Był inny, różnił się od kolegów wzrostem, postawą i jakąś osobliwą powagą, a zarazem było w nim coś ludowego. Jego głos brzmiał niesłychanie naturalnie, miał niepowtarzalną barwę. Karol posiadał to, co my dziś w naszym aktorskim żargonie nazywamy wybitną osobowością.
Kiedy metropolita krakowski książę Adam Stefan Sapieha wizytował w roku 1938 Wadowice, w imieniu tamtejszego gimnazjum powitał go piękną mową uczeń klasy maturalnej Karol Wojtyła. Wygłosił ową mowę, oczywiście bez kartki i w dodatku w języku łacińskim. Książę arcybiskup zainteresował się niezwykłym chłopcem i zapytał prefekta gimnazjum ks. Edwarda Zachera, czy ten młody człowiek nie zamierza wstąpić do seminarium. Legenda, którą wielokrotnie słyszałam z ust rodowitych Wadowiczan, głosi, że odpowiedź ks. Zachera brzmiała: „Gdzie tam, Ekscelencjo, jemu tylko teatr w głowie”. W „Kalendarium życia Karola Wojtyły” fakt ten odnotowany jest pod datą 6 maja 1938 roku nieco mniej barwnie: „Książe metropolita zmartwił się odpowiedzią, że wybranym kierunkiem studiów ma być polonistyka”.
Rzeczywiście zaraz po maturze zapisał się na filologię polską Uniwersytetu Jagiellońskiego. Odbył służbę w Junackim Hufcu Pracy przy budowie drogi z Zubrzycy do Krowiarek, o czym z właściwym sobie humorem wizytując jako biskup tamte okolice wspomniał, że pewnie dlatego jest taka zła.
Już 15 października 1938 roku wystąpił na wieczorze autorskim z kilkoma innymi młodymi poetami. Zapewne razem z nimi budował ową drogę, na co wskazuje nawet tytuł tej imprezy poetyckiej: „Drogą topolowy most”. Byłam na tym wieczorze i wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłam i usłyszałam Karola Wojtyłę. Nie sposób było go nie zapamiętać. Nie tylko dlatego, że był jedynym „nowym”. Inni – Kwiatkowski, Bober, Kałamacki – byli z Krakowa i już w latach gimnazjalnych urządzali takie spotkania autorskie, a ja niejednokrotnie czytałam ich wiersze. Byłam bowiem laureatką Konkursu Recytatorskiego i zapraszano mnie do udziału w tych szkolnych literackich popisach.
Poetyckie medytacje kleryka, księdza, biskupa, kardynała Wojtyły przerodziły się w prostą i jasną rozmowę Jana Pawła ze światem
Teraz znalazłam się na widowni. Byłam jeszcze w gimnazjum, oni już od dwóch tygodni byli studentami Uniwersytetu. Rozdzieliła nas zatem przepaść pozycji społecznej. Karol Wojtyła był jednak nie tylko „nowy”.
Był inny, bardzo różnił się od kolegów wzrostem, postawą i jakąś osobliwą powagą, a zarazem było w nim coś jakby ludowego. Jednak co najważniejsze, on jeden sam czytał swoje wiersze. Czytał pięknym, ciepłym głosem, ale nie był to głos szkolony, „postawiony na masce” bezosobowy, dźwięczny głos śpiewaka czy aktora. Jego głos brzmiał niesłychanie naturalnie, miał niepowtarzalną barwę.
Ten sam głos w 40 lat później – zwracam uwagę na datę: wieczór autorski odbywał się 15.10.1938 roku, a więc równo 40 lat później – ten głos usłyszał cały świat najpierw z okna pałacu Watykańskiego. A od tego dnia miał być słyszany i natychmiast rozpoznawany, choć gigantofony czy fale radiowe nieco go zniekształcały. Jednak rozpoznawaliśmy głos papieża Jana Pawła II bez względu na to, w jakim języku przemawiał i gdzie.
Jeśli chodzi o wiersze, które wtedy w 1938 roku czytał, to zapamiętałam tylko ich klimat – wzniosły i związany z krajobrazem Podbeskidzia. Dopiero niedawno, na 75. urodziny Papieża wyszedł w Wydawnictwie Literackim tomik młodzieńczych utworów Karola Wojtyły pisanych w czasach szkolnych i pierwszych miesiącach studiów. Był to zbiór sonetów oraz hymn „Magnificat”.
Jestem przekonana, że właśnie kilka z tych sonetów czytał Karol na owym wieczorze poetyckim. Dziś znając już te utwory, z perspektywy ponad sześćdziesięciu lat muszę stwierdzić, że były niezwykłe. Nie tylko ze względu na wyjątkową dojrzałość i horyzonty intelektualne 18-letniego autora, ale przede wszystkim ze względu na jakiś bardzo śmiały ton profetyczny, który w młodzieńczym wieku byłby skądinąd zrozumiały. Nikt jednak nie traktowałby go poważnie, gdyby po wielu latach nie potwierdziła tych wierszy rzeczywistość.
W Sonecie V czytamy:
Polonez przejdzie po drzewach – i pozostanę drżący
i będę odgłosy ostatnie kwiatami po halach zbierał
i u najcichszych źródeł tej duszy hymn wymodlę.
Z najcichszych tonów mszalnych w tęsknotach idąca era.
A w Sonecie XV pisanym wiosną 39 roku mówi:
O weźcie! – weźcie z Wawelu, weźcie z mariackiej kaplicy!
i ten najbardziej przydrożny, najbardziej wowrowy z krzyżów,
z największych bólów ukute, bo Chrystus kul je snycerz –
– w sercach się objawieniem nad padołami zniżył;
Z umiłowania ich wybrał proroków i apostołów
i Dobrą zwierzył Nowinę prostakom, rybitwom, artystom
i dal im znaki mocy orla, człowieka, lwa, wolu –
ty! Ty z sercem płonącym! Tyś Pańskim Ewangelistą.
Podźwignij – o duszo słowiańska – tę Arkę Bożych Objawień –
jasnością synajskich krzyżów spragnioną erę nawiedź!
Jeden z cenionych krakowskich filozofów i kaznodziei powiedział niedawno, że „tylko papież poeta mógł wymyślić taki pomysł na obchody roku 2000 – spotkanie trzech monoteistycznych z Dekalogu wywodzące h się religii na górze Synaj”.
Ten Papież, ten poeta wymyślił to mając dziewiętnaście lat, tak właśnie kończy się cytowany przeze mnie Sonet XV!
W liście z 7.10.1940 roku tak pisał Karol Wojtyła do przyjaciela Mieczysława Kotlarczyka o swoim poetyckim powołaniu: „Co się tyczy tego płomienia, co się we mnie zaczął to sądzę, że zależy on jak najściślej od działania siły wyższej. Nie jest to, tak czuję, rzemiosło albo jakiś zryw. Nie chcę wprost powiedzieć – działanie łaski. Zresztą wszystko, wszystko może być działaniem łaski trzeba tylko z nią umieć, a nade wszystko chcieć współpracować”.
Nie mogę się oprzeć pragnieniu zacytowania jeszcze przynajmniej dwóch strof z młodzieńczego hymnu „Magnificat” stanowiącego zamknięcie „Księgi słowiańskiej” – taki bowiem tytuł nosi cały zbiór siedemnastu sonetów.
Chodzę po twych gościńcach – słowiański trubadur –
przy sobótkach gram, pasterzom wśród owiec,
ale pieśń rozmodloną, pieśń wielką jak padół
rzucam przed tron dębowy Jedynemu Tobie!
Błogosławionaś pieśni pomiędzy pieśniami!
Błogosławione siejby mej duszy i światła!
Uwielbiaj – duszo moja – Tego, co aksamit
na moje rzucił barki i władczy atłas.
Nie mnie rozstrzygać, o jaki aksamit i o jakie władztwo chodziło Autorowi — o kostium na scenie, o królewskie role w sztukach teatralnych? Przeczy temu następna strofa:
Błogosławiony świątkarz Słowianin i prorok
Bądź mi miłościw, śpiewam jak natchniony celnik
Uwielbiaj duszo moja pieśnią i pokorą Pana
i niechaj będzie hymn nieskazitelny.
Sięgnęłam zupełnie świadomie do tych młodzieńczych wierszy, bo pisał je chłopiec, który uważał się za artystę, który zamierzał służyć Panu przez sztukę, także aktorską. W Krakowie zapisał się do Konfraterni Teatralnej. Był to rodzaj studia aktorskiego, do którego mogli należeć studenci wyższych uczelni Krakowa.
Studio to przygotowało piękny spektakl poetycki, sztukę Mariana Niżyńskiego, opartą na legendzie o Panu Twardowskim pt. „Kawaler księżycowy”. Wystawiono ją w czerwcu 1939 roku na renesansowym dziedzińcu Kolegium Nowodworskiego przy ul. Św. Anny z okazji Dni Krakowa.
Wtedy to po raz pierwszy oglądałam Karola Wojtyłę – aktora. Grał niewielką rolę jednego ze znaków zodiaku – Byka. Był natychmiast zauważalny i nie dlatego, że właśnie dowcipnym tekstem Byka zaczynało się przedstawienie, ale dlatego, że Karol posiadał to, co my dziś nazywamy w naszym zawodowym aktorskim żargonie wybitną osobowością. Każde jego pojawienie się na scenie nie mogło ujść uwagi widowni. Nie widziałam go nigdy występującego w latach szkolnych w Wadowicach, wiem, że grał Hąjmona w „Antygonie”, Kirkora w „Balladynie”, Gucia w „Ślubach panieńskich”, a także tytułową rolę w „Zygmuncie Auguście”.
W Wadowicach grał także Kordiana. Nie wymienia tej roli „kalendarium” jego życia, ale mówiła mi o tym wadowiczanka, Halina Kwiatkowska, która grywała z nim. Podkreślam tu sprawę Kordiana, bo w roku 1986 z okazji 200. rocznicy zdobycia Mont Blanc papież Jan Paweł II wybrał się w Alpy, żeby spod tego najwyższego szczytu Europy wygłosić apel o pokój i zjednoczenie narodów naszego kontynentu. Można sądzić, że właśnie dzięki artystycznym zamiłowaniom wychowanego na polskiej literaturze i tak ściśle, osobiście z polskim dramatem romantycznym związanego Papieża, przyszedł ten pomysł, żeby z miejsca tak zwanej „Improwizacji na Mont Blanc” Kordiana ów apel do narodów Europy wygłosić.
Mówi bohater utworu Juliusza Słowackiego, który według wskazań poety stoi na najwyższej igle góry Mont Blanc: „Tu szczyt… lękam się spojrzeć w przepaść świata ciemną. Spojrzę… Ach! pod stopami niebo i nad głową Niebo… (…) słuchajmy… o te lody się ociera Modlitwa ludzka, po tych lodach droga Myślom płynącym do Boga. (…) O, gdyby tak się wedrzeć na umysłów górę, Gdyby stanąć na ludzkich myśli piramidzie I przebić czołem przesądów chmurę, I być najwyższą myślą wcieloną… (…) Mogęż silą uczucia serce moje nalać, Aby się czuciem na tłumy rozciekło I przepełniło serca nad brzegi, I popłynęło rzeką pod trony – obalać? (…) Mogę – więc pójdę! ludy zawołam! obudzę! (…) Nieście mię chmury! nieście wiatry! nieście ptacy! (…) CHMURA: Siadaj w mgłę – niosęć… Oto Polska – działaj teraz!…”. Kordian rzucając się na ziemię z wyciągniętymi rękoma woła: „Polacy!!!”.
Karol Wojtyła zawsze nosił w sobie tę wielką energię, która uzewnętrzniała się w różnorakim działaniu
Te słowa romantycznego bohatera, szukającego drogi wyzwolenia dla swojego narodu, wypowiadał kiedyś na wadowickiej scenie kilkunastoletni gimnazjalista. Papież Jan Paweł II patrząc na szczyty Mont Blanc i przeciwległego Mont Chetive swoimi słowami przemawiał do narodów Europy. Już dawno wzniósł się ponad rozterki młodego Kordiana. Teraz, 7 września 1986 roku, przemawiał jako duchowy przywódca Kościoła Powszechnego, najwyższy autorytet moralny dla wszystkich ludzi dobrej woli, szukających dróg poprawienia losu świata w naszym jakże trudnym stuleciu. W pełnej dostojeństwa scenerii tych potężnych szczytów pokrytych nieskalaną bielą śniegu, mówił Ojciec Święty:
„Myśl wznosi się spontanicznie ku Temu, który jest Stwórcą owych wspaniałości. Od wieku po wiek jest Bogiem. Oczy są nieznużone w zachwycie, serce wzlatuje wyżej. W duszy rozbrzmiewają słowa liturgii Sursum Corda!, które są zachętą do tego, by wznosić się ku nieprzemijającym rzeczywistościom poza granice czasu, ku przyszłemu życiu. Dlatego, z wysokości tego alpejskiego proscenium, z którego można ogarnąć trzy różne kraje, ponawiam mój apel do Europy o to, by porzuciwszy anachroniczne napięcia odkryła podstawy swojej jedności i odnalazła te wartości, które na przestrzeni dziejów nadawały wielkość jej historii. Wzywamy Stworzyciela Nieba i Ziemi, aby dał wam silę nadziei i żar miłości. Niech Dziewica Maryja wstawi się za wami!”.
Wracam do mojej opowieści. W cytowanym już liście do Kotlarczyka z 1940 roku pisał Karol Wojtyła o sobie i swojej poezji: „Widzisz – ja się w tych wierszach uczę mówić, zanim zacznę rozmawiać”.
Potrzeba własnej wypowiedzi poetyckiej nie opuszczała go, choć podjął decyzję o zasadniczej zmianie swej drogi i rozpoczął w roku 1942 studia teologiczne. Nie przerwał też od razu współpracy z zespołem podziemnego teatru. Teatr ten tworzył jeden z jego bliskich, chyba najbliższy przyjaciel z Wadowic, dr Mieczysław Kotlarczyk. Znalazł się on w Krakowie w 1941 roku, uciekłszy przed aresztowaniem.
Właśnie w grupie młodzieży jakby pozostałej po przedwojennej Konfraterni Teatralnej spotkaliśmy się już rok wcześniej. Karol pracował wtedy jako robotnik w kamieniołomie, ja zarabiałam na życie jako maszynistka. Kotlarczyk przyszedł do nas i w ścisłym porozumieniu z Karolem zaproponował teatr nazwany później „Rapsodycznym”.
Teatr ten różnił się tak pod względem formy, jak i repertuaru od wszystkich innych, działających również w okupacyjnym podziemiu. Jak wiadomo – wszystkie poważne polskie teatry były zamknięte. Tej inności Teatru Rapsodycznego nie rozumieją na ogół zwłaszcza dziennikarze, usiłujący wydobyć ode mnie informacje, jakim aktorem był Karol Wojtyła, jakie role lubił grać, i tym podobne. W naszym teatrze nie grało się ról, pozostawaliśmy z sobą i mówiliśmy, oczywiście możliwie najlepiej, najprawdziwiej, najpiękniej, wspaniałe teksty wielkich poetów.
To był czas wojny, czas walki – o wolność, o prawdę, czas wiary w lepszą, sprawiedliwą przyszłość. Stąd w repertuarze tylko najwybitniejsze dzieła: Słowackiego „Król Duch”, „Beniowski”, „Samuel Zborowski”, Mickiewicza „Pan Tadeusz”, Norwid, Wyspiański, hymny Kasprowicza.
Forma – ascetyczna, recytacja – bez gestów, minimalne zmiany sytuacji, co najwyżej lekki znaczący ruch głowy, czasem wyciągnięcie ręki. Tekst podzielony nie na role, ale na głosy – solowe i chóralne, zgodnie z logiką problematyki tekstu. Napięcie dramatyczne wynikało z sensu, nie z ruchu postaci. Nazwano ten styl wtedy – teatrem wnętrza. Rozgrywał się on bowiem poprzez słowo aktora w wyobraźni, we wnętrzu widza.
Tak, Karol Wojtyła był bardzo utalentowanym aktorem. Posiadał instynkt, inteligencję i intuicję. Czy to, czego uczyliśmy się w Teatrze Rapsodycznym zaowocowało w jakiś sposób, pomogło mu w jego późniejszej pracy duszpasterskiej? Oczywiście – tak.
Myślę, że wszystko, co robimy w życiu, nie pozostaje bez wpływu na dalszy jego kształt, czasem przez adaptację, czasem przez sprzeciw. Karol Wojtyła zawsze nosił w sobie tę wielką energię, która uzewnętrzniała się w różnorakim działaniu, także – a może głównie – przez słowo, mówione i pisane. Oraz w kontaktach z ludźmi. Te kontakty, wiemy to wszyscy, są w jego wypadku czymś zupełnie szczególnym.
„Promieniowanie ojcostwa” – to tytuł jednego z jego dramatów, ale można chyba powiedzieć, że „promieniowanie ojcostwa” stanowi szczególny charyzmat tego kapłana, jest w nim szczególny dar postrzegania w każdym człowieku Osoby, czyli kogoś osobnego, indywidualnego. Czy jest to małe dziecko, czy chory na wózku inwalidzkim, czy dobry bliski znajomy, a także nieznajomy, jak ta zapłakana dziewczyna z Sudanu, która na jasnogórskim spotkaniu z młodzieżą rzuciła się Ojcu Świętemu na szyję, ku przerażeniu kompanii ochroniarzy. Czy był kiedykolwiek papież, który umiałby z zupełną swobodą założyć na głowę indiański pióropusz!? Umiałby żartobliwie wykorzystać przypadkowe kichnięcie do wywołania entuzjazmu dla idei ekumenicznego zjednoczenia. Albo tańczyć w rozśpiewanym kręgu młodzieży, być może należącej do różnych wyznań i różnych narodowości, jak to było na niezwykle żywiołowym spotkaniu w Sydney, co miałam szczęście oglądać na żywo w telewizji w roku 1986 w Australii.
Ten dar oczywiście nie ma nic wspólnego z rzemiosłem czy zawodem aktorskim. To jest niezwykła cecha osobowości, zdolność na poziomie geniuszu realizowania w życiu podstawowego nakazu miłości bliźniego i miłości Boga w każdym bliźnim. Zarazem jest to najwyższy wyraz istoty artyzmu. Ulubiony poeta Jana Pawła – Norwid dobitnie to sformułował: „Kształtem miłości piękno jest”.
Chociaż w obrzędach liturgicznych odnajdujemy elementy widowiska, to działalność Papieża, jego służba przy ołtarzu, jego rozmowy z ludźmi nie mają nic wspólnego z aktorstwem. Jan Paweł II, odkąd objął Stolicę Piotrową, nie pisze już wierszy. Czy przestał być poetą?
Być poetą to widzieć świat jako całość i szczegółowo zarazem. Szczegół mówi o całości, całość pozwala rozumieć szczegół. Poeta dostrzega to, czego inni nie widzą. Szuka wyrazu dla tego, co niewyrażalne. I nie przestaje myśleć o tym, co najbliższe bez odniesienia tego najbliższego do horyzontu nieogarnionego wzrokiem ludzkim. Poetyckie medytacje obejmujące coraz szerszy krąg duchowości kleryka, księdza, biskupa, kardynała Wojtyły przerodziły się w prostą i jasną rozmowę Jana Pawła ze światem, tak właśnie jak sam rozumiał swoje pisarstwo w latach młodości.
Na zakończenie raz jeszcze wrócę do Hymnu „Magnificat” z wiosny roku 1939.
Uwielbiaj duszo moja, imię Pana twego,
Ojca wielkiej poezji, tak bardzo dobrego,
Niech cię uwielbi szczęście, wielka tajemnica,
Żeś mi tak pierś rozszerzył pierworodnym śpiewem,
Żeś pozwolił w błękicie utonąć mym licom,
Żeś na struny me zesłał melodii ulewę,
Żeś w melodii tej zjawił się wizją – Chrystusem.
Popatrz wprzód, Słowianinie, sobótczane światła,
Nie opadł z liści święty dąb, król Twój nie usechł,
Ale się stal jak ludu władyka, i kapłan.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/1999