Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Spowiedź podsłuchana przez pisarzy

Gene Tierney i Humphrey Bogart w filmie „Lewa ręka Pana Boga”, reż. Edward Dmytryk, USA 1955

To właśnie niewygodne konfesjonały, długie kolejki, niedosłyszący lub dociekliwi księża, stanowią swoistą „infrastrukturę”, która przypomina każdemu, nawet największemu grzesznikowi, że przebaczenie jest dosłownie o krok.

Konfesjonały są specjalnie skonstruowane tak, by trudno było usłyszeć na zewnątrz, co się w nich mówi. Dlatego podczas pobytu we Włoszech ze zdziwieniem zauważyłem, że zdarza się tam, iż gdy ktoś spowiada się z jednej strony konfesjonału, ktoś inny klęczy już z drugiej. Jest to zresztą najwyraźniej dość długa tradycja, bo tak umiejscowionych penitentów zobaczyłem w Turynie na osiemnastowiecznym obrazie Giuseppe Marii Crespiego, przedstawiającym św. Jana Nepomucena spowiadającego królową Zofię Bawarską.

Cały czas mam nadzieję, że ta dość zaskakująca dla mnie jako księdza sytuacja płynęła z gorliwej chęci jak najszybszego zbliżenia się do sakramentu, a nie z grzesznej ochoty podsłuchania tego, co wyznaje ktoś po drugiej stronie konfesjonału. Taka ochota przyszła królowi czeskiemu Wacławowi IV, który podobno chciał wymusić na Janie Nepomucenie wyznanie grzechów swojej żony. Spowiedź jest jednak obwarowana tajemnicą: absolutną dla spowiednika, zalecaną dla wyznającego grzechy.

Nie zachęcam oczywiście do podsłuchiwania spowiedzi, ale przecież możemy zbliżyć się do tego sakramentu chociażby przez opisy spowiedzi fikcyjnej, przedstawionej w dziełach literackich. Jestem przekonany, że z tej lektury czytelnicy mogą się wiele nauczyć, zatem spróbowałem dokonać krótkiego przeglądu takich wyimaginowanych spowiedzi, porządkując je według tradycyjnych pięciu warunków przystąpienia do sakramentu pokuty. W ten sposób – nie naruszając tajemnicy – możemy spróbować przybliżyć się do tego tajnego spotkania, w którym uczestniczą trzy osoby: spowiadający się, spowiednik i Jezus.

Bolesne badanie sumienia

Pierwszym z warunków sakramentu pojednania jest rachunek sumienia. Dobrą i pobożną praktyką jest czynienie go często, najlepiej codziennie wieczorem. Służy on wtedy, jak zalecał zwłaszcza św. Ignacy Loyola, nie tylko przepraszaniu za grzechy, ale przede wszystkim dziękczynieniu za otrzymane łaski. Natomiast niezbędny rachunek sumienia staje się przed przystąpieniem do spowiedzi. Pomocą służą wtedy rozmaite książeczki (lub strony internetowe) z rachunkiem sumienia (swoją drogą często mają one większy wpływ na to, co konkretnie jest uważane przez wiernych za grzech, niż uczone podręczniki teologii moralnej czy sam katechizm). Prawie zawsze mają formę pytań, co sprawia, że łatwo zapomnieć o tym, że ostatecznie te pytania nie płyną do nas z zewnątrz, nie zadaje nam ich żadna instancja zewnętrzna, ksiądz, policjant czy wspomniana książeczka, ale nasze sumienie, czyli sąd naszego własnego rozumu[1].

W dużej mierze o tym traktuje ostatnie opowiadanie z opublikowanego w 1956 roku tomu Hanny Malewskiej „Sir Tomasz More odmawia: Spowiedź w Saint-Germain-des-Prés”. Tytułowe opactwo, znajdujące się w Paryżu, było miejscem ostatnich lat życia i śmierci króla Jana Kazimierza po jego abdykacji w 1668 roku. Akcja opowiadania rozgrywa się w czasie, gdy król jest już bliski śmierci, choć wbrew tytułowi nie o samą spowiedź tu chodzi, ale właśnie o przygotowanie do tego sakramentu. Jan Kazimierz, nie chcąc odsłaniać swojej duszy przed znającymi go już księżmi-domownikami, wzywa spowiednika z zewnątrz i zaczyna z nim rozmowę, dzięki której może stopniowo badać swoje sumienie.

Bardzo często spowiedź przynosi poczucie oczyszczenia, ale wiele osób zadaje też pytanie o jej konieczność: dlaczego mam wypowiadać swoje grzechy przed spowiednikiem, przecież on też jest tylko człowiekiem? Czy naprawdę potrzebne jest tu ludzkie pośrednictwo?

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Czyni to w sposób najbardziej powszechny, czyli odpytując sam siebie z wierności przykazaniom: „Nie mów fałszywego świadectwa”, „Nie zabijaj” „Miłuj bliźniego”. Jednak już na pytanie spowiednika „Czy grzeszyliście, bracie, również przeciw piątemu przykazaniu?”, odpowiada: „Zdaje się, że powyżej stu tysięcy trupów to się już nie liczy, mon père[2].

To rachunek sumienia, a nie wyznanie grzechów może być najbardziej bolesną częścią całego procesu pokuty. Przed oczyma umierającego króla stają Piławce, Beresteczko, śluby lwowskie, rokosz Lubomirskiego. Świadomość tego, że przeszłości nie da się zmienić, na pewno mu ciąży, choć nie zawsze się do tego przyznaje. Czasem mówi się o „sumieniu czystym, bo nieużywanym” – Jan Kazimierz udaje przez chwilę, że właśnie tak te sprawy traktuje: pozornie lekceważąco podchodzi do „grzeszków, zbytku, kobiet”. Jednak zaraz potem – zastanawiając się, co by było, gdyby Władysławowi IV udało się przeforsować plany wojny z Turcją – mówi: „Ja zaś byłbym może sławnym w świecie pogromcą Islamu oraz człowiekiem bez cas de conscience… uważającym, że chłopi w ogóle nie istnieją, tylko ekonomowie i regularne intraty”[3].

Spowiednik z opowiadania Malewskiej jest rozmówcą niemal przeźroczystym: nie zna wydarzeń z dalekich krajów (choć potrafi dobrać do nich francuskie analogie), interesuje go sumienie króla, a nie toczone przez niego wojny. Gdy Jan Kazimierz opowiada o grzechach innych – magnatów, Kozaków – ksiądz konsekwentnie sprowadza go na poziom konkretu i osobistej odpowiedzialności. Jeśli ma się faktycznie przygotowywać na śmierć, to nie ma sensu zastanawianie się, czy zdoła coś jeszcze zrobić dla poprawienia losu chłopów pańszczyźnianych, co ślubował niegdyś uroczyście we Lwowie. Już ważniejsze jest to, że troszczy się o zapewnienie godziwego losu dziecku z nieprawego łoża, które spłodził już tu, we Francji.

Król dyskutuje ze swoim spowiednikiem o sprawach wielkich, o sprawiedliwości społecznej, dopuszczalności przemocy, wojnie sprawiedliwej. Penitent rozpala się coraz bardziej, by przejrzeć w pewnym momencie, do czego zmierza ta rozmowa: „będziecie mogli mnie rozgrzeszyć, bo coś kochałem?”[4]. Na koniec jednak dodaje: „na pewno nie potrafię być sędzią we własnej sprawie. Toteż jak inni, wolę rozmieniać Wielkie Przykazanie na całe mnóstwo małych. I wobec tego gotów jestem do spowiedzi z grzechów ostatniego miesiąca”[5].

Tym właśnie jest rachunek sumienia: „rozmienianiem Wielkiego Przykazania na całe mnóstwo małych”. Może czasem komuś się wyda, że ogólne wyznanie: „grzeszyłem bardzo” albo „nie kochałem Boga i bliźnich” jest bardziej szczere. Ale to właśnie te „mnóstwo małych” przykazań zmusza nas do przypomnienia sobie konkretnych przewinień. To z reguły nie jest przyjemne. Bohater Malewskiej ma tego świadomość. Zaprzyjaźnił się z przysłanym mu księdzem i nie potrafi już ujawniać swoich grzechów. Król prosi o innego spowiednika, lecz w tym momencie kończy się opowiadanie. Nie będziemy świadkami prawdziwej spowiedzi króla.

Żal za brak żalu

Katechizm mówi, że „wśród aktów penitenta żal za grzechy zajmuje pierwsze miejsce”. Jest to „ból duszy i znienawidzenie popełnionego grzechu z postanowieniem niegrzeszenia w przyszłości” (KKK 1451). Tylko tyle i aż tyle. W takim ujęciu żal nie jest bowiem tylko stwierdzeniem: „przykro mi, że coś zrobiłem”, a przecież wiemy, że czasem trudno dojść nawet do takiego wniosku. Grzech często przynosi wymierną korzyść, nie mówiąc już o przyjemności. Nie zawsze jest łatwo wzbudzić sobie uczucie nienawiści do niego. Na szczęście Katechizm mówi o dwóch rodzajach żalu: doskonałym (contritio) i niedoskonałym (attritio). Ten pierwszy płynie z miłości do Boga i ze świadomości, że się Go obraziło. Drugi – z rozważania brzydoty grzechu albo ze strachu przed karą. Strach i kara to pojęcia, które niektórzy w ogóle chcieliby z języka religijnego wykreślić, ale to właśnie one pomagają ominąć to, co jest dla niektórych przeszkodą w spowiedzi: brak POCZUCIA żalu. A czym się różni poczucie żalu od żalu, najlepiej pokazuje bardzo znana, często przywoływana przez księży na kazaniach, a pewnie jeszcze częściej w konfesjonałach, scena z powieści Bruce’a Marshalla „Chwała córy królewskiej”.

Opisywana w jednym z pierwszych rozdziałów spowiedź ma miejsce nie w kościele, ale w szemranym „pensjonacie” w Szkocji, jeszcze przed pierwszą wojną światową. Umiera tam pewien stary marynarz, do którego właścicielka owego przybytku wezwała pilnie księdza, dowiedziawszy się w ostatniej chwili, że chory jest katolikiem. Na miejsce przybywa ksiądz Smith, główny bohater powieści, lecz spowiedź nie zapowiada się najlepiej.

Marynarz nie pamięta, kiedy ostatni raz był na Mszy, za to z ochotą zaczyna opowiadać o kobietach, które poznał od Ameryki po Hong Kong: „Ale ksiądz Smith odrzekł, że sądzi, iż lepiej będzie, jeśli powtórzą sobie przykazania od początku, żeby zobaczyć, ile z nich złamał, bo ostatecz­nie większym grzechem śmiertelnym jest zaniedbanie mi­łości Boga przez całe życie niż przygody z marnymi Jezabelami w obcych portach. Marynarz odparł, że to całkiem proste i że wcale nie ma potrzeby powtarzania przykazań, ponieważ łamał wszystkie, ile ich było, aż do pożądania osła bliźniego swego włącznie; co zaś do kobiet, to ksiądz Smith myli się całkowicie, bo wcale nie były marne, szcze­gólnie te w Chinach, które miały paznokcie pomalowane na złoto i nosiły czarne jedwabne pantofle na wysokich czerwonych obcasach; teraz jeszcze, kiedy o nich myśli, wcale nie żałuje, że je znał, ponieważ były takie piękne, i chętnie poznałby je znowu, żeby tylko miał po temu sposobność”[6].

Cóż więc zrobić, jeśli penitent nie chce żałować swojego grzechu? Często dzieje się tak, gdy myli on wolę niegrzeszenia z uczuciem żalu (lub przyjemności) z konkretnego czynu. Ks. Smith stara się doprowadzić swojego penitenta do tego rozróżnienia, pytając go: „czy nie żałuje on, że nie żałuje, iż znał wszystkie te kobiety, a stary marynarz powiedział, że owszem żałuje, że nie żałuje, i ma nadzieję, że Bóg to zrozumie. Na to ksiądz Smith powiedział, że sądzi, iż Bóg może zrozumie i odpuści staremu marynarzowi jego grze­chy, zlewając zasługi męki Chrystusowej na jego nie­pamięć o Bogu i na te stroje sprzed lat, które czyniły tak rozkoszne szmery”[7].

Jeśli ktoś czułby się oburzony takim postawieniem sprawy, niech zobaczy, że Katechizm Kościoła katolickiego zaznacza, iż także żal niedoskonały (trudno inaczej nazwać „żal za brak żalu” starego marynarza) jest „darem Bożym, poruszeniem Ducha Świętego”. Poprzeczka jest tu jednak faktycznie umieszczona dość nisko. To nie sam żal jest chyba najtrudniejszym elementem sakramentu, ale raczej związane z nim postanowienie poprawy.

Chęć życia zgodnie z powołaniem

To trzeci z warunków sakramentu w popularnych katechizmach. Sobór trydencki właściwie nie wymieniał go jako elementu osobnego, łącząc go z żalem za grzechy. Faktycznie – są to elementy praktycznie nierozerwalne. W istocie to od postanowienia poprawy zależy odpowiedź na pytanie: „czy uzyskam rozgrzeszenie?”. Nie ma bowiem grzechu tak ciężkiego, aby to uniemożliwiał, problemem staje się dopiero brak chęci unikania go w przyszłości.

Strach i kara to pojęcia, które niektórzy w ogóle chcieliby z języka religijnego wykreślić, ale to właśnie one pomagają ominąć to, co jest dla niektórych przeszkodą w spowiedzi: brak poczucia żalu

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

W intrygujący sposób ilustruje to powieść Grahama Greene’a – „Moc i chwała” – jeden z najbardziej znanych utworów, które można określić mianem „powieści katolickiej”. Akcja książki toczy się w Meksyku, w czasie gwałtownych prześladowań antykatolickich w pierwszej połowie XX wieku. Po powstaniu cristeros (1926–1929) ustały one w niektórych stanach, podczas gdy w innych nadal toczyły się walki. To właśnie owo zróżnicowanie stoi u podstaw fabuły powieści: jej anonimowy bohater pozostał jedynym księdzem w stanie Tabasco. W tej niezwykłej sytuacji nie znalazł się świadomie, a raczej siłą rozpędu – po prostu nie wyjechał razem z innymi duchownymi, nie został też jak dotąd odnaleziony i aresztowany przez policjantów i żołnierzy wyłapujących księży. Jest jednak daleki od ideału heroicznego świadka wiary: tchórzliwy, chciwy, rozpity, łamiący celibat. Zdaje jednak sobie sprawę ze swoich grzechów i słabości, szczerze cierpi, że kolejne sakramenty sprawuje w stanie grzechu śmiertelnego. Jedynym pocieszeniem jest dla niego świadomość, że to nie od jego dyspozycji zależy ich skuteczność.

Bohater marzy o tym, by przedostać się do innego stanu. Tam nie tylko nie będzie musiał się ukrywać, ale przede wszystkim będzie mógł się wyspowiadać. Kieruje nim naprawdę mocne postanowienie poprawy i szczera intencja rozpoczęcia życia od nowa. Cel zdaje się bliski, przeprawa przez góry jest już przygotowana – i właśnie w tym momencie duchowny otrzymuje wezwanie do amerykańskiego bandyty, który podobno został śmiertelnie ranny i chce się wyspowiadać. Bohater powieści jest niemal pewien, że to pułapka, a jednak decyduje się zrezygnować ze swojej ucieczki i pójść tam, gdzie go wzywają. Robi to, bo nie może znieść myśli, że gdyby zgodnie z planem wyruszył przez góry ku swojemu bezpieczeństwu, to musiałby potem na spowiedzi wyznać, że odmówił sakramentu pojednania człowiekowi umierającemu w stanie grzechu śmiertelnego. Jego żal jest więc w tym momencie na tyle szczery, że postanowienie poprawy, życia zgodnie z powołaniem, działa już przed sakramentalną spowiedzią, w paradoksalny sposób ją uniemożliwiając.

Ksiądz zostaje pojmany, ale nie będzie mu dane to, czego on sam nie umiał odmówić drugiemu. Choć kapitan policji zgodzi się, by mieszkający w miasteczku były ksiądz udzielił ostatnich sakramentów, lecz ten, ogarnięty strachem, nie będzie chciał ryzykować. Bohater powieści Greene’a zginie więc bez rozgrzeszenia, ale w imię wierności sakramentom. Autor nie pozostawia na końcu wątpliwości, że ta ofiara nie pójdzie na marne.

Moment, gdy grzechy stają się namacalne

Sakrament pokuty i pojednania często nazywa się w sposób uproszczony sakramentem spowiedzi, tak jakby wyznanie grzechów kapłanowi było jego najważniejszym warunkiem. Nie można jednak zaprzeczyć, że to właśnie ten moment jest najbardziej dramatyczny – gdy grzechy, także te ukryte, stają się nieomal namacalne, a już na pewno słyszalne. Bardzo często ta czynność przynosi poczucie oczyszczenia, ale wiele osób zadaje też pytanie o jej konieczność: dlaczego mam wypowiadać swoje grzechy przed spowiednikiem, przecież on też jest tylko człowiekiem? Czy naprawdę potrzebne jest tu ludzkie pośrednictwo?

„Jeśli Twoja Cesarska Wieczność twierdzi, że ma prawo do bezpośredniej łączności z majestatem Bożym, to niech uprosi Trójcę Najświętszą, by aniołowie bezpośrednio znieśli twemu majestatowi z niebios Ciało i Krew Pańską”[8] – tak w powieści Teodora Parnickiego „Srebrne orły” przemawiał papież Sylwester II do cesarza Ottona III, przekonanego o swojej misji odnowienia Cesarstwa Rzymskiego. Młody cesarz uważał się za namiestnika Chrystusa, zatem nie chciał uklęknąć do spowiedzi przed żadnym śmiertelnikiem. Wyjątkiem był skłonny uczynić dla cieszącego się powszechną sławą świętości pustelnika Romualda. Ale ukorzyć się przed papieżem, którego właściwie Otton III sam mianował, złożywszy z urzędu jego poprzednika? Przed proponowanymi przez Sylwestra II dostojnikami kościelnymi, których uważał za proch przed swoim majestatem? Papież był jednak nieugięty. Zagroził, że nie udzieli cesarzowi Komunii, jeśli ten nie przystąpi wcześniej do spowiedzi. Otto prosi więc o „jakiegoś nędznego mnicha, takiego, którego samo uklęknięcie moje przed nim olśni i oszołomi”[9].

Wyznaczony przez papieża młody mnich, Aron (główny bohater powieści, którego autor utożsamia później z pierwszym opatem tynieckim), nie daje się jednak wciągnąć w tę pułapkę. Pomaga mu w tym na pewno fakt, że między nim a cesarzem prawie w ogóle nie ma różnicy wieku, łatwiej mu więc zwracać się do monarchy per „synu” i zacząć zadawać niewygodne pytania. Otto zaczyna spowiedź od zaniedbań modłów i postów oraz skąpstwa, ale Aron pyta od razu o rzeczy większej wagi: „Czyżeś nie zgrzeszył, synu, przeciw miłosierdziu? Nie dopuszczałeś się okrucieństw? Nie byłeś niesprawiedliwie surowy?”[10]. Potem sięga po kolejne grzechy, a gdy cesarz burzy się, sprzeciwia, tłumaczy, młody mnich wreszcie mówi wprost: „Nie wymieniłeś, synu, najcięższego ze swych grzechów. Nie rzekłeś nic o złamaniu uroczystego słowa cesarskiego, nie wyznałeś, kajając się, iżeś okrutnie stracił Jana Krescencjusza, który oddał się w twe ręce uzyskawszy obietnicę łaski”[11].

Rzadko zdarza się, by spowiednik był w sytuacji bohatera powieści Parnickiego: wiedział, kogo spowiada, wiedział też, jakich grzechów się dopuścił jego penitent. W takiej sytuacji może znaleźć się spowiednik, który spowiada osobę publiczną (i jest tego świadomy), albo kogoś, kogo bardzo dobrze zna prywatnie. Jedno i drugie zdarza się rzadko. Natomiast często ksiądz może czuć się podobnie do Arona kończącego spowiedź Ottona. To spotkanie okazało się lekarstwem dla obu stron. Dumny władca zrozumiał swoje słabości i dzięki temu wstał od spowiedzi z poczuciem nowej siły.

Historia Kościoła to historia zmniejszania pokuty: starożytne synody i wczesnochrześcijańskie penitencjały wymagały całych lat pokutowania, z upływem wieków czas ten stopniowo się skracał, aż doszliśmy do formy dzisiejszej

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Ale Aron „żywił do Ottona już tylko przyjaźń współczującą. Gdy udawał się do kaplicy, żywo wyobrażał sobie, aż wypieków na twarzy dostając – ową chwilę, kiedy wzniesie nad kornie pochylonym cesarzem rękę zbrojną w potężną moc rozgrzeszenia. Przysiągłby, że rozpierać go będzie duma bezgraniczna, iż oto majestat kapłański wyniósł go tak wysoko ponad tego, co nad całym przecież wznosi się okręgiem ziemskim. Nic się nie sprawdziło. Gdy podniósłszy rękę wzywać począł miłosierdzia Bożego, by przebaczenia, rozgrzeszenia, odpuszczenia udzieliło skruszonej duszy Ottonowej – gdy przypomniał majestatowi Bożemu obietnicę daną kapłanom wszystkim, a więc i jemu, Aronowi, że «czyje grzechy odpuścicie, będą odpuszczone» – doznawał jedynie uczucia radości, iż oto oddaje przysługę przyjacielską komuś bardzo tej usługi potrzebującemu”[12].

Powieściowy papież Sylwester chciał dzięki tej spowiedzi uzyskać konkretne polityczne rezultaty. Aron miał być właściwie bardziej narzędziem jego zamysłów niż Bożego miłosierdzia. Parnickiemu udaje się jednak pokazać, jak mimo tych niesprzyjających warunków wyjściowych logika sakramentu prowadzi do tego, po co został ustanowiony: do rozgrzeszenia i uleczenia. Ani jedno, ani drugie nie byłoby możliwe, gdyby cesarz nie zdecydował się upokorzyć i otworzyć przed tak pozornie marnym pośrednikiem, w którym znalazł niemal przyjaciela – w każdym razie kogoś, kto, wbrew jego obawom, potrafił go zrozumieć.

Jak wynagrodzić krzywdy

Od pierwszych wieków chrześcijaństwa warunkami uzyskania rozgrzeszenia jest: wyrażenie skruchy, wyznanie grzechów i wypełnienie pokuty. Przez wieki zmieniała się kolejność tych aktów, różnie też rozkładano związane z nimi akcenty. Dzisiaj pokuta jest z reguły symboliczna, księża rzadko „zadają” modlitwy, które zajmowałyby więcej niż kwadrans. Łatwość, z jaką przyjmujemy taki stan rzeczy, świadczyć może o zbanalizowaniu poczucia grzechu, choć na pewno nie jest to problem nowy – dowcipy o zdradach małżeńskich wartych dziesiątkę różańca każda mają naprawdę długą brodę. Można powiedzieć, że historia Kościoła to historia zmniejszania pokuty: starożytne synody i wczesnochrześcijańskie penitencjały wymagały całych lat pokutowania, z upływem wieków czas ten stopniowo się skracał, aż doszliśmy do formy dzisiejszej.

Relatywna znikomość pokuty ma też jednak drugą stronę – przypomina o tym, że jest to „zadośćuczynienie” wyłącznie w wymiarze symbolicznym, bowiem żaden człowiek nie jest w stanie wynagrodzić Bogu za swoje grzechy. Możemy jednak, a nawet musimy, starać się wynagrodzić krzywdy wyrządzone naszymi grzechami tu, na ziemi. O tym aspekcie dość rzadko się dziś wspomina, choć nie zawsze tak było. Pamiętam lekturę przedwojennego włoskiego podręcznika dla spowiedników, w którym sporą część rozdziału dotyczącego siódmego przykazania stanowił skrót ówczesnego włoskiego kodeksu cywilnego (żeby było wiadomo, co komu trzeba oddać).

Problemom z zadośćuczynieniem, zarówno Panu Bogu, jak i bliźnim, jest w dużej mierze poświęcona powieść przygodowa Williama E. Barretta „Na grzbiecie żółwia”[13] (sfilmowano ją w 1955 roku, z Humphreyem Bogartem w roli głównej), osadzona w realiach Chin po II wojnie światowej. Główny bohater, Jim Carmody, jest amerykańskim lotnikiem, uciekającym przed chińskim watażką, któremu w ostatnim czasie służył. „Zabiera” on tożsamość katolickiemu księdzu zabitemu w drodze na misję. Carmody sam udaje się na ową placówkę z nadzieją, że będzie to tylko krótki przystanek na drodze jego ucieczki.

Okazuje się jednak, że lokalna społeczność tak bardzo potrzebuje kapłana, że nie może on szybko zarzucić swojego przebrania. Zaczyna sprawować sakramenty i to udawanie z czasem przemienia go wewnętrznie. Sam nie był u spowiedzi od wielu lat, ale podczas słuchania wyznań innych „pokonała go realność tego, co dawno już uznał za abstrakcję”[14]. Siedząc w konfesjonale, zaczyna z przekonaniem udzielać pouczeń i szczerze modlić się nad każdym z penitentów, którzy odchodzą z poczuciem otrzymania łaski. Jednak Carmody czuje się coraz gorzej, udając kogoś, kim nie jest. Stara się robić to jak najlepiej, czuje się nawet zobowiązany do zachowania celibatu – choć obecność pięknej i inteligentnej pielęgniarki bardzo mu to utrudnia – jednak wie, że zaciąga dług, którego nie będzie w stanie spłacić.

Pojęcie długu jest w tej powieści jednym z kluczowych. Z powodu dawnego długu wdzięczności w misji pracuje doktor Sigman, lekarz, który wydaje się bardzo daleki od wiary i Kościoła. Okazuje się, że został on uratowany przez duchownych katolickich od nazistowskich prześladowań w Austrii i zobowiązał się do trzyletniej pracy w katolickiej misji, bo tak odczytał swoją powinność.

Poznanie tej historii dopełnia miary i Carmody decyduje się poinformować przełożonych kościelnych o swojej sytuacji. Do jego misji szybko docierają prawdziwi księża. Carmody szczerze niepokoi się o los swoich parafian, pyta o ważność „udzielanych” przez niego sakramentów. Duchowni nie pozostawiają złudzeń: małżeństwa zostaną po cichu usankcjonowane, a wierni, których wyspowiadał, powinni przystąpić do spowiedzi generalnej. Troska fałszywego księdza o ludzi mu powierzonych rozbraja surowość wysłannika biskupa i nie nakłada on na oszusta żadnej pokuty – skoro potrafił wyznaczać ją innym, niech znajdzie też sam właściwą dla siebie formę zadośćuczynienia. Nie dowiadujemy się, jaką decyzję podejmuje bohater, wiemy jedynie, że na wzór doktora Sigmana jakąś część swojego życia poświęci służbie Kościołowi.

W ten sposób można powiedzieć, że wszystko kończy się dobrze, choć łaska Boża zdaje się wędrować „na grzbiecie żółwia”, jak w chińskiej legendzie przytoczonej na stronach powieści: „Głód, wielki głód panował na równinach Chin. […] Modły wzlatywały z równin do bogów i bogowie słuchali. Ale bogowie byli bardzo daleko od ludzi, którzy przedtem od nich odeszli. Bardzo daleko. Więc bogowie wezwali czaplę, żeby była ich wysłanniczką. Czapla była silna i chyża, i dali jej do zaniesienia na równinę Chin zieloną gałąź z trzema liśćmi obietnicy. […] Ta czapla była silna i przeleciała szmat drogi, ale znużyła się, a poniżej wody rzek rozlewały się nieskończenie. Skrzydła jej osłabły i osiadła na tych płytkich wodach. Nagle pod jej nóżkami podniósł się żółw i stała na grzbiecie żółwia, najpowolniejszego ze wszystkich stworzeń uczynionych przez bogów. I tak właśnie czapla dotarła do tych, którzy się modlili”[15].

Możemy uznać, że dla Chińczyków z misji sam Carmody jest takim żółwiem: choć nie przynosi im łaski sakramentalnej, to jednak jego obecność jest dla nich okazją do wyrażenia skruchy, wyznania grzechów i przyjęcia pokuty (warto tu przypomnieć, że choć Kościół nie uznaje sakramentalnego wymiaru wyznania grzechów przed świeckim nawet w całkowitej niemożności zrobienia tego przed kapłanem, to nie przeczy wartości takiego aktu jako wyrazu skruchy i żalu). O wiele bardziej jednak spotkanie z chińskimi katolikami jest taką podróżą „na grzbiecie żółwia” dla samego Carmody’ego, który dzięki niemu dojdzie do tego samego: będzie mógł przystąpić do sakramentalnej spowiedzi, otrzymać rozgrzeszenie i przyjąć pokutę, z pełną świadomością ciężaru grzechu, nieadekwatności ludzkiego zadośćuczynienia i bezmiaru Bożej łaski.

Wesprzyj Więź

Powieść Barretta opowiada o spowiedzi bez sakramentu, zadośćuczynieniu bez zadania pokuty przez spowiednika i wreszcie o żalu, do którego bohater by nie doszedł, gdyby nie instytucja, zasady i rytuał Kościoła. Może to dobra metafora dla zniechęconych spowiadaniem się: żadna spowiedź nie jest bez znaczenia i bezowocna, ale to właśnie niewygodne konfesjonały, długie kolejki, niedosłyszący lub dociekliwi księża, stanowią swoistą „infrastrukturę”, która przypomina każdemu, nawet największemu grzesznikowi, że przebaczenie jest dosłownie o krok.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2017


[1] Por. blok tekstów „Sumienie, czyli godność”, „Więź” 2017, nr 1.
[2] H. Malewska, „Sir Tomasz More odmawia”, wyd. 2, Warszawa 1979, s. 165.
[3] Tamże, s. 170-171.
[4] Tamże, s. 176.
[5] Tamże, s. 177.
[6] B. Marshall, „Chwała córy królewskiej”, tłum. J. J. Szczepański, Warszawa 1969, s. 22.
[7] Tamże, s. 23.
[8] T. Parnicki, „Srebrne orły”, wyd. 10, Warszawa 1985, s. 228.
[9] Tamże, s. 232.
[10] Tamże, s. 239.
[11] Tamże, s. 243.
[12] Tamże, s. 259–260.
[13] Wydana ponownie w 1993 roku pod dużo bardziej zbliżonym do oryginału tytułem „Lewa ręka Boga”.
[14] W. E. Barrett, „Na grzbiecie żółwia”, tłum. Z. Kierszys, Warszawa 1976, s.100.
[15] Tamże, s. 32–33.

Podziel się

1
Wiadomość