Historia Bakhity to opowieść o wewnętrznym dziecięctwie, którego nikt – mimo zadanych jej okrucieństw – nie potrafił jej odebrać.
Powieść „Bakhita” autorstwa Véronique Olmi jest kulturowym fenomenem w laickiej Francji. Historia świętej niewolnicy z Sudanu Południowego została już sprzedana w nakładzie ponad 100 tys. egz. i otarła się o największe nagrody literackie, zajmując drugie miejsce na ostatecznej liście Nagrody Goncourtów 2017. Nie bez znaczenia dla popularności pozostaje oczywiście kontekst, jakim jest ostatnia emigracja z krajów Afryki Północnej. Na salonach literackich podczas promocji książki mówi się nie tylko o niewolnictwie, ale także o wierze, świętości, Bogu, miłosierdziu i sile człowieczeństwa.
Jak zaznacza sama autorka, książka nie jest biografią, lecz powieścią. Owszem, prawdziwe są daty, miejsca, fakty, osoby, ale większość to dzieło wyobraźni. Dla hagiografii taka „nieprawdziwość” to w gruncie rzeczy nic nowego. Legendy o świętych często były „uzupełniane” cudownymi interwencjami z nieba i nadzwyczajnymi wydarzeniami z życia, które miały potwierdzić świętość. W literackiej wersji biografii Bakhity takich cudowności nie ma. Przeciwnie: niebo zdaje się milczeć, a jeśli coś nie kryje się ze swoją obecnością, to jest to zło.
Bakhita ma siedem lat, gdy zostaje porwana przez handlarzy niewolników z wioski w Sudanie Południowym (Darfurze). Zaczyna się jej gehenna życia niewolniczego. Pięciokrotnie sprzedawana, torturowana, bita do krwi, oddawana do haremu arabskiemu handlarzowi i na służbę żonie i matce tureckiego generała, ostatecznie trafia do domu włoskiego konsula Callista Legnaniego, którego udaje się jej ubłagać, by zabrał ją ze sobą do Włoch. Tam służy jako niewolnica w domu Rosjanki, żony włoskiego biznesmena – Mariny Turiny Michielli, stając się opiekunką jej córki – Alicji. Ostatecznie losy sprowadzają ją do klasztoru sióstr kanosianek (Zgromadzenie Sióstr Córek Miłości Służebnic Ubogich św. Magdaleny z Canossy) w Wenecji, gdzie 9 stycznia 1890 roku przyjmuje sakramenty wtajemniczenia chrześcijańskiego. To właśnie tam po raz pierwszy powie „nie”, gdy Marina Michielli będzie chciała zabrać ją do Sudanu, gdzie jej mąż zawiadywał hotelem w portowym mieście Suakin. Po złożeniu ślubów, przez ponad 50 lat żyje życiem zakonnym jako kucharka, zakrystianka, furtianka, a potem także misjonarka, która jeżdżąc po Włoszech propaguje misje w Afryce.
Na opowiedzenie tak tragicznej historii V. Olmi znajduje swój własny, literacki sposób. Historia Bakhity to opowieść o wewnętrznym dziecięctwie, którego nikt – mimo zadanych jej okrucieństw – nie potrafił jej odebrać. Bakhita nigdy nie przypomniała sobie swojego pierwotnego imienia, którym nazwali ją rodzice. Bakhita – po polsku „szczęściara” – to przydomek, który został jej nadany przez handlarzy niewolników. Zresztą imię to powtórzone zostanie na chrzcie: Giuseppina, Margherita, Fortunata, Maria, Bakhita. Już w drugim akapicie powieści czytamy: „Nigdy ni wiedziała, jak miała na imię. Ale nie to jest najważniejsze. Ponieważ to, kim była, gdy była dzieckiem, gdy nosiła imię dane jej przez ojca, tego nie zapomniała. Chroni w sobie, jak cześć złożoną dzieciństwu, dziewczynkę, którą była. To dziecko, które miało umrzeć w niewoli, przeżyło, to dziecko było i jest tym, co nikt nigdy nie zdołał jej zabrać”.
W Chrystusie na krzyżu Bakhita rozpoznaje kogoś podobnego do siebie
W kluczowym momencie, jakim będzie dla niej chrzest, znów przypomni sobie ukradzione jej dzieciństwo. Jak wspomniałem już w rozważaniu na Nowy Rok, w ten dzień myśleć będzie o swojej matce i beztroskim życiu przy jej boku w cieniu baobabu – jak w cieniu rajskiego drzewa. Chrzest był dla niej odnalezieniem i powrotem do relacji, jaką dziecko ma wobec swoich rodziców. Jak pisze o tym Benedykt XVI w encyklice „Spe salvi”: „nie czuła się już niewolnicą, ale wolną córką Boga” (SS 3). Tym obrazem Olmi kończy też swoją powieść. W godzinie śmierci Bakhita wypowiada jedno słowo: „Mamma! O! Mamma!”. Zgromadzonym siostrom wydaje się, że wzywa – jakże by inaczej – Madonnę, Matkę Bożą. Ale nie, Bakhita umiera z wizją swojej mamy, która „szepcze do jej ucha, w jedyny, radosny i nieomylny sposób jej imię dane jej przy narodzeniu”. To imię, którego nie mogła sobie nigdy przypomnieć, nawet wtedy, gdy zapytał o nie patriarcha Wenecji, udzielając jej chrztu. Odpowiedziała mu jedynie milczeniem.
Zapomniała imienia, ale nie zapomniała siebie. Autorka jako motto powieści przytacza słowa Primo Leviego, który pisał, że nawet wtedy, gdy zabiorą nam imiona, „będziemy musieli znaleźć w sobie siłę konieczną, aby poza tym imieniem przetrwało coś z nas, coś z tego, kim byliśmy”.
Dziecko – zwłaszcza opuszczone, osierocone, biedne, chore czy będące w jakimkolwiek nieszczęściu – przez całe życie Bakhity pozostanie w centrum jej życia. Olmi w jednym z wywiadów powiedziała, że to zapewne swoiście rozumiany „syndrom ocaleńca”. Przez życie Bakhity przewinęło się kilkoro dzieci, których nie zdołała ocalić: jej bliźniacza siostra Kishmet, porwana razem z nią Binah czy Yeebit, która wykrwawiła się podczas stratyfikacji ciała. Widziała zbyt wiele dziecięcych nieszczęść, by pozostać na nie obojętną. Sama ocalona, robi wszystko, by ocalić innych.
Pierwsza część książki zawiera opisy tortur, złego traktowania, wymyślnych kar cielesnych – cała ta „Afryka niewolnicza” boli. Olmi pisze krótkimi i emocjonalnie nasyconymi frazami. Autorka nie przytacza jednak tych okrutnych opisów, by epatować bólem i cierpieniem. Niewolnictwo to urzeczowienie człowieka, które pozwala zrobić z nim wszystko, co się tylko chce. I właśnie w tym momencie – mówiąc językiem teologicznym – misterium iniquitatis przekształca się w misterium salutis. Tajemnica zła ustępuje tajemnicy zbawienia. W Chrystusie na krzyżu Bakhita rozpoznaje ukrzyżowanego niewolnika. Kogoś podobnego do siebie. Ona wiedziała, że ludzi wolnych się nie krzyżuje. Jeśli On dał się ukrzyżować, sam musiał być niewolnikiem. Benedykt XVI tak to komentuje: „[…] ten Pan osobiście poznał los bitego, a teraz oczekiwał jej «po prawicy Ojca»” (SS 3). Bakhita mogła w Nim rozpoznać także swój los, los „ukrzyżowanej” niewolnictwem tylko dlatego, że była czarna i odmówiono jej człowieczeństwa.
Książka Véronique Olmi stała się we Francji sukcesem literackim i komercyjnym. Jej popularność pokazuje, że wciąż potrzebujemy – wierzący czy też niewierzący – wzorów człowieczeństwa. Autorka – jak wspomniałem – napisała powieść bez nadprzyrodzonych interwencji, by pokazać, że świętość – jakkolwiek byśmy ją rozumieli – jest dostępna, nawet w sytuacji, która wydaje się skrajnie świętości niesprzyjająca.
Bakhita nigdy nie miała w sobie ducha zemsty, odwetu, nienawiści wobec tych, którzy wyrządzali jej krzywdę fizyczną czy psychiczną. Tylko raz powiedziała „nie” – gdy pojawiła się szansa na inne, prawdziwe, wolne życie. Powiedziała tak tylko dlatego, że w jej życiu pojawili się ludzie, dla których nie była rzeczą, a którzy obdarzyli ją miłością.
Miłość jest szansą na wolność. Prawdziwie wolny może być tylko ktoś, kto jest kochany. Ten kto jest tylko posłuszny, wolny nie jest i nigdy nie będzie. Dla człowieka wierzącego – jak dla Bakhity – tą ostateczną kochającą instancją jest Bóg, ale nie spotyka się Go inaczej jak przez kochających ludzi. Raz jeszcze przytoczę słowa Benedykta XVI, który pisze o Bakhicie: „Ona sama była znana, kochana, oczekiwana”. Najpierw przez ludzi, a potem przez Boga. W świecie narastającej niechęci, nieufności i podejrzliwości przesłanie, które płynie z życia Bakhity i powieści Olmi brzmi zaiście ewangelicznie.
Véronique Olmi, „Bakhita”, Éditions Albin Michel, Paris 2017.