„Powstanie umarłych” Marcina Napiórkowskiego dostarcza narzędzi, które pozwalają zanalizować i objaśnić nasze rozmaite wspomnienia – także te moje – związane z pamięcią o Sierpniu 1944 roku.
Urodziłem się w roku 1962, osiemnaście lat po Powstaniu Warszawskim. Tym samym – zdawałoby się – nie mam osobistych wspomnień związanych z tym wydarzeniem. A jednak…
Pierwszej z dwóch scen, które stanęły mi żywo przed oczami w wyniku lektury książki Marcina Napiórkowskiego „Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944–2014”, nie umiem precyzyjnie umieścić w czasie. Z całą pewnością rozegrała się ona w końcu lat sześćdziesiątych. Nasza rodzina mieszkała na warszawskiej Woli. W odległości dwóch przystanków tramwajowych (w kierunku granicy miasta) mieliśmy teren, zwany wówczas „dzikim parkiem” – w odróżnieniu od uporządkowanego parku im. Sowińskiego – zamknięty od zachodu Cmentarzem Powstania Warszawskiego. Czasem chodziło się tam na spacery z dzieckiem, to znaczy ze mną.
I oto któregoś razu znajduję się tam znowu, ale ten jedyny raz – po zmierzchu. Jestem z babcią, która, nawiasem mówiąc, przeniosła się do stolicy zaledwie parę lat wcześniej. To musi być jakaś szczególna data – może 1 sierpnia? Tylko że latem ciemności zapadają dopiero około dziewiątej wieczór i trochę nie chce mi się wierzyć, żeby rodzice zgodzili się na moje wyjście z domu, nawet pod opieką, o tak późnej porze. Więc może raczej 1 listopada. Na cmentarzu nie ma jeszcze pomnika Polegli Niepokonani. Stoi tylko (jeśli pamięć mnie nie zawodzi) niewysoki krzyż, zespawany ze stalowych rurek. Teraz otacza go nieprzeliczone mrowie zniczy. A wokół mnóstwo kobiet w żałobie. Wydaje mi się, że śpiewają suplikacje, ale nie mogę wykluczyć, że tę „ścieżkę dźwiękową” dołożyła po latach wyobraźnia (choć kobiety coś przejmującego śpiewały na pewno). To jedno z najsilniejszych wspomnień z dzieciństwa.
I druga scena: tym razem mogę podać dokładną datę, 1 sierpnia 2016 roku. Odkąd przeprowadziliśmy się z żoną do mieszkania na Powiślu, gdzie mamy balkon, we wszystkie poprzednie rocznice wywieszałem na tym balkonie biało-czerwoną flagę. Ale tym razem nie umiem się przemóc. O siedemnastej obserwuję dymy, unoszące się nad nieodległym skrzyżowaniem Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Wiem, że to palą się race w rękach osiłków w T-shirtach ze znakiem Polski Walczącej i z szalikami Legii na potężnych karkach (mówię oczywiście w przenośni, być może wielu było chudych i w okularach). Mam wrażenie, że ktoś ukradł moją cześć dla Powstania, która zaczęła się od tamtego nocnego przeżycia na wolskim cmentarzu, przed bez mała pół wiekiem. Wielu znajomych twierdzi, że przesadzam, a ja nie jestem pewien, czy nie mają racji.
Podczas lektury książki Marcina Napiórkowskiego wielokrotnie wracałem do tych dwóch chwil, oddzielonych od siebie prawie dokładnie półwieczem, ponieważ autor przenikliwie je objaśnił. Mówiąc dokładniej: „Powstanie umarłych” dostarcza narzędzi, które pozwalają zanalizować i objaśnić nasze rozmaite wspomnienia – także te moje – związane z pamięcią o Sierpniu 1944 roku, spory, w których braliśmy udział, a wreszcie manifestacje, w których uczestniczyliśmy lub nie.
To jest fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2017.