Zarzuty, które stawia „Więzi” Justyna Melonowska, skierowane są przeciw jej wyobrażeniu tego, o co nam chodzi, a nie przeciwko naszej koncepcji „otwartej ortodoksji”.
Tekst Justyny Melonowskiej „Za wszystkim znaczy przeciw niczemu” przeczytałem z konsternacją. Owszem, zdarzają się w życiu rewolucje, które skłaniają do rewizji naszego stosunku do rodziny, przyjaciół, znajomych, środowisk, w których bywaliśmy, i do idei, które wyznawaliśmy. Czasem z tej okazji pisze się pożegnalne manifesty – nie widzę problemu.
Prawdziwą przyczyną mojej konsternacji jest co innego: że można się wprawdzie sporadycznie, ale przez ładnych parę lat spotykać i do tego stopnia się nie rozumieć. Justyna Melonowska rozumie środowisko „Więzi” w tym samym stopniu, w jakim rozumiałaby je, gdyby ten czas spędziła w redakcji „Christianitas” albo „Frondy”, a o „Więzi” dowiadywała się jedynie z relacji Tomasza Terlikowskiego albo Pawła Milcarka. Przykro odkryć poniewczasie, do jakiego stopnia pozorne były nasze relacje. Pani Justyna nie zauważyła nawet, że historycznego terminu „Kościół otwarty” od dawna nie używamy, zastępując go precyzyjniejszym terminem „otwarta ortodoksja”.
Jak widać, można się sporadycznie przez ładnych parę lat spotykać i do tego stopnia się nie rozumieć
Wystarczy porównać tak właśnie zatytułowany tekst – „Dlaczego otwarta ortodoksja”, opublikowany w „Więzi” nr 1/2013 – z wypowiedzią Melonowskiej, żeby odczuć dreszcz zażenowania. W dodatku typ zarzutów, które autorka kieruje przeciw swojemu wyobrażeniu tego, o co nam chodzi, znany jest od prawie czterech dekad – w ten bowiem dokładnie sposób przeciwnicy próbowali zakwestionować koncepcję dialogu (ważną dla otwartej ortodoksji), wyłożoną przez ks. prof. Józefa Tischnera w „Etyce solidarności” (1980). Argumentowali wtedy mianowicie: że obowiązkowa na początek każdego uczciwego dialogu deklaracja: „Być może ja nie całkiem mam rację… Być może ty masz trochę racji” jakoby albo wyrasta z braku wyrazistej tożsamości, albo do tegoż braku prowadzi.
Tymczasem wiadomo przecież, że to właśnie nieustępliwe bronienie swojego stanowiska aż do najdrobniejszych szczegółów bierze się z niepewności, czy aby jesteśmy dokładnie tacy, jacy chcemy być, a to, w co wierzymy, ma choć trochę sensu. To wówczas podważenie choćby nieistotnego drobiazgu chwieje całą strukturą tożsamości. Gdy zaś jesteśmy jej pewni, stać nas na przyjęcie założenia, że dysponujemy niepełną wiedzą o Prawdzie – i wobec tego tu i ówdzie się mylimy. Nie dlatego, że Prawdy nie ma, lecz dlatego, że wypada pokornie uznać (pokornie, a nie pysznie, co imputuje mojemu środowisku Melonowska), iż tej Prawdy nie posiedliśmy w całości i raz na zawsze.
W tym punkcie pojawia się niekiedy kontrargument, że przecież Prawdę wyraża Biblia oraz Tradycja. Tyle że – jeśli nie mamy się cofnąć do momentu sprzed narodzin hermeneutycznie zorientowanej biblistyki, to znaczy do początków XIX wieku – musimy uznać, że zarówno Biblia, jak i Tradycja podlegają interpretacji. A już interpretacje te niezwykle rzadko opatrzone są gwarancją nieomylności. Czy to oznacza, że nie wiemy, kim jesteśmy, albo że gotowi jesteśmy zamienić naszą tożsamość na inną? Oczywiście nie. Znaczy to jedynie, że odróżniamy stosunkowo wąski zestaw twierdzeń i ocen, stanowiących rdzeń tożsamości, od szerokiego marginesu przekonań, naniesionych do naszego tradycyjnego światopoglądu przez nieświętą historię i przez to być może mylnych.
Nie ma to, rzecz jasna, nic wspólnego z insynuacją, że jako „otwarty ortodoks” jestem gotów spać z każdym, byle nie z własną żoną, jak z „wdziękiem” i „zabawnie” sugeruje pani Justyna. Jej główną troską zdaje się być wykluczenie wykluczających, o czym pisze, przyjmując za pewnik, że to właśnie owi wykluczający, niedialogowi katolicy grają rolę mojej (naszej) żony. Tyle że w świecie, w którym tyle zła narobiło stanowisko typu „Jest tak, jak ja mówię, a kto się ze mną nie zgadza, niech będzie potępiony”, kontynuatorzy takiego myślenia odgrywają rolę nie mojej (naszej) żony, tylko raczej toksycznej matki, nie godzącej się na rozwój dorosłych już dzieci. A powiedziane jest: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 26). Wiara to nie bezpieczne ciepełko domu, w którym wszystko jest tak, jak zawsze było.
Wiara to nie bezpieczne ciepełko domu, w którym wszystko jest tak, jak zawsze było
Co gorsza, widzę tu bardzo niebezpieczną iluzję, której autorka uległa, zresztą wraz z wieloma ludźmi w Polsce. Otóż nasz kraj nie jest wcale mniej zlaicyzowany i zdechrystianizowany niż reszta Europy. Tyle że u nas skutki tej dechrystianizacji zostały ukryte przez pogańską nacjonalkatolicką pseudoreligię, której kult uprawia się – niestety – w niejednym kościele (na przykład w takim, w którym paru osiłków może poturbować i wyrzucić kobietę w czasie kazania, którego ksiądz nie przerywa, mówiąc dalej „uroczo” o miłości do narodu i bliźniego; w takim, który ozdabiają zielone flagi z mieczykiem Chrobrego; w takim, w którym zamiast homilii słyszy się przemówienie polityka, pełne nienawiści do części rodaków – i w wielu podobnych).
Rzeczywiste chrześcijaństwo cofnęło się dziś na wyspy. I te wyspy muszą emanować Dobrą Nowiną, a zatem muszą być otwarte; inaczej pozostaną w izolacji. Znów: to nie pycha, tylko rzeczowy opis sytuacji, w której się spieramy.
Chciałbym właściwie pominąć jako groteskowo nieistotne uwagi Justyny Melonowskiej o niedostatecznej miłości do łaciny. Nie wiem, dlaczego mamy kochać akurat łacinę, a nie grekę, aramejski czy hebrajski – starsze od niej języki chrześcijaństwa. A raczej obawiam się, że wiem: chodzi nie o żadną Ewangelię, tylko o cywilizację rzymską, utożsamioną przez autorkę – znów śladem wielu ludzi – z chrześcijaństwem. Jakby wielki poeta polski nie przestrzegał: „Kościół cię nie ogarnie, wszędy pełno ciebie…”. Nie wolno pewnej formacji kulturowej – mającej w historii swój początek i koniec – utożsamiać z naszą wiarą, podlegającą na rozmaite sposoby, także jeszcze nam nieznane, inkulturacji. Poza tym, nie wiem, jak tam pani Justyna, ale ja bym się z takim na przykład ks. Andrzejem Dragułą czy Grzegorzem Pacem – że wymienię pierwszych z brzegu członków naszego środowiska – na znajomość łaciny nie licytował…
Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o klasyczną liturgię łacińską, akurat „Więź” powtarzała od roku 1998, że jest ona integralnym składnikiem bogactwa Kościoła, a ci, którzy pragną w niej uczestniczyć, mają do tego niezbywalne prawo. Justyna Melonowska może tego nie wiedzieć, bo swą miłość do liturgii trydenckiej odkryła, jak wynika z jej publikacji, dopiero niedawno.
Autorka jest przynajmniej konsekwentna. Dobrze wie, że papież Franciszek pasuje raczej do „otwartej ortodoksji”, niż do poglądów, ku którym ona sama się teraz skłania. Przykro, że muszę to powiedzieć, ale w takim razie pora, żeby sobie to wyjaśnić: skoro muszę wybrać, wolę trzymać z Franciszkiem niż z Justyną.
Wyspy prawdziwego chrześcijaństwa muszą emanować Dobrą Nowiną, a zatem muszą być otwarte
Charakterystyczny zresztą jest tytuł jej tekstu (jak się dowiaduję, pochodzący od samej autorki): „Za wszystkim znaczy przeciw niczemu”. Owszem, założeniem otwartej ortodoksji, tak, jak ją rozumiem, jest, że nie kierujemy się przeciw nikomu – co, rzecz jasna, nie oznacza rezygnacji z krytyki, sporów czy polemik. Jak jednak mówi Pismo: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą” (Łk 6, 27). Nie słyszałem, żeby z Ewangelii wykreślono to zdanie, choć rzeczywiście jest ono niezgodne z naszymi grzesznymi skłonnościami. Wiem zresztą, że pasja polemiczna, która dyktuje mi te słowa, nie musi stanowić dobrej ilustracji tego cytatu. Choć chciałbym wierzyć, że ostatecznie zirytowało mnie to, co pani Justyna napisała, a nie ona sama (żebyż to było takie proste…).
Pozostaje kwestia islamistów. W tej dziedzinie również przedkładam strategię papieża Franciszka (opisywał ją w „Więzi” Austen Ivereigh) nad pomysły Justyny Melonowskiej. Dość powiedzieć, że z tego, co wiem, w takich na przykład Niemczech mapa stopnia zagrożenia przez uchodźców, jakie odczuwa społeczeństwo, pokrywa się dość dokładnie z mapą landów, w których tych uchodźców praktycznie nie ma (tam poczucie zagrożenia jest wysokie) i landów, w których oni rzeczywiście się znaleźli (tam jest niskie). Nic dziwnego, gdyż rzeczywistość niezwykle rzadko osiąga ten stopień grozy, który cechuje nasze wyobrażenia o niej.
Nikt nie mówi, że pomoc ludziom potrzebującym nie nastręcza problemów. Zgodzimy się też oczywiście, że najprostszym ich rozwiązaniem będzie ,,wyrzucić i nie przyjmować więcej”. Tyle że ci, którzy zajrzeli w oczy uciekającym – przed islamistami (!), wojną lub głodem – biedakom, wiedzą, że trzeba poszukać rozwiązań bardziej skomplikowanych. A straszenie imigrantami akurat w Polsce, w której wciąż są oni bytem teoretycznym, to działanie tak niemoralne, że aż czuję wstyd, że ktoś, kto należał do naszego kręgu, mógł się na to zdobyć.
Tak, stoimy przed kłopotem co najmniej takim, jak Samarytanin. Pani Melonowskiej, podążającej – moim zdaniem – wraz z kapłanem i lewitą do Jerozolimy, życzę naprawdę wszystkiego dobrego. Także tego, żeby kiedyś o swoim tekście myślała tak, jak ja dzisiaj: z zażenowaniem.
Chciałabym mieć taką łatwość przelewania myśli na papier jak Pan. I robić to z takim wdziękiem 🙂 Doprawdy delektowałam się samą formą. A co do treści: dziękuję za nią. Pożegnanie p. Melonowskiej pozostawiło mnie w niejakim zdziwieniu, teraz wróciło poczucie wspólnoty. Choć pani Melonowskiej nie zazdroszczę przeciwnika w polemice – trafia Pan w punkt , i to niejednokrotnie; być może boleśnie.
Zgadzam się z Panem. Dziękuję za jasność wykładu, czego, poza wszystkim, nie mogę powiedzieć o tekście p. Melonowskiej.
Bardzo ciekawy artykuł. Dziękuję.
Czy mógłby Pan przytoczyć jakieś źródła do tego cytatu:
> “Dość powiedzieć, że z tego, co wiem, w takich na przykład Niemczech mapa stopnia zagrożenia przez uchodźców, jakie odczuwa społeczeństwo, pokrywa się dość dokładnie z mapą landów, w których tych uchodźców praktycznie nie ma (tam poczucie zagrożenia jest wysokie) i landów, w których oni rzeczywiście się znaleźli (tam jest niskie). “
Pod artykułem p.Justyny Melonowskiej napisałem komentarz wyrażający zawód z powodu jej decyzji, a tu muszę napisać, co w jej stanowisku uważam za uprawnione, a czego Autor polemiki zdaje się nie widzieć tak jak ja. Jak wydaje mi się, p.Justynie Melonowskiej chodzi o to, że “otwarci ortodoksi” w przypadku wielu osób nie potrafią pokazać, co ich wiąże z resztą Kościoła bardziej, niż z osobami, które Kościół, a nawet chrześcijaństwo uznają za niedobrą rzecz, która przytrafiła się ludzkości lub co najmniej chciałyby marginalizacji Kościoła. Niektóre artykuły “otwartej ortodoksji” mogłoby być z powodzeniem zamieszczonych w periodykach takich środowisk i nie rozpoznałbyś, że pisała je osoba wierząca. Szczególnie na “gościnnych występach” w takich periodykach “otwarci ortodoksi” piszą artykuły, których “intencja katolicka” jest nieoczywista. Właśnie to jest sypianie z obcymi (ale nie sama publikacja na takich łamach – jeśli pozwalają autorowi na niezależność, nie jest to “zamówienie na Radio Maryja”, niech tam pisze). Niech będą to najodleglejsze od “głównego nurtu” Kościoła poglądy, ale chciałbym mieć nadzieję, że coś nas łączy, a często nie mam. Autor pisze o “pogańskiej nacjonalkatolickiej pseudoreligii” – uważam taką ocenę za uprawnioną, a mimo to chcę być inaczej chyba niż Autor, z tymi katolikami niekoniecznie w zgodności, ale w jedności, bo wiem, że nie urwałem się z nieba, moja wiara zapłonęła w tym brudnym palenisku, które tak razi Autora. Innymi słowy, tęsknię za sygnałami bliskości z waszej strony, ale otrzymuję ich niewiele, chociaż w Więzi więcej, niż gdzie indziej. Ale trudno mi będzie się do was zbliżyć, jeżeli wymagać będziecie zerwania z innymi.
Z BOGIEM
Wyjaśnijmy to sobie: Laboratorium „Więzi” jest grupą osób, które podzielają pewne ideały (na przykład dobrze rozumianej otwartości) i zawierają przymierze „ku nim”. „Labo” nie jest rodziną ani grupą quasi-rodzinną, nie jest plemieniem i nie jest jednostką wojsk obrony terytorialnej. Jest – tylko i aż – sojuszem i przymierzem ludzi zobowiązanych do solidnego wysiłku myślowego. Zobowiązanie to zawiera w sobie gotowość wyrażenia sprzeciwu i podjęcia walki, gdy ideały i cele ulegają – w czyimś mniemaniu – wypaczeniu. Te się bowiem kultywuje, ale i walczy o nie. Dlatego też nie chodzi o to, by w razie niezgody czmychać po angielsku i brać rozwód w białych rękawiczkach, ale by odchodząc ustosunkować się do podstawowych, objętych przymierzem kwestii. Wyrażenie sprzeciwu, podjęcie walki o własne rozumienie danych racji i zamanifestowanie tychże nie jest zatem jakimś kalaniem gniazda, czy pluciem na gościnne progi. Nawet, gdy przybiera ostre formy, jest u rdzenia wyrazem podstawowej solidarności. Innymi słowy: sprzeciw i walka są solidarnością, nie przemocą. Dobitne wyrażenie racji stojących za odejściem jest ostatnim obowiązkiem odchodzącego. Taka jest moja filozofia uczestnictwa. Kierowałam się nią pisząc swój tekst pożegnalny. En bref: atakowałam racje, nie osoby.
Jerzemu Sosnowskiemu odpowiadam przez szacunek dla niego i dla „Więzi. Wypowiedź oponenta jest o tyle ciekawa, że ilustruje wszystkie te cechy i przywary, przeciw którym się zwróciłam, a zatem wzmacnia moją argumentację. Nie cieszy mnie to wcale, ale stwarza okazję do wyprowadzenia kilku ważnych kwestii. (Zaznaczam przy okazji, że ze względu na szczególny czas oczekiwania na Święta Bożego Narodzenia nie będę mogła odpowiedzieć na kolejne pojawiające się krytyczne reakcje na mój tekst – jest już czas na ciszę).
1. Moja krytyka – co zaznaczyłam dobitnie w pierwszych partiach tekstu – zwrócona jest przeciw pewnego typu kulturze intelektualnej, a dalej duchowej. Jest rozstaniem ze środowiskiem, nie jest jednak atakiem na osoby! Osobom wyraziłam wdzięczność. Nie jest też zerwaniem jakiegoś paktu, gdyż „wstępując” do Kościoła otwartego „ślubowałam” raczej gotowość walki o racje i podejmowania gorących sporów, a nie przyjmowania określonego stanowiska. W tym sensie zgłoszenie tak ostrej polemiki z formacją intelektualną (kiedy indziej czyniłam to w konkretnych kwestiach w swoich tekstach) jest ostatnim z mojej strony wyrazem uznania i szacunku dla postulatu otwartości. Tak i tylko tak należy czytać mój tekst.
2. Jerzego Sosnowskiego zastanawia, jak to możliwe, że mogliśmy się spotykać przez tyle lat, a nie znać. Sądzę, że jest to skutek działania owej jednomyślności, którą się zakłada i która sprawia, że drugi („inny”) staje się dla nas iluzją. Zaznaczam przy tym ponownie, że uczciwie nie raz polemikę zgłaszałam i była ona przyjmowana przez „Więź” bądź określano rzetelnie warunki, na jakich przyjęta być może. Kwestię tę chcę podkreślić, jako że odnosi się ona do konkretnych osób, które darzę i darzyć będę wielkim i niezmiennym szacunkiem.
3. Czy mój tekst jest karykaturą ideału otwartości? Moim zdaniem nie jest. Przyjmuję jednak zdanie oponenta, a zatem, że jest. Karykatura nie jest jednak wymysłem. Jest to wciąż forma portretu. Karykaturzysta uwypukla te cechy, które model rzeczywiście posiada: jeśli na rysunku widzimy ogromny nochal oznacza to, że model posiada nos przynajmniej wydatny, a nie, że ma tylko maleńki, zgrabniutki nosek. Niejednokrotnie zresztą spotykając w „Więzi” poglądy zgodne z własnymi, lecz prezentowane w kontekście polemicznym mogłam stwierdzić, że jest to karykatura mojego – i innych – stanowiska. Przykład: owo uporczywe taktowanie sprzeciwu wobec przyjmowania imigrantów w kategoriach lęku, co rzecz jasna pozbawia oponenta wszelkiej racji (ratio), jako że lęk jest emocją przed nieznanym i uważa się go za nieracjonalny.
4. W argumentacji Jerzego Sosnowskiego widoczny jest stały rys „otwartości” polegający na „myśleniu emocjami”. Mój tekst był emocjonalny, ale podawał racje. Był to głośny sprzeciw – sprzeciw mieści się wszak w kulturze otwartości bardziej, niż co innego? Sosnowskiemu tymczasem wystarcza zażenowanie (moim tekstem) bądź spojrzenie w oczy (uchodźcom i/bądź imigrantom), ba! nawet jego wstyd z powodu moich poglądów (niskie, niskie loty), by czuć się zwolnionym z podawania racji i ich ważenia. Istnieje jednak wielka różnica pomiędzy „myślę” a „myślę, że myślę”. Ta druga postawa jest zasadniczo uczuciowa. Istnieje też różnica pomiędzy przemocą, o którą jestem chyba oskarżana, a walką. Mój artykuł nie był stosowaniem przemocy wobec osób i środowiska, ale przystąpieniem do walki. Postawa waleczna – powtarzam – jest z definicji solidarnością!
5. Owszem, znam i wielokrotnie przemyślałam stanowisko zwane „otwartą ortodoksją”. Podtrzymuję sąd, że o ile można tu wskazać ogólną, choć niepozbawioną wewnętrznych sprzeczności otwartość, to trudniej wskazać konkret ortodoksji. Ortodoksja oznacza łączność z tradycją interpretacji (przyjmuję tu rozstrzygnięcia Spaemanna, ale jest to przecież dość oczywiste). Ortodoksja to nie jest rodzaj certyfikatu szlachectwa, który ktoś sam sobie nadaje. Ortodoksji to określony rodowód. Że są w nim postaci mało szlachetne, nikt temu nie przeczy i przeczyć nie zamierza. W swoim tekście przeszłam od „otwartości” (Kościół otwarty) i zastrzeżeń o charakterze formalnym i logicznym, jakie tu można zgłosić, do właśnie owej „otwartej ortodoksji” – taka była konstrukcja tekstu. Wszak sam Sosnowski zauważa, że to drugie pojęcie jest precyzyjniejsze, a nie, że pierwsze jest błędne. Uważam też, że „Więź” się na tle otwartości pozytywnie wyróżnia swoją postawą i kulturą pamięci, co ma bezpośredni związek z ortodoksją.
6. Wielce ciekawy jest (niejasny jednak) fragment tekstu Sosnowskiego, w którym mówi on stanowisku „Jest tak, jak ja mówię, a kto się ze mną nie zgadza, niech będzie potępiony” atrybuowanym „niedialogowym katolikom”. To nie jest nawet karykatura, ale coś jakby portret abstrakcyjny z okresu błękitnego twórcy. Sosnowski wskazuje tu chyba ostatecznie na pewne tradycyjne rozumienie kwestii doktrynalnych. Autor porównuje następnie tę postawę i to rozumienie do toksycznej matki, a za Ewangelią jest przekonany, że kto nie ma w nienawiści swej matki nie może przyjść do Chrystusa. Rzecz jest kolosalnej wagi i warto rozważyć zawarty tu ciąg logiczny. Można z niego wywieść tezę: Tradycja Kościoła bywa toksyczną matką, od której trzeba się uwolnić, by przyjść do Pana. Nad tak postawioną tezą chętnie bym się z Autorem zamyśliła – na poważnie i bez lęku. I nie ja jedna. Tym bardziej, że teza ta współbrzmi z pontyfikatem Franciszka, a ortodoksja zobowiązuje do czytania papieży z wielką uważnością. Co więcej, zobowiązuje do pewnej ufności wobec nich. I to byłby z pewnością dobry moment, by podjąć – niepozbawioną apriorycznej życzliwości dla pontyfika – poważną, wyczerpującą dyskusję z papieżem i jego piśmiennictwem. Debatę, która by szanowała dorobek przeszłości i określoną szkołę interpretacji (Tradycję), a nie była zachłyśnięciem się orzeczeniami, które łatwo dają się pogodzić z dobrocią serca i ogólnym zdrowym rozsądkiem, a które ostatecznie prowadzą do opierania argumentacji na casusach mnożonych w nieskończoność. Na nauczaniu tego rodzaju nie można polegać.
7. Inną ważną tu kwestią jest owa sprawa potępienia. Jest li coś takiego, czy nie ma? Otóż trzeba zwrócić uwagę, że jeśli rozluźniamy dyscyplinę sakramentów, to nie jest to bez znaczenia dla dusz ludzkich. Jest to rozluźnienie na pożytek tym duszom? Niewykluczone. Niewykluczone też, że jest na ich zgubę. Te właśnie kwestie tradycyjnie rozumiana ortodoksja uważa za swój priorytet.
8. Jeśli autor nie wie, dlaczego mamy kochać „akurat” łacinę, to zbędnym będzie mu to wyjaśniać. Przy tym mój argument nie dotyczył osób (!!!), ani nawet konkretnego tekstu, ale odnosił się do kwestii niedyskutowanego związku z tradycją i znaczenia znajomości łaciny dla uczestnictwa w tejże tradycji. Moja znajomość łaciny datuje się na urszulańskie lata licealne i dalsze, nieregularne studia i jest wielce możliwe, że wskazani publicyści „Więzi” biją mnie tu na głowę. Ale mi nie o to chodzi, czy osoba A lub B (w tym kapłan!) zna łacinę i czyta do poduszki „Historię Mszy” Milcarka. Chodzi o żywe, zaangażowane uprzytamnianie tych kwestii w publicznej działalności. Cieszy mnie to, że „Więź” upomina się o wiernych przywiązanych do tradycyjnej liturgii. Nie o to jednak chodzi, by realizować Millowski i klasyczno-liberalny postulat doceniania „marginesów” i dawania im miejsca, ale o żywe kultywowanie tradycji Kościoła jako cząstki samego siebie, tu: w publicznej, a zatem i formacyjnej działalności. To zobowiązanie zawsze zawiera się w powołaniu się na ortodoksję.
9. W kwestii imigracyjnej swoje stanowisko wyłożyłam – w polemice z Autorami „Więzi” – w swoim tekście „Czemu nie nazywam cię dobrym?”, powtarzać się tu nie myślę. Był to jednak, jak tego co do zasady słusznie oczekuje Sosnowski, „rzeczowy opis sytuacji”. Dzisiejsza reakcja Sosnowskiego takim nie jest: znów słychać to pozbawione argumentów urabianie, to podciąganie danych pod tezę. Namiastką argumentu jest rzekome występowanie uprzedzeń do imigrantów akurat na terenach, gdzie ich nie ma… Znów to zrównywanie pomocy uchodźcom z przyjmowaniem imigrantów. Znów brak jakiejkolwiek antytezy dla prezentowanej tezy. Znów odsądzanie oponenta od czci i wiary. Nie mogę polemizować na tym poziomie, ale podobne tony właśnie wywołały mój sprzeciw niegdyś i w ostatnich dniach. Z poziomu argumentacji bliskiego Sosnowskiemu mogę jedynie powiedzieć, że nie raz patrzyłam w oczy kobietom napastowanym przez przybyszy – imigrantów z innych kultur. Sztuką nie jest mieć jakieś doświadczenie, sztuką jest opracować je intelektualnie.
10. Że dysponujemy niepełną wiedzą o Prawdzie? Nie ma tu między Sosnowskim a mną sporu. Z tym, że moją odpowiedzią jest tak ryzyko, jak ostrożność. Szacunek dla odpowiedzi już niegdyś udzielonych, wdzięczność i cześć. Nie oznacza to – i w tym pozostaję wierną uczennicą eklezji otwartej – gotowości przyjmowania wszystkich tych odpowiedzi jako nienegocjowalnych, słusznych, prawdziwych. Uważam, że niektóre z nich mają jedynie walor skuteczności (w zarządzaniu wspólnotą Kościoła). To za mało.
11. Nie wiem, czy mnie Sosnowski ma za kandydatkę na papieżycę. W każdym razie chce iść z Franciszkiem, a nie ze mną. Z pewnością nie zasłużyłam na nobilitację zawartą w podobnym zestawieniu. Sama nie chcę iść z Franciszkiem i nie chciałabym nawet iść ze sobą, choć to akurat jest nieuniknione jako że nie jestem ani mistyczką, ani świętą. Iść winniśmy z Bogiem. „Z Bogiem” – to stare pozdrowienie, które też możemy sobie przekazać. Najserdeczniej zatem pozdrawiam: „Zostań z Bogiem, Jerzy”.
Na koniec chcę powtórzyć, że nie mogłam uciec z „Więzi” à l’anglaise, gdyż to w sumie nieznaczące przecież odejście (nigdy nie byłam prominentnym członkiem Laboratorium) ma charakter sprzeciwu. A ten – podobnie jak walka – jest postawą solidarną. Innymi słowy: napisałam trudny tekst jako wyraz solidarności z „Więzią”, szacunku dla niej. Jest moje odejście skutkiem tego, że mi na dobru „Więzi” i dusz, które ona jakoś formuje niezmiernie zależy. Odejście to jest dla mnie trudne i niewykluczone, że skazuję nim siebie na samotność i że jest to „śmierć pewnej publicystki”. Gdzież bowiem szukać miejsca na polemikę i miłość do sporu, jak nie w Kościele otwartym? Proszę, aby wziąć to pod uwagę w ocenie mojego gestu. Wcześniej polemiki zgłaszałam, a więc nie wyskakuję tu jak przysłowiowy „Filip z konopi”. Nie sądzę, by kierownictwo „Więzi” tego nie rozumiało. Nie mam w każdym razie żadnych doświadczeń, które ryzyko podobnego nierozumienia mogłoby czynić prawdopodobnym.
Wszystkim związanym z „Więzią” łączę życzenia Świąt Bożego Narodzenia pełnych pokoju, miłości i dziękczynienia.
Justyna Melonowska
W swojej bardzo ciekawej i sympatrycznej, kolejnej wypowiedzi Justyna Melonowska używa w pewnym momencie sformułowania: “wstępując do Kościoła otwartego”… Otóż pozwalam sobie wtrącic się tu ze skromną refleksją teologiczną, dla pojęciowego uporządkowania dyskusji. Otóż jestem głęboko przekonany, podobnie chyba jak autorzy programowego tekstu “Otwarta ortodoksja”, że dzielenie Kościoła na dwa – jakiś “otwarty” i jakiś “zamknięty”, jest niefortunne i niedobre. Myśląc o Kościele jako mistycznym Ciele Chrystusa, jako rzeczywistości bosko-ludzkiej, musimy pamiętać, że jego granice są niewidzialne, a przebiegają przez wnętrze każdego człowieka wierzącego, ba – każdego człowieka w ogóle. To we mnie, jak w każdym, otwartość na drugiego, czyli gotowość do miłości, do uznania, że jest w drugim jakieś dobro, jakaś racja, ta otwartość walczy z poczuciem wyższości, postawą zamknięcia się, zadufania w sobie, samozadowolenia, odepchnięcia drugiego. Kościół, w który wiarę wyznajemy w Credo, jest otwarty, bo Bóg w Chrystusie otworzył się na człowieka grzesznego. A środowisko “Więzi”, do którego się zaliczam, stara się o otwartość, co nie znaczy, że nie sprzeciwia się złu w świecie (i w samym Kościele).