Moja niezgoda z postulatem „otwartości” dotyczy przede wszystkim stosunku do pontyfikatu Franciszka, do kwestii imigracyjnej, do rozumienia tzw. wolności artystycznej i polskiej racji stanu. Dlatego żegnam się z Zespołem Laboratorium „Więzi”.
Leszek Kołakowski definiował ideologię jako taki system twierdzeń, w którym niemożliwe jest rozerwanie czynników deskryptywnych, tj. opisowych i czynników normatywnych, tj. związanych z oceną etyczną, zaangażowaniem, zajęciem stanowiska, przynagleniem i żądaniem moralnym etc. Przykładem takiej zbitki jest wyrażenie „Kościół otwarty” – jako że żadną miarą nie jesteśmy w stanie wskazać, gdzie tu się opis zaczyna i kończy, a gdzie wchodzi już moralny postulat otwartości (wszak otwartość jest właśnie czynnikiem definiującym ów Kościół i decydującym o jego istocie).
Trzeba przy tym jednak poddać jasno krytyce nasz uporczywy, z czasów napoleońskich dziedziczony, nawyk traktowania ideologii jako czegoś złego, podczas gdy jest ona pewnym konstruktem myślowo-egzystencjalnym i bywa wielce pomocna w rozumieniu i opisywaniu świata oraz działaniu na jego rzecz. Tu się jednak pojawia ta pułapka, że ideologia wychodzi poza ramy stelaża myślowego i jako zobowiązanie moralne staje się wezwaniem do określonego działania, a dalej zdobycia wpływu, a jeszcze dalej – władzy.
Czyniąc to zastrzeżenie. abstrahuję już od przykładu Kościoła otwartego, jako że nie działa on niejawnie, manipulacyjnie, nie skamotuje etc., co szczególnie często czynią ideologie (są to bowiem skuteczne sposoby pozyskiwania wpływu jako prerekwizytu władzy). Eklezji otwartej zagraża jednak to samo niebezpieczeństwo, co wszelkim projektom definiującym się właśnie przez otwartość. Wykazują to świetnie krytycy Popperowskiego konceptu „społeczeństwa otwartego”. Z jednej strony pojęcie to („otwartość”) podkreśla pewną stałą i zdumiewającą cechę tradycji europejskiej, z drugiej jednak działa w ten sposób, że podważa i każe się z nieufnością odnosić do każdej twardej (auto)definicji (w tym przykładzie: europejskości).
Jestem szczerze wdzięczna „Więzi” za minione lata, ale dalszą obecność w gronie Laboratorium „Więzi” uważam za zbędną
Innymi słowy: projekty definiujące się przez otwartość z logicznej konieczności – nie zaś za sprawą swej dobrej lub złej woli, życzliwości bądź jej braku etc. – muszą wykluczać wykluczanie. Mieści się w nich zatem wszystko z wyjątkiem tożsamości twardej, ekskluzywnej, podkreślającej granice, opartej na dychotomii „ja-inny”, „my-inni”, na tolerancji negatywnej bądź zupełnym braku tolerancji dla pewnych zjawisk. Trzeba przy tym podkreślić, że nawet gdyby jakaś „otwartość” chciała pomieścić w sobie zamkniętość czy ją jakoś uwzględniać, to nie może być atrakcyjna dla projektów zamkniętych czy nieotwartych. Rozcieńcza je bowiem pośród wielu przyjmowanych i uznawanych zjawisk tak, że stają się one tylko jednym z elementów mozaiki, a nie niezależną całością. Przy pewnych sojuszach zatem nie należy się upierać i niezdrowo jest ich pragnąć.
Sam ideał otwartości – w warstwie opisowej – może ostatecznie sugerować również relację skomplikowaną: miłość i spór, przynależność i walkę, podobieństwo i różnicę etc. Zdominowana przez wymiar normatywny „otwartość” prowadzi jednak do wyjałowienia, eliminuje bowiem i zbywa różnice, podkreślając raczej podobieństwa, jako że one lepiej niźli te pierwsze uzasadniają i wyrażają otwartość. Widać to zwłaszcza w argumentacji na rzecz przyjmowania imigrantów, gdzie komentatorzy „otwarci” często pomijają fundamentalne różnice między islamem a chrześcijaństwem, szukając podstaw w podobieństwach, tj. na przykład w fakcie, że są to religie monoteistyczne („wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga”, a nawet „nieważne, jakim imieniem Go nazywamy” etc.).
Jest to zatem poniekąd zrozumiałe, ale i zadziwiające, jak otwartość rozumiana normatywnie prowadzi do likwidacji sporu, do wyjałowienia, do schematyzacji myślenia, np. poprzez manipulowanie zakresem używanych pojęć, by podać tylko przykład terminów „uchodźca” i „imigrant”. Negacja różnic prowadzi do zatarcia znaczeń, a te są efektywne tylko w jasnych granicach. Ta swoista „zaborczość” otwartości wywołuje odruch przekory (wedle określenia Ryszarda Legutki) i każe przylgnąć do myślenia nieotwartego, myślenia niezdeterminowanego co do rezultatu, myślenia – by tak rzec – amoralnego. Tylko bowiem tam, gdzie różnice mają znaczenie, możliwy jest konkluzywny spór. I tylko tam, gdzie możliwy jest konkluzywny spór, możliwe jest docieczenie prawdy. Inaczej: rozumienie możliwe jest tam, gdzie nie ma przymusu wyrozumiałości.
Do ideału otwartości można zgłosić jeszcze to zastrzeżenie, że nie odpowiada on na pytanie: „otwartość na co?”. Miałaby bowiem ekklesia być otwarta na wszystko? Na wszystkich? Zawsze? Jeśli tak, to czym to różniłoby się od jakiejś rozwiązłości? Można by się przy tym obawiać, że otwartość tego rodzaju skończyłaby się tym, że by się sypiało z każdym, z wyjątkiem swego małżonka czy swej żony.
Dlaczego nie mogę być człowiekiem otwartym
Niebezpieczeństwa, o których piszę powyżej, widziałam zawsze w Kościele otwartym. Wynikają one bowiem z samej jego konstrukcji, są dedukowalne nawet wówczas, gdy nie są aktualne, tj. gdy owa otwartość nie rodzi jeszcze owoców pozbawionych soków i smaku.
W latach ostatnich sytuacja świata zmieniła się gwałtownie. Mamy do czynienia z procesami zdolnymi na zawsze odmienić oblicze naszej cywilizacji, a nawet zmieść jej widzialne i cenione formy. Tak poważne zjawiska wymagają poważnej oceny. Miłość (do własnej tradycji) zawsze zawiera zobowiązanie do sporu i walki o nią. Nasze czasy każą przywrócić należną powagę kategoriom służącym do opisu różnic. Trzeba też wykazywać się dalekowzrocznością w ocenie zjawisk dziś się toczących. Norma otwartości w dominującej obecnie wersji w mojej ocenie wyklucza twardy, na faktach oparty osąd, czyniąc go zakładnikiem dobrej woli stron interakcji.
Antropologia katolicka z jej naciskiem na wolność i sprawczość ludzką, na odpowiedzialność za własne wybory i czyny, przekonana o immanentnie ludzkiej i niezbywalnej zdolności rozróżniania pomiędzy dobrem a złem ulega rozcieńczeniu w postulacie jedności, współczucia, delikatności etc. „Otwartość” to jednak nie „podobieństwo”, nie „tożsamość” i nie „jedność”. Nie wiadomo dziś, gdzie, kiedy i jak pojęcia te zaczęły – a tak jest w opinii piszącej te słowa – funkcjonować jak synonimy oraz wręcz jako nowy dekalog. Przypomnijmy tu, że papież Franciszek dokonał nawet swoistej aktualizacji Chrystusowych błogosławieństw podczas swego wystąpienia w Malmo, właśnie w duchu tu poddawanym krytyce.
Otwartość tego rodzaju jest pokłosiem myślenia idealistycznego i – w swej naturze – projektem samozbawienia ludzkości. Ze szczególną, a niełatwo dostrzegalną finezją, czyni zbędnym Boga. Oto bowiem wystarczy, że dobrzy ludzie przyjmą imigrantów, którzy również okażą się dobrzy (wedle naszej, nie ich własnej miary), a świat odnajdzie harmonię w dobru i ludzie się w nim urządzą i rozkokoszą. Kiedy indziej zaś nieważne są znane – co nie znaczy: nie niekwestionowalne – racje teologii moralnej, jeśli nasze dość silne poczucie mówi nam, że ludziom należy przede wszystkim współczuć i ułatwiać.
Nie ośmielam się twierdzić, że nie jest to postawa Chrystusowa. Chętnie podjęłabym na ten temat poważną dyskusję. Twierdzę raczej, że podstawą wszelkich działań musi być realizm, nie zaś idealizm w ocenie ludzi i zjawisk; solidny proces dialektyczny, którego niezbywalnym elementem jest poszukiwanie przeciwtwierdzeń dla własnych racji oraz szacunek do Tradycji Kościoła.
Nie jestem dobra i nie jestem nędzarką. Dla tych dwóch powodów nie mogę być człowiekiem otwartym
Rzadko się o tym mówi, a rozumienie ortodoksji jest jednym z najgorzej wyartykułowanych zagadnień w XXI-wiecznej myśli teologicznej i filozoficznej, ale istotą ortodoksji jest zawsze stosunek do własnej tradycji i jej szkoły interpretacji. Bywa, że ten właśnie szacunek domaga się sprzeciwu i rewizji. Te jednak nie mogą go zastąpić. Wszelkie projekty rewizyjne, które nie potrafią zdać sprawy i dojrzale odnieść się do Tradycji, są projektami niegodnymi zaufania niezależnie od tego, na jak wysokim szczeblu rozstrzygnięcia zapadają (bądź nie wiadomo, czy zapadają – vide: spór interpretacyjny wokół „Amoris laetitia”). Trzeba przy tym pamiętać, że mądrość Kościoła umieszcza pychę jako pierwszy z grzechów głównych dlatego, że jest ona najbardziej zdradliwa i nieraz objawia się pod postacią najszlachetniejszej intencji i największego ideału. Ta sama mądrość każe nam pragnąć raczej tego, byśmy nie pomnażali zła, niż tego, byśmy pomnażali dobro.
Czy taka otwartość, jaką tu krytykuję, czyni nas lepszymi ludźmi? Czy ludzie otwarci są lepszymi sąsiadami, przechodniami, przyjaciółmi w potrzebie? Mam tu pewną wątpliwość, jako że naturalna energia otwartości kieruje się na zewnątrz, a nie do środka, a zatem pozwala dbać raczej o innych i obcych, niż o podobnych i swoich. „Inność” jest wręcz powodem, dla którego uruchamia się zainteresowanie „otwartości”. Przy czym, paradoksalnie, wobec „swoich” następuje żądanie zrównania poglądów do jednego, wspólnego mianownika – „swojemu” nie wolno być „innym”.
Kwestii tej na szczęście nie muszę rozważać głębiej, jako że: a) przyznaję się do konserwatyzmu z jego naciskiem na „ja-ty”, „my-oni” i szacunku dla tych rozróżnień; b) zawsze domagałam się, by na człowieka – w tym na wyznawców różnych religii i poglądów – patrzeć jako na istotę głęboko wolną i sprawczą, jak tego naucza Biblia i Kościół oraz sam rozum; c) nigdy nie twierdziłam, że jestem dobra. Przeciwnie, świadomość własnej winy działa na mnie niemal paraliżująco i tylko wielkie miłosierdzie i mądrość Kościoła (w wersji nic niemającej wspólnego z pontyfikatem Franciszka) każą mi uznać własną winę, ale nie pozwalają przy niej pozostać, zachęcając do dalszego marszu i w nim podtrzymując. Broniłam też stanowiska, że istnieje jeden tylko typ człowieka, którego „ubogaca” wszystko, w tym każda inność, każda odmienność, każda obcość. Człowiekiem tym jest nędzarz. Nie jestem dobra i nie jestem nędzarką. Dla tych dwóch powodów nie mogę być człowiekiem otwartym.
Przy tym jako człowiek nieotwarty nie podpadam pod reżim otwartości. Mogę zachować osąd własnego sumienia i, co więcej, zgodnie z tym osądem działać. A ono mówi mi tyle, że nie mogłabym spojrzeć w twarz przodkom, którzy uczynili mnie dziedziczką najpiękniejszej cywilizacji w historii świata, gdybym dziś przyłożyła rękę do pługa, który orze grunt pod narodziny nowego totalitaryzmu w Europie: totalitaryzmu islamskiego.
Wyznaję, że jest i powód natury mniej szlachetnej, bo ściśle egocentrycznej. Otóż zniosłabym, gdyby mnie miano kiedyś wspominać jako mizantropa, człowieka bez wielkoduszności, ciasnego i pozbawionego wszelkiej głębi. Nie chcę jednak dać moim wnukom powodu, by mnie kiedykolwiek miały uważać za „pożytecznego idiotę” wedle celnego określenia przypisywanego Leninowi.
Ostatni retusz redakcyjny w tym tekście robię – warto wspomnieć – po tym, jak media doniosły, że niektórzy niemieccy Żydzi postanowili przestać nosić jarmułki, by unikać powtarzających się napaści ze strony muzułmanów. Jestem jednak przekonana, że katolicy otwarci znajdą sposób, by dalej orędować na rzecz pojednania chrześcijańsko-żydowskiego i korekty owego osławionego „polskiego antysemityzmu” oraz – jednocześnie – przyjmowania muzułmańskich imigrantów. Coraz większe rysuje się zatem pole do popisu dla owego „jednania” i dla samych jednających. Chyba, że któraś ze stron (chrześcijanie, Żydzi bądź muzułmanie) nie będzie zainteresowana i da temu wyraz przez ekspulsję wroga czy wrogów. Nie wszyscy bowiem „otwartość” uważają za cnotę kardynalną, niektórzy uważają ją za kardynalną winę (stąd odstępstwo od własnej wiary każą śmiercią i nie wychodzą poza myślenie plemienne).
Zatem nie, nie będę pisać z aprobatą o rewolucji mającej wyłonić jakiś nowy porządek europejski i nowego Europejczyka; nie będę mylić ofiar z katami i nie będę współczuć z tymi ostatnimi; nie ulegnę żadnej ideologii i żadnej religii, która nie zna bądź nie ceni indywidualnej wolności; religii bądź ideologii, która zna jednostkę, ale nie osobę i która w swej ignorancji pragnęłaby osobę wyzwolić ku byciu jednostką! Nie powiem też, że nie ma znaczenia, jakim imieniem nazywamy Boga, bo wiem i wierzę, że tylko jedno Imię jest święte, a pozostałe święte nie są i nic nie znaczą.
Dlaczego żegnam się z Laboratorium „Więzi”
Nie opublikowałam w „Więzi” wielu tekstów, a te, które publikowałam, miały już od dawna głównie charakter polemiczny, bądź były jako takie kwalifikowane. Moja niezgoda z profilem i postulatem „otwartości” dotyczyła przede wszystkim stosunku do pontyfikatu Franciszka (aż po tzw. list „Pro Pope Francis”, który wymagałby oddzielnego krytycznego komentarza), do kwestii imigracyjnej, do sposobu komentowania i rozumienia tzw. wolności artystycznej (casus „Klątwy”), ostatnio do rozumienia polskiej racji stanu.
Różnice – nie zawsze ujawniane przeze mnie w publikowanych tekstach – szły w innych jeszcze kierunkach. I tak, gdy „Więź” opublikowała tekst o braku łaciny w szkołach, mnie nurtowało to, dlaczego i po co właściwie miałaby łacina być obecna. Dlaczego „otwarta ortodoksja” uważa ten problem za istotny? Język bowiem jest wyrazem zdolności do uczestnictwa w jakiejś wspólnocie. Opisywał Miłosz w „Rodzinnej Europie” żmudny proces jednania łaciny z polszczyzną pod kierunkiem Adolfa Rożka i to, jak po wielu godzinach pracy Owidiuszowy rytm kulminował w zdaniu „I żółte z zielonego dębu sączyły się miody”. Była to właśnie odkryta przynależność do pewnej tradycji i wypracowana zdolność jej kontynuacji.
Swoista „zaborczość” otwartości wywołuje odruch przekory i każe przylgnąć do myślenia nieotwartego
Bardziej jeszcze niż klucz do wspólnoty dawnych poetów łacina winna nurtować jako narzędzie uczestnictwa w tradycji Kościoła, a zwłaszcza w jego liturgii. Uczestnictwa, które zostało poważnie zmienione przez ostatnią reformę liturgiczną, i które można by w tym kontekście skomentować, przypominając „Summorum Pontificum” Benedykta XVI. Dokument ten obchodzi właśnie swe dziesięciolecie. O ile zatem nie sposób nie dostrzec ogólnej otwartości, o tyle pojawia się kłopot z dojrzeniem konkretu ortodoksji. Łacina jest przede wszystkim językiem, w jakim nasi przodkowie odmawiali „Miserere”, i w jakim wierni i dziś mogliby ów psalm odmawiać. Gdyby znali łacinę.
Widzę zresztą przykład owej rozwiązłości, o której pisałam wyżej, w tym właśnie, że się „sypia” z Owidiuszem, ale nie z łaciną kościelną; że się ma nadzieję znaleźć wspólny język z muezzinami wzywającymi na modlitwę do meczetu, ale nie okazuje się zainteresowania własną tradycją liturgiczną. Oto właśnie owa gotowość sypiania z każdym, lecz nie ze swym własnym mężem czy żoną.
Inną ważną kwestią w szeroko rozumianym Kościele otwartym jest pewien przerost zainteresowania Kościołem jako faktem społecznym i tematem socjologicznym oraz zawężenie horyzontu analizy do „teraz”, do bieżących faktów. Co zaś tych się tyczy, to również oceny sytuacji politycznej w Polsce i na świecie – na ile czas pozwala mi je śledzić – uważam za wyraźnie jednostronne, a zatem nie tylko dość oczywiste i uproszczone, ale też siłą rzeczy pozbawione istotnej racji. Nie sposób jednak zgłaszać własnej polemiki za każdym razem, gdy jakaś ważna kwestia jest poruszana. Nie jest to też zadaniem autorów, by się z takim polemicznym głosem narzucać.
Jednocześnie świadczę, że ilekroć i kiedykolwiek o miejsce na taki spór prosiłam, tyle też razy je uzyskałam i to na warunkach dla przeprowadzenia wywodu polemicznego bardzo dogodnych. Należy powiedzieć więcej: redaktor naczelny „Więzi”, Zbigniew Nosowski, zawsze dawał sporowi – co do tematu wypowiedzi, perspektywy i sposobu ujęcia, objętości, terminu i innych czynników – pierwszeństwo w dostępie do przywilejów autorskich. Prawa zgłoszonej polemiki szanował nade wszystko i z szacunkiem też na nią odpowiadał. Po prostu z czasem stało się dla mnie jasne, że miast podejmowania nowych batalii i zgłaszania kolejnych tematów, trzeba sobie powiedzieć jasno: „nas już po prostu nic nie łączy”.
Jestem dla „Więzi” sługą nieużytecznym, po czemu istnieją dobre racje. Tym bardziej jestem jej szczerze wdzięczna za lata, które mogłam spędzić pośród znakomitych członków jej „Laboratorium”. Był to czas intensywnego rozwoju, w znacznej mierze inspirowanego intelektualną kulturą „Więzi”. Spotkałam się z jej wielką życzliwością i wielkodusznością, której nie będę imitować, choć będę próbowała ją naśladować. Będę to czynić tam, gdzie uczciwa analiza podobieństw i różnic między zjawiskami – a zatem wysiłek dialektyczny wolny od uprzednich a rozstrzygających kwestię zobowiązań moralnych – pozwoli mi na to. Wielkoduszności tej nie mogę jednak utożsamiać ani z prymatem podobieństwa nad różnicą, ani też z nakazem tolerancji pozytywnej.
Łącząc Redakcji „Więzi”, jej Autorom i Współpracownikom wyrazy najgłębszego szacunku i wdzięczności, dla powodów opisanych powyżej uważam swoją dalszą obecność w gronie członków Zespołu Laboratorium „Więzi” za niepomocną i bezużyteczną, a zatem zwyczajnie zbędną. Żegnam się, zachowując nadzieję i wiarę w nasze serdeczne relacje w przyszłości.
To niesympatyczne co powiem ale z teksu wyłania się nieco banalny parochializm zdradzający płytką znajomość dyskursu w Europie Zachodniej. Autorka sprzeciwia się “totalitaryzmowi islamskiemu” w Europie utożsamiając jego rozkwit z lewicowo-liberalnym skrętem w polityce i również Kościele. Zupełnie ignoruje ona fakt, że epitet “islamski totalitaryzm” został ukuty i rozpropagowany od połowy lat 90tych przez autorów takich jak Fallaci, Hitchens, Dawkins czy Harris czyli przez… Ateistów broniących dorobku Oświecenia! Reapropriacja tej terminologii, najpierw przez ewangelikalnych protestantów, potem przez katolickich tradycjonalistów (na szarym końcu) to sprawa ostatnich kilku lat. Poza tym o zacofanej kulturze Islamu pisał już Voltaire i świeccy filozofowie od 200 lat. Dziwny stosunek do Islamu to nie wynik “Franciszkowego Kościoła Otwartego”, ale niemalże składowy element myśli katolickiej, nieustajaco waloryzującej banalne przekonanie o wyższości monoteizmu jaki by nie był (vide Katechizm).
Ironia postawy konserwatystów katolickich jest tym silniejsza, że jeśli chodzi o obyczajowość, przepaść kulturowa pomiędzy np. południowymi Włochami czy Hiszpania, a światem Islamu była jeszcze kilkadziesiąt lat temu zdecydowanie mniejsza. Mówiąc brutalnie, autorka widzi rzeczywisty problem, ale stawia zupełnie błędne diagnozy.
Szanowny Averroesie! Nie „utożsamiam”, ale po prostu odnoszę się do „lewicowo-liberalnego skrętu”. Pozostałe okoliczności sprawy są mi znane, ale tu nie miały znaczenia. W odnośnym fragmencie oparłam się na źródłach takich, jak książka „Spotkanie cywilizacji” (o islamie: wielce mu życzliwa i z podtekstem łagodnie apologetycznym), „Ostatnie dni Europy”, słowniki doktryn politycznych i inne tego rodzaju, „Herezje” Belloca, film „Kamienna cisza”. Dokładnie przemyślałam poprawność sformułowania o totalitaryzmie islamskim i użyłam go na własną odpowiedzialność. Słusznie podkreślała Arendt (już dziś gdzieś w polemice wokół swego tekstu się na nią powołałam), że myśli się zawsze od nowa. To nie ma [rozstrzygającego] znaczenia, kto co powiedział i kiedy oraz jakie nadał znaczenia danym sformułowaniom. Przerost odniesień tego rodzaju blokowałby zresztą myślenie, a powiedzenie czegoś własnego byłoby zupełnie niemożliwe. Co do przepaści kulturowej, to uważam tę uwagę za cenną, choć w nieco innym sensie, niż sugerowany. Poza tym wszystkim zaś: uważam Pana/Pani wpis za sympatyczny.
Pani Justyno, nie ma nic złego w cyrkulacji idei, ale akurat przejęcie pojęcia “totalitaryzmu islamskiego” przez Katolików jest conajmniej niespójne. Kiedy Chomeini skazywał na śmierć Salmana Rushdiego za herezję, oficjalna odpowiedź Watykanu z 1989 krytykowała… Rushdiego! Za prowokację i atak na świętości Muzułmanów. Oczywiście potępiła apel o jego zabójstwo, ale nie w tym rzecz. Krytyka wiary oparta na rozumie jest składowym elementem cywilizacji europejskiej; tylko bezwzględne prawo do takiej krytyki chroni przed autorytaryzmem i totalitaryzmem. Kościół Katolicki tej lekcji nigdy nie przyswoił, sam niejednokrotnie balansując na krawędzi tych ideologii. Kościół krytykował mordercze zapędy totalitaryzmu islamskiego, ale nie totalitaryzm jako taki. Dlaczego? Bo odrzuca oświeceniową antropologię wolności i separację państwa od religii. Mówiąc inaczej: Kościół nie wykształcił języka do potępienia totalitaryzmu islamskiego. Może tylko desperacko próbować czerpać z innych źródeł (np. z myśli racjonalistów). “Otwartość” to problem wtórny. Rzeczywisty problem tkwi w Kościele dużo głębiej.
Moim zdaniem, przesadza Pani, ale jako człowiek otwarty przyjmuję tę postawę z życzliwością. Mam nadzieję, że “nieotwartość” nie przeszkodzi Pani we współpracy z “otwartymi” tam, gdzie cele będą wspólne i życzę wszelkiego powodzenia!
Szanowny Panie! Bardzo dziękuję za tę postawę, która zadaje kłam moim argumentom i to ku mojej radości! Owszem, zawsze i wszędzie będę współpracować z „otwartymi”, jeśli tylko będzie taka możliwość. Obawiam się tylko, że będę im głównie służyć swoim sprzeciwem i niezgodą. Jeśli jednak zechcą – jestem.
Mimo, że jestem spoza środowiska Więzi, żałuję tej decyzji. Zgadzam się zasadniczo z wytkniętymi słabościami “otwartości” (przy przemilczeniu zalet), ale przeciwna postawa też ma ich nie mniej (tylko niewielu konserwatystów nie kostnieje stając się uprzykrzeniem, jeśli nie krzyżem współczesnych). Wybór albo jednego, albo drugiego bieguna, poza sytuacjami wyjątkowymi, jest zazwyczaj utratą połowy możliwości poznawania prawdy, a więc zubożeniem. Autorka ze swoimi “ideologiami” właśnie w tym środowisku miała szczególną możliwość budowania “syntezy”, ale wybrała łatwiejszą drogę. Szkoda.
Zupełnie nie rozumiem zarzutu publikacji tego tekstu, nawet jeśli przykrego. Ale to wewnętrzna sprawa środowiska.
Szanowny Panie! Ja nie wybieram biegunów i nie ma takiego środowiska, które by mnie głaskało po głowie. Z pewnością rozstanie z Więzią oznacza dla mnie swoistą bezdomność, ale w gruncie rzeczy to tylko potwierdzenie stanu rzeczywistego. Co do dyskusji konserwatyzmu, bliska jest mi uwaga Huntingtona, że ten nurt nie kwestionuje samego siebie. Nie jest podzielony, ponieważ jest swoiście niemy: całą energię kieruje na polemikę zewnętrzną, przeciw komuś, ale nigdy do środka, dyskutując siebie samego. Nie, nie miałam możliwości syntezy, choć kiedyś na to liczyłam. Dlatego też w tekście nazywam siebie „sługą nieużytecznym”. Nie, nie wybrałam drogi łatwiejszej, ale trudniejszą. Nie, nie szkoda. Bardzo dziękuję za Pański życzliwy i rozumiejący komentarz.
Przyjmuję do wiadomości. Sam zostałem wprowadzony do Kościoła przez ruch będący dzieckiem soboru, ale mam przyjaciół tradycjonalistów, którzy chociaż ich duchowość jest dla mnie trudno zrozumiała, są dla mnie jedną z kotwic, bo widzę, jak żyją. Jestem więc rozdarty, dlatego sam szukam “syntezy”. I dlatego żałuję, ale życzę powodzenia w kierunku, w którym Pani poszła. Redaktor Nosowski napisał kiedyś o napięciach pomiędzy różnymi kierunkami, co przyjąłem dla siebie, że Kościół nie wybiera “albo … , albo … “, ale “i to, i to”, czego Pani, sobie i wszystkim życzę, chociaż to bardzo trudne.
Pani Melonowska jest zatem poza Kościołem, a jej tekst to list do redakcji – i to rozstrzyga wszelkie sporne kwestie. Jakże to rzeczowa i otwarta polemika. W Kościele zamkniętym (którego nie ma, rzecz jasna) procedura wykluczania była jednak bardziej złożona i wymagała nieco zachodu.
Odwołując się do fundamentalnego znaczenia Tradycji Autorka w zakresie otwartości Kościoła na śwat, w tym na islam, kwestionuje dorobek Vaticanun Secundum ugruntowany nauczaniem a takze postawa św.JPII i papieza Franciszka. Broniac tozsamości Europy gotowa jest de facto zaprzeczyć podstawom przeslania chrzescijaństwa.
Trudno nie odnieść wrażenia, że P. Melonowska najbardziej lubi te piosenki, które już zna. Otwartość nie polega przecież na tym, aby ich nie lubić, ale być właśnie otwartym na inne doznania i doświadczenia – także duchowe i intelektualne. Zdanie o pługu, który orze pod zasiew totalitaryzmu islamskiego jest efektowne tylko czy prawdziwe? Każdy naród, każda religia ma swoje hordy barbarzyńców dla których nienawiść jest sensem istnienia. Spoko, nie musimy się wstydzić, też je mamy! Oczywiście w dość powszechnym mniemaniu te nasze hordy są zdecydowanie lepsze od innych. Polak który z metryki jest chrześcijaninem, nawet jeśli jest mordercą, złodziejem czy gwałcicielem, jest z automatu lepszy niż czyniący podobne zbrodnie islamista. Od takiego poglądu jest już tylko krok do debilnego stwierdzenia, że od Polaka mniej boli. W dniu w którym na włoskiej plaży islamiści brutalnie zgwałcili Polkę, nasi rodzimi gwałciciele, zapewne ochrzczeni, zgwałcili kilka czy kilkanaście kobiet. O pierwszym fakcie media “huczały”, o drugim można sobie poczytać w “Roczniku statystycznym”, ewentualnie w raportach policyjnych, jak ktoś ma do nich dostęp.To trochę tak, jak podczas kręcenia scen batalistycznych. Zdolny operator plus inni specjaliści ze stu “walczących ” statystów robią tysiąc. W zasadzie każdy kto takie ujęcia ogląda zna tę konwencję i ją akceptuje, ale z prawdą wiele wspólnego to nie ma. Zdaje się, że Autorka ma też swoje zdanie na temat “osławionego polskiego antysemityzmu”. Można. Widać żyje w jakimś eksterytorialnym zakątku Polski, gdzie antysemici nie mają wstępu, a starszych braci w wierze wita się z otwartymi ramionami. Tylko pozazdrościć dobrej atmosfery, nie mylić z “dobrą zmianą”, którą to “dobrą zmianę”, może nieco nieśmiało, ale też Autorka popiera.
Od dluzszego juz czasu z ubolewaniem I przerazeniem sledze to co Pani opisuje. Chyle czola przed Pani glebokim zrozumieniem zjawisk, przed madroscia w ich ocenie, przed umiejetnoscia I odwaga w przekazaniu tej madrosci. .
Piękny przykład katolicyzmu kompletnie wypranego z chrześcijaństwa. (No i dosyć szerokiej ignorancji, eskamotowanej jako konserwatyzm.)
Trudno się czyta ten tekst, a to ze względu na mnogość odniesień, porównań, słownictwo, które bez kontekstu i definicji znaczeń jest niejasne. Wspomniany na początku Leszek Kołakowski pisał zupełnie inaczej, prościej a przez to celniej. Z przyjemnoscią przeczytał bym ten tekst napisany nie dla kolegów filozofów lecz dla rozgarniętych niefilozofów. Tymczasem mam obawy, że meandryczny styl maskuje trochę zrobione przez autorkę proste założenie przyrównujące otwartość do politycznej poprawności. Tymczasem myślę, że są to dwie różne rzeczy podobne tylko z pozoru.
Świetnie pamiętam, jak pewna (miła wówczas jeszcze i odświeżająca) surowość i bezkompromisowość duchownych mahometańskich, połączona przy okazji z żywiołowym antyizraelizmem, spotykała się z życzliwym przyjęciem przynajmniej niektórych katolików i duchownych Kościoła Katolickiego. Nie tak dawno to jeszcze było. Potem ci sympatyczni, choć nieco nieokrzesani czciciele wspólnego Boga zaczęli podkładać bomby już nie u siebie, lecz dla odmiany w Europie, więc zwolennicy powrotu do tradycyjnych dobrych obyczajów (dokonywanego rękami prostodusznych pastuszków) otrzeźwieli. Ale ponieważ to pamiętam, więc trudno mi bez uśmiechu czytać elukubracje na temat tradycyjnej obrony tradycji przez tradycyjny a jakże Kościół, który ten totalitaryzm islamski od razu wywęszył i napiętnował.
Bardzo ładnie Pani ubrała w słowa swoją ksenofobie. Ale niezależnie od tego, jakby Pani tego nie opisała, to wciąż jest ksenofobia. Naprawdę rozumiem irracjonalny strach ludzi “prostych”, ale kiedy człowiek wykształcony, posiadający narzędzia pozwalające mu te papkę medialna filtrować, powtarza takie idiotyzmy, mogę tylko westchnąc z irytacja.
Porownania otwartości do rozwiązlosci nie skomentuje. Ale kiedy nasza tradycja jest dla nas ważniejsza niż życie innych ludzi, tylko dlatego, że są inni, świadczy to o jakimś zaburzeniu wartości.
Na koniec, przykro mi stwierdzić, ale łacina kościelna w stosunku do klasycznej jest szalenie uproszczona, przynajmniej jeśli chodzi o język liturgiczny. Jeśli więc ktoś będzie potrafił czytać Owidiusza w oryginale (a to wymagający autor jest), nie będzie miał problemu z kościelna liturgia. Poza tym, istnieje coś takiego jak wartość literacka dzieła, i tutaj niestety Owidiusz stoi zbyt wysoko, żeby go nie czytać.
Bardzo przykro, tuż przed Bożym Narodzeniem, czytać tekst wykorzystujący ogromną wiedzę, by usprawiedliwić zamknięcie oczu na obraz zwłok małego chłopczyka-uchodźcy leżących na włoskiej plaży, czy inne porażające doniesienia o losie uciekających przed wojną czy nędzą.
Żłóbek- miejsce narodzin Jezusa to nie dekoracja szopki, to rzeczywistość życia tysięcy ludzi!
Czy my, w tej chwili syci, możemy celebrować Boże Narodzenie i nie tylko nie pamiętać „o tych najmniejszych” ale jeszcze tę niepamięć w wyszukany sposób uzasadniać???
Trudno nie skomentowac takiej naiwnosci. Takie gornolotne dyrdymaly moze opowiadac ten, ktory nie ma pojecia o codziennosci wsrod tych niby uchodzcow. Ciekawe co na ten temat powiedzialaby osoba oblana kwasem, skopana i pobita kijem bejzbolowym na londynskiej ulicy, albo dzieci z Manchasteru, ofiary muzulmanskich zwyrodnialcow zyjacych na zasilkach na koszt Europejczykow? Polecam wycieczke do szwedziego Malmo, albo Luton, na otrzezwienie.
Pani Magdo, rozumiem, że nie opiera się Pani na medialnej papce, tylko na własnych doświadczeniach w kontaktach z uchodźcami…
Proszę też o komentarz do faktu pobicia w Polsce czternastoletniej Turczynki… Podpowiem, była to ulica na warszawskiej Ochocie, nie można wykluczyć, że sprawcą był katolicki zwyrodnialec… Cóż mogę Pani polecić na otrzeźwienie? Może wycieczkę do zawsze polskiego Białegostoku…
Pani Melonowska odchodzi z redakcji Laboratorium Więzi czy z Kościoła katolickiego pod auspicjami aktualnego papieża? Ja widzę tu schizmę. Wypowiedź niby o niezgodnie na stanowisko redakcji, a polemika z ideologią papieża.
Wygląda na to, że Pani Justyna – jak wielu samozwańczych obrońców Europy – przeciwstawia kulturę europejską, łączącą tradycję antyczną (skrótowo rzecz ujmując – grecko-rzymską) z chrześcijaństwem, kulturze islamskiej, zapewne w dużym stopniu utożsamianej z arabską.
Pomijając kwestię drastycznych uproszczeń w odniesieniu do obu kręgów kulturowych i braku homogeniczności obu tak sformułowanych tradycji, warto podkreślić, że transfer dorobku starożytności do nowożytnej Europy odbył się w dużej mierze właśnie za pośrednictwem arabskim.
A wzywając Boga Jezus Chrystus (mówiący po aramejsku) używał zapewne słowa Elahi, z całą pewnością bardziej bliższego (również jeśli idzie o wspólny źródłosłów) arabskiemu Allach niż któremukolwiek z języków europejskich. Chrześcijanie w krajach arabskich zresztą używają słowa Allach w odniesieniu do Boga w Trójcy Świętej Jedynego. To tak gwoli wyjaśnienia sensowności hasła „Chcemy Boga nie Allacha”, które gdzieś w tle tekstu Pani Justyny się chyba niestety czai.
Pomijając kwestię drastycznych uproszczeń w odniesieniu do obu kręgów kulturowych i braku homogeniczności obu tak sformułowanych tradycji, warto podkreślić, że transfer dorobku starożytności do nowożytnej Europy odbył się w dużej mierze właśnie za pośrednictwem arabskim.
Prosze poczytac jak ten transfer wygladal. Co sie stalo z chrzescijanami po dotarciu islamu do Polnocnej Afryki i poludniowej Europy? Skad sie wziely “wieki ciemne’? Naiwnosc jest bardzo niebezpieczna.
Ma Pani częściową rację co do wczesnego średniowiecza (choć islam raczej należy uznać za gwóźdź do trumny sprawionej przez barbarzyńskich germanów)… jednak wypływ kultury arabskiej na renesans XII wieku ciężko przecenić. Warto tutaj wspomnieć chociażby papieża Sylwestra II, który zanim objął urząd Piotrowy, kształcił się w Kordobie.
Skoro Pani poczytała, to skąd w Pani wypowiedzi te drastyczne uproszczenia? A wie Pani co się stało z muzułmanami po dotarciu krzyżowców na Wschód? Ignorancja lub manipulowanie faktami są bardzo niebezpieczne.
Przypominam tak tylko dla porządku, że zgodnie z aktualną wiedzą wynikającą z krytyki źródeł wiemy już dzisiaj (mamy, ekhem, 2018 rok, również w humanistyce), ze transfer wiedzy ze świata późnoantycznego do islamskiego był możliwy tylko dzięki działalności translatorskiej chrześcijan wschodnich, głównie syryjskich.
@Dorota ma chyba kota? Przeciez to było obnażone, zdjecie małego chłopca to fake! Odro caritatis chce się krzyczeć sam pomagam rodzinie z Syrii ale tam gdzie zreszta już wojny praktycznie nie ma. Poza tym uchodźców z Syrii jest mało a wiekszosc to Afryka, Azja Afganistan Bagladesz tylko z pobudek ekonomicznych! Ale to itak zgodnie z dzisiejsza ewangelią tylko głos wołajacego na pustyni. Tekst p. Melonowskiej zrozumiały
Niewątpliwie dużej odwagi i uczciwości wymagał ten tekst. Ale… W matematyce wartość bezwzględna z “1” i “-1” zawsze daje to samo “1”. Ucieczka przed jedną Formą jest popadaniem w inną. Tak jak niemożliwa jest “zupełna” otwartość, tak i całkowite “zamknięcie” – póki w nas życia i póki tyle dróg do Boga, ilu ludzi. I każdy z nas inny. A w Laboratorium jak w laboratorium – wynik jest zawsze wypadkową.
…ciekawe… ale przecież : to wszystko nie jest najważniejsze – …” Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący. …”
Czy w tych rozważaniach nie należało by sie odwołać do historii.Dzingis Chan Imperium Osmańskie.Okupacja Kilkuset lenia Hiszpanii i co ?Najpiekniejsza architektura ,biblioteki w każdym mieście itd.Dzisiaj Hiszpanie w ostatnich latach przyjęli 5000000 ,tak milionów uchodźców i co pani tego nie wie czy już zgodnie z narodowym porzekadłem. Moja chata z kraja.Teoria o nedzarzach i spoleczenstwie obywatelskim chyba jest odwrotna .To trochę śmieszne No chyba ze profesor Legutko…..
Do obroncow islamistow: jestescie bardziej milosierni niz sam Pan Jezus. Jestescie slepi, czy tylko udajecie, ze nie widzicie zagrozenia islamskiego w Europie i na calym swiecie? Nie slyszeliscie o tysiacach kobiet gwalconych w Europie? O tysiacach dzieci zgwalconych przez muzulmanskie gangi? W samym Manchesterze w ciagu kilku lat zniszczono zycie 1500 dzieci. Policja nie robila absolutnie nic, zeby to zakonczyc, bo bala sie posadzenia o rasizm! Do takich absurdow dochodzi. W samym Londynie setki ofiar oblewania kwasem, ludzi atakowanych mlotkami i maczetami na ulicach w celach rabunkowych. Wyludzenia zasilkow i domow socjalnych na 4 zony i kilkanascioro dzieci, to zaczyna byc powszechna praktyka. Niedobrze mi sie robi od czytania intelektualnego belkotu broniacego islamskich nachodzcow, jakbyscie nie znali historii. Jaka sytuacja panuje w polnocnej Afryce, na Bliskim Wschodzie? Co sie dzieje w Indiach, Pakistanie? Jak traktowani sa niemuzulmanie? Co sie stalo z milionowymi spolecznosciami chrzescijan na tych terenach? Wspominacie Hiszpanie, imperium osmanskie a zapomnieliscie o 1,5mln Ormian, a gdzie Koptowie, Maronici z Libanu, nawety Sikhowie? Ile chrzescijan zostalo wymordowanych w basenie Morza Srodziemnego? Ile zabytkow chrzescijanskich zniszczono, Ile ludzi z glodu pomarlo, kiedy statki ze zbozem przestaly plynac z Egiptu do Europy? Bzdury o uchodzcach moga pisac ci, ktorzy nie maja pojecia jak sie zyje wsrod muzulmanow.
Może już wystarczy polemik filozoficznych i histerycznych okrzyków o gwałtach. Tekst jest (zapewne celowo) zawiły, ale niech sobie będzie. Pani Justyna odchodzi, niech odchodzi. Pani Magda woła o pomoc dla angielskich (!) dzieci, niech woła. Nie wnikam w ani w szczerość intencji ani w zgodność sytuacji z opisem. To wszystko są dyskusje zastępcze. Podłożem dla migracji, uchodźctwa, a nawet terroryzmu nie są ani religie, ani nawet wojny – bo są one skutkiem procesów społecznych i ekonomicznych, w których (niechlubną) siła sprawczą była i jest tzw. cywilizacja Zachodu. Zamiatamy pod dywan (jak zawsze) podłoże ekonomiczne, nędzę, biedę i upodlenie. Nie wspominamy o wiekach kolonializmu i (nomen omen) otwartego wyzysku, zastąpionego obecnie przez nieco bardziej upudrowany. Milczymy o krzywdzie jaką narody Bliskiego Wschodu odczuwają od momentu narysowania im przez byłych już kolonizatorów granic przy biurku, bez uważania na rzeczywiste etniczne podziały. Milczymy o ropie naftowej i gazie, czyli o bogactwach naturalnych w ogólności, o które w gruncie rzeczy toczą się wszystkie wojny. Nie mówimy o ludziach, którzy nie mają pojęcia dlaczego są w tym, miejscu i takim położeniu, w jakim są. Nie rozumieją dlaczego ich spotyka akurat nieszczęście. A mają wiedzę, że gdzie indziej jest zupełnie inaczej. Arabska Wiosna wybuchła po samospaleniu się obwoźnego sklepikarza, któremu tunezyjska policja skonfiskowała towar. NIC to nie miało wspólnego z Islamem. Religia przychodzi za to w sukurs gdy można zdobyć władzę. Wtedy daje wyjaśnienie, najczęściej wskazując wroga. Każda religia jest w tym procesie jedynie narzędziem uzyskiwania wpływu i władzy. Niczym, lub czymś niewiele więcej.
Dziękuję.
Brawo pani Justyno!
„Lecz jeśli do jakiegoś miasta wejdziecie, a nie przyjmą was, wyjdźcie na jego ulice i powiedzcie: Nawet proch, który z waszego miasta przylgnął nam do nóg, strząsamy wam. Wszakże to wiedzcie, że bliskie jest królestwo Boże.Powiadam wam: Sodomie lżej będzie w ów dzień niż temu miastu.” (Łk 10,10-12).”
hmm O ile dobrze zrozumiałem, zrezygnowała Pani ze współpracy z powodu sporu ideologicznego w łonie pisma – polegającego na tym, że nie uznała Pani za korzystne dla siebie i generalnie naszego społeczeństwa – hipotetycznego ubogacenia kulturowego naszej europejskiej kultury przez myśl i praktyki islamskie. I w sumie po większej i tej czysto praktycznej części jest to słuszna postawa. Otwartość jest kluczowa dla poznawania, jednak ważniejsza wydaje się dla człowieka tożsamość jaką możemy budować stale wychodząc z grzechu i winy pozostawiając otwartość na to co wspiera nas w tym procesie a odrzucając to co jest z nim sprzeczne. Pozdrawiam i czekam na wieści z tej drogi.