Popularne ataki na „sekularyzację” i „zanik świadomości grzechu” nie są wystarczającym wytłumaczeniem masowego odchodzenia od spowiedzi usznej.
Wiosną tego roku mój dziewięcioletni syn przystępował do pierwszej Komunii Świętej. Kilka dni przed uroczystością dzieci zostały zaproszone do kościoła parafialnego na pierwszą spowiedź. Po wielu widać było, że to dla nich ważne przeżycie. Niektóre wyglądały na autentycznie przejęte i przestraszone, choć wokół roiło się od troskliwych rodziców.
Niczego nie zapomniałeś?
Przypomniał mi się wtedy opis pierwszej spowiedzi, jaki pomieścił w swych „Pamiętnikach zza grobu” François‑René de Chateaubriand. Pamiętałem, że – przynajmniej do niedawna – w laickiej Francji dzieci czytały owo wspomnienie wybitnego pisarza w szkołach. W przypadku Chateaubrianda określenie „pierwsza spowiedź” mogłoby zresztą być mylące dla współczesnych katolików. Nie chodziło bowiem do końca o jednorazowe wydarzenie. Zanim bowiem dwunastoletni François‑René i jego koledzy z kolegium w Dol otrzymali rozgrzeszenie w Wielkim Tygodniu 1780 r., musieli przez długi czas wcześniej dowodzić spowiednikowi, że byli tego godni. Młody Chateaubriand starał się, jak mógł, dowieść swojej pobożności. Niepokój nauczycieli wzbudziły nawet w pewnym momencie nieustannie ponawiane przez chłopca posty. Ksiądz prefekt nie w pełni wierzył w religijną żarliwość swego ucznia.
Chateaubriand wspominał: „Spowiednikiem moim był superior seminarium eudystów, człowiek pięćdziesięcioletni o surowym wyglądzie. Ilekroć zjawiałem się w konfesjonale, wypytywał mnie z niepokojem. Zdumiony błahością przewinień, nie wiedział, jak połączyć moje wzburzenie z sekretami bez znaczenia, które mu zwierzałem. Im bardziej zbliżała się Wielkanoc, tym bardziej mnie naciskał. «Czy nic przede mną nie ukrywasz?» – pytał. Odpowiadałem: «Nic, ojcze». – «Czy nie popełniłeś tego i tego grzechu?». – «Nie, ojcze». I tak zawsze: «Nie, ojcze». Odprawiał mnie, wątpiąc, wzdychając, przenikając spojrzeniem w głąb mej duszy, a ja opuszczałem go blady i nieswój jak zbrodniarz” [1].
Franciszek wyraźnie widzi odrodzenie spowiedzi usznej jako jeden z dalekosiężnych celów swojego pontyfikatu. Czy jednak renesans spowiedzi jest możliwy?
Owe swoiste lekcje rachunku sumienia trwały tygodniami. Chateaubriand nie powiadomił nas, o jakie grzechy dokładnie wypytywał go superior eudystów (z innych relacji z epoki wiemy, że indagacje spowiedników dotyczyły tzw. grzechów cielesnych). François‑René przyznał jednak, że czytał (najpewniej polecone przez prefekta) publikacje, w których straszono go niekompletnym wyznaniem grzechów i niewystarczającym żalem za przewiny. Nieuchronnie pojawiało się widmo świętokradczej spowiedzi. Dalsza część opisu w „Pamiętnikach zza grobu” jest świadectwem takiego lęku.
Pisze Chateaubriand: „Rozgrzeszenie miałem otrzymać w Wielką Środę. Noc z wtorku na środę spędziłem na modlitwie i pełnej przerażenia lekturze «Niedobrych spowiedzi». W środę, o trzeciej po południu, udaliśmy się do seminarium; towarzyszyli nam rodzice. […] Wszedłszy do kościoła, padłem na twarz przed sanktuarium i tak trwałem niemal martwy. Kiedy wstałem, by udać się do zakrystii, gdzie czekał na mnie ksiądz superior, kolana uginały się pode mną. Rzuciłem się do jego stóp. Głos uwiązł mi w gardle i ledwo zdołałem powiedzieć «Confiteor». «Niczego nie zapomniałeś?», zapytał kapłan Jezusa Chrystusa. Milczałem. Ponowił pytania i fatalne «Nie, ojcze» znów wyszło z moich ust. Skupił się, prosząc o radę Tego, co dał apostołom moc wiązania i rozwiązywania. Potem z wysiłkiem przygotowywał się, by udzielić mi rozgrzeszenia ”[2].
Ostatecznie i dla dwunastoletniego Chateaubrianda, i dla księdza superiora, który nie bardzo chyba wierzył w prawdziwą skruchę swego wychowanka, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Nagle coś w chłopcu się przełamało. Postanowił wreszcie zdobyć się na szczere wyznanie: „Piorun z nieba godzący we mnie mniej byłby mnie przeraził; zawołałem: «Nie powiedziałem wszystkiego!». Przedstawiciel Najwyższego Pana, groźny sędzia, którego twarz budziła tyle lęku, stał się najczulszym pasterzem; objął mnie i zalał się łzami: «Odwagi, mój synu!», powiedział. W całym życiu nie przeżyłem takiej chwili. Gdyby zdjęto ze mnie ciężar góry, nie ulżono by mi bardziej: szlochałem ze szczęścia. Śmiem powiedzieć, że tego dnia stałem się uczciwym człowiekiem; czułem, że nie zniosę wyrzutu sumienia: czym byłaby więc dla mnie zbrodnia, jeśli tyle mogłem wycierpieć, zataiwszy słabości dziecka! Lecz jakże boska jest religia, która tak potrafi władać naszymi dobrymi skłonnościami! Jakie nauki moralne mogą kiedykolwiek zastąpić ustanowienia chrześcijańskie?”[3].
Sam ze swego dzieciństwa nie pamiętam podobnie wyzwalającego doświadczenia spowiedzi. Różnych miałem katechetów i spowiedników. Niektórzy kazali mi nawet przynosić kartki do konfesjonału, by złożyć swój podpis, zaświadczający o comiesięcznym przystępowaniu przeze mnie do sakramentu. Spowiedzi pozbawionej elementów rytualizacji (magicznej, a także, jak widać z moich doświadczeń, biurokratycznej) uczyć się miałem, gdy byłem już bardziej dorosły. Jednak i wtedy dotykały mnie lęki, tak mocno ongiś przeżywane przez Chateaubrianda: czy mój rachunek sumienia był dostateczny? Czy żałowałem odpowiednio szczerze? Czy zadośćuczyniłem w wystarczający sposób Bogu i bliźniemu?
Od tamtego czasu minęło już jednak kilkadziesiąt lat. Miałem nadzieję, że podobne do moich skrupuły – związane z przekazywanymi na katechezie „warunkami dobrej spowiedzi” – nie staną się udziałem mojego syna. Gdy odszedł wreszcie od kratek konfesjonału, uśmiechnąłem się do niego i objąłem go. „Było nieźle” – powiedział. Po chwili zastanowienia dodał jednak: „Nie wiem tylko, tato, czy żałowałem doskonale, czy mniej doskonale”.
„Przynajmniej raz w roku” – albo i wcale
Żal doskonały i mniej doskonały? Te dwa warianty kluczowego „warunku dobrej spowiedzi” pamiętałem jeszcze z moich dziecięcych katechizmów. Dopiero na studiach teologicznych dowiedziałem się, jak intensywne toczono w Kościele – szczególnie po Soborze Trydenckim – spory o contritio oraz attritio [4]. Debaty te w kręgach współczesnej akademickiej teologii uważano jednak za przebrzmiałe.
Co więcej, całkiem liczni teologowie zdawali się godzić z postępującym od kilku dekad zanikiem wśród katolików (przede wszystkim w Europie Zachodniej, USA, Kanadzie i Australii [5]) praktyki spowiedzi usznej. To, co dawniej stanowiło jedne z najważniejszych dla wiernych Kościoła kwestii – „czy wypełniłem rzetelnie i dostatecznie warunki sakramentu pokuty?”; „czy przystąpiwszy do pokutnego trybunału, popełniłem grzech śmiertelny?”; „czy dopuściłem się świętokradztwa, przyjmując Komunię bez odbytej niedługo wcześniej spowiedzi?” – nie było już powodem do mniej bądź bardziej wnikliwych rozważań. Nie wywoływało też szczególnych emocji ani wśród uczonych teologów, ani wśród szeregowych członków Kościoła.
Polscy katolicy, którym zdarzało się uczestniczyć w Mszach odprawianych za granicą, często byli zszokowani faktem, że np. we Francji wierni deklarują, iż nie spowiadają się od lat, a mimo to przyjmują Eucharystię za każdym razem, gdy pojawiają się w kościołach. W niewielu miejscach na świecie (z kilkoma wyjątkami, o czym niżej), gdzie spowiedź uszna zanikła, przeprowadzono szczegółowe badania na ten temat, choć drastyczny spadek liczby spowiadających się katolików powinien dawać kościelnym socjologom do myślenia. Być może dzieje się tak dlatego, że łatwiej policzyć liczbę osób na niedzielnych mszach, niż dodatkowo wypytywać wiernych o to, jak często przystępują do sakramentu pokuty, i o inne (często intymne przecież) szczegóły z tym związane.
We Francji szczegółowe szacunki odnośnie do spowiedzi usznej przeprowadzono ostatnio w latach 80. ubiegłego wieku [6]. Już wtedy wyniki były szokujące, gdy porównano je z danymi z lat 1952 oraz 1974. W latach 50. wciąż jeszcze ok. 51 proc. katolików w ojczyźnie Chateaubrianda deklarowało przystępowanie do sakramentu pokuty (co oznaczało de facto spowiedź uszną) „przynajmniej raz w roku” (37 proc. oświadczało zaś otwarcie, że nie czyni tego nigdy). Sytuacja zmieniła się na początku lat 70. W tamtym czasie do spowiedzi raz (bądź więcej) w ciągu roku przystępowało 29 proc. katolików francuskich, natomiast 54 proc. nie czyniło tego nigdy. W 1983 r. liczba przystępujących do sakramentu zmalała do 14 proc., a grupa wiernych, którzy w ogóle się nie spowiadali, wzrosła do 69 proc.[7].
Jak sytuacja w Kościele francuskim wygląda dziś – nie bardzo wiadomo. Mimo że spowiedź uszna propagowana jest w niektórych współczesnych ruchach katolickich (np. w neokatechumenacie oraz tzw. nowych wspólnotach), osób spowiadających się „przynajmniej raz w roku” [8] jest nie więcej niż 5 proc. Liczba ta może być nawet znacząco niższa.
Tego typu badania przeprowadzano od lat 60. do 80. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych [9]. W 1965 i 1975 r. odpowiedzialny był za nie National Opinion Research Center. W tym okresie liczba katolików deklarujących przystępowanie do spowiedzi „raz w miesiącu” zmalała z 38 proc. do 17 proc. Z kolei wierni deklarujący, że do konfesjonału nie podchodzą „nigdy” bądź też „prawie nigdy”, w 1965 r. stanowili 18 proc. badanych. W 1975 r. było już ich 38 proc.
W połowie lat 80. podobne badania przeprowadził amerykański Uniwersytet Notre Dame, choć zastosowano w nich nieco inną niż we wspomnianych wyżej metodologię. Ankiety wysłano bowiem przede wszystkim do aktywistów parafialnych (wolontariuszy prowadzących katechezę dla dzieci, osób odpowiedzialnych za przygotowanie liturgii itp.). W tej grupie 35 proc. pytanych odpowiedziało, że do spowiedzi przystępuje „tylko raz w roku”. 15 proc. zadeklarowało zaś, że nie spowiada się nigdy.
W XXI w. liczba spowiadających się w USA dalej malała, choć znaczący spadek występował głównie w parafiach z dużym odsetkiem białych Amerykanów. W tych środowiskach w Nowym Jorku i okolicach „przynajmniej raz w roku” do spowiedzi przystępuje obecnie ok. 1,5 proc. katolików). W parafiach ze znaczącą populacją latynoską procent penitentów przy konfesjonałach jest pewnie wyższy, ale trudno mi było znaleźć wiarygodne, oparte na rzetelnych badaniach dane w tej kwestii [10].
Spowiedź dewocyjna i terapeutyczna
Przytoczone statystyki nie pozostawiają jednak wątpliwości. Od kilku dekad mamy do czynienia – zarówno we Francji, jak i w USA – z charakterystycznym kryzysem spowiedzi. Jakie były przyczyny tak gwałtownego spadku liczby wiernych przystępujących do sakramentu pokuty w konfesjonale?
Guillaume Cuchet, francuski teolog i historyk Kościoła, uważa, że popularne ataki na „sekularyzację” i „zanik świadomości grzechu” niekoniecznie muszą być wystarczającym wytłumaczeniem masowego odchodzenia od spowiedzi usznej, które nastąpiło wśród katolików we Francji i innych krajach zachodnich po II Soborze Watykańskim [11].
Cuchet zauważa, że wedle powszechnie panującej opinii katolicy spowiadali się bardzo często co najmniej od epoki dojrzałego średniowiecza (czyli mniej więcej od XIII w.). Pogląd taki nie do końca znajduje uzasadnienie w badaniach historycznych. Owszem, w klasztorach (choć nie wszystkich), w szkołach prowadzonych przez księży czy w świeckich kręgach dewocyjnych (takich jak np. grupa jansenistycznie nastawionych wiernych, związana w XVII w. z klasztorem Port‑Royal des Champs pod Paryżem) praktykowano częstą spowiedź. Jednak w całym Kościele do XIX w. nie była to wcale praktyka tak bardzo popularna, jak wielu się wydaje.
Większość katolików starała się przystępować do sakramentu – by wypełnić przykazanie kościelne i wyznać wszystkie popełnione grzechy śmiertelne – raz w roku przed swoim proboszczem. Ci, którzy do konfesjonału podchodzili częściej, byli przez swoje otoczenie bacznie obserwowani i albo traktowano ich ze współczuciem jak wielkich grzeszników i pokutników, albo odnoszono się do nich z ostracyzmem i pogardą.
Pamiętać też trzeba, że – szczególnie w XVII i XVIII w. – spowiednicy pełniący jednocześnie funkcję kierowników duchowych wcale nierzadko odmawiali rozgrzeszenia penitentom często przystępującym do spowiedzi. Sugerowali spowiadającym się „uporczywe trwanie w grzechu” (nie chodziło tylko o cudzołóstwo, bo działo się to na długo przed epoką „legalnych” – tj. akceptowanych w prawie państwowym – rozwodów) albo nieodpowiedni rachunek sumienia, co skutkowało niekompletnym wyliczeniem podczas spowiedzi grzechów śmiertelnych [12]. Sam Sobór Trydencki oświadczył co prawda, że spowiedź nie jest i nie powinna być „katownią sumienia” (sesja XIV, rozdział V). W praktyce jednak podręczniki dla spowiedników zalecały im „stosowną względem wiernych surowość”.
Nic zatem dziwnego, że nie tak znów wielu było skłonnych przystępować do sakramentu pokuty częściej niż „przynajmniej raz w roku”. Z drugiej strony nakaz corocznej spowiedzi mógł być świetnie wykorzystywany przez duchownych jako narzędzie kontroli, posłuszeństwa i przymusu. Konfesjonały bywały z pewnością miejscami, w których grzesznicy naprawdę czuli, że otrzymywali miłosierdzie. Niestety, zdarzało się także, że upokarzano w nich penitentów, którzy wedle spowiedników nie bardzo chcieli się poddać kościelnej władzy.
Czy nowe pokolenie polskich katolików nie znuży się „magiczną rytualizacją rozgrzeszenia” i kościelną pedagogiką strachu? Czy odrzucając jedno i drugie, zacznie unikać kratek konfesjonałów?
Praktyka częstego przystępowania do sakramentu pokuty rozwinęła się szerzej dopiero w XIX wieku, a swoje apogeum osiągnęła w pierwszych trzech dekadach następnego stulecia. Począwszy od św. Piusa X, kolejni papieże zachęcali wiernych do jak najczęstszego korzystania „z łaski rozgrzeszenia”. W Kościele propagowano nie tylko spowiedź w pierwsze piątki miesiąca (początkowo była to lokalna tradycja francuska, która w XIX w. stała się powszechnym zwyczajem także wśród katolików w innych krajach), ale nawet cotygodniowe przystępowanie do sakramentu. Częste spowiedzi – wedle kościelnych hierarchów, jak i wśród szeregowego duchowieństwa – uznawano za doskonały środek budowania indywidualnej pobożności wiernych (dlatego nawet w kręgach katolickich nazywano je „dewocyjnymi”).
Spowiednicy chwalili się liczbą penitentów, których udało im się przyjąć w konfesjonale w ciągu jednego dnia. Do naszych czasów zachowały się nawet gdzieniegdzie notatki poczynione przez księży na ten temat. I tak np. 7 stycznia 1899 r. ks. James Walsh w jednym z kościołów w Bostonie spowiadał 4 godziny i 45 min. W tym czasie, jak zapisał, wysłuchał 125 penitentów. Znaczy to, że spowiedź trwała średnio 2 minuty i 15 sekund (oczywiście w poszczególnych przypadkach sakrament mógł przebiegać krócej bądź dłużej) [13].
W owej epoce krótkie i częste spowiedzi były normą. Kolejki do konfesjonałów ustawiały się nie tylko przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą. W wielu kościołach wyznaczano np. specjalny „czas na spowiedź”. Zwykle było to kilka popołudniowych godzin w soboty. Niejaki ojciec Healy, posługujący pod koniec XIX w. w jednej z nowojorskich świątyń, chwalił się, że udało mu się pewnego dnia przyjąć bardzo wielu penitentów, bo na wyspowiadanie każdego z nich przeznaczył nie więcej niż 2 minuty [14].
Cuchet zauważa, że wielu wiernych w pierwszych dekadach XX w. traktowało cotygodniową spowiedź jako konieczny do „bycia katolikiem” rytuał, któremu przypisywano takie samo znaczenie jak obowiązkowemu uczestnictwu w niedzielnej Mszy czy przestrzeganiu restrykcyjnego postu przed przyjęciem Eucharystii [15]. Jednak już w latach 30. we Francji pojawiła się silna krytyka „spowiedzi dewocyjnych”.
Liczni księża mówili wprost, że to praktyka nieomal magiczna, która powoduje „zmniejszenie powagi sakramentu”. Argumentowano też, że wierni albo mają do wyboru nazbyt skrupulatne badanie swoich sumień (i to w zakresie tzw. grzechów lekkich, co nierzadko u penitentów powoduje „chorobliwe znerwicowanie”), albo w ogóle rezygnują z rzetelnego rachunku sumienia, wyznając w konfesjonale „utarte formułki”. Rzadko kiedy też zastanawia ich kwestia odpowiedniej skruchy (czyli żalu doskonałego lub mniej doskonałego).
Spowiednicy widzieli, że pewne ważne ongiś teologiczne problemy zostały przez wielu spowiadających się odstawione do lamusa jako niezrozumiałe bądź sztuczne. Uzdrowienie sytuacji widziano zatem w przywróceniu „właściwej rangi” spowiedzi odbywanej raz w roku w Wielkim Poście [16].
Przeciwko takim głosom mocno wystąpił w 1943 r. w encyklice „Mystici Corporis Christi” Pius XII. W punkcie 75 papież zarzucił „fałszywe przekonanie” tym, którzy prezentowali negatywne nastawienie do „spowiedzi z grzechów powszednich”: „Według nich bowiem wyżej stoi ta spowiedź powszechna, którą Oblubienica Chrystusowa co dzień z wiernymi swoimi w Panu złączona odmawia usty kapłanów przed stopniami ołtarzy, gdy Mszę św. rozpoczynają. W różny i pochwały godny sposób, jak to dobrze wiecie, Czcigodni Bracia, można grzechów powszednich się pozbywać. A jednak dla żywszego postępu codziennego na drodze cnoty jak najbardziej polecamy ten pobożny i nie bez natchnienia Ducha Św. przez Kościół zaprowadzony zwyczaj częstej spowiedzi św. Przezeń bowiem wzmaga się poznanie siebie, rośnie pokora chrześcijańska, tępi się złe obyczaje, zapobiega się lenistwu duchowemu i oziębłości, oczyszcza się sumienie, a wzmacnia wola, zapewnia się zbawienne kierownictwo duszy, a wreszcie mocą tego sakramentu pomnaża się łaska. Niech pamiętają przeto ci, co wśród szeregów młodszego kleru osłabiają i umniejszają poważanie dla częstej spowiedzi, że biorą się do dzieła obcego duchowi Chrystusa Pana i bardzo zgubnego dla Mistycznego Ciała naszego Zbawiciela”.
Pius XII zdawał się nie zauważać, że częsta spowiedź niekoniecznie musi być dla dusz wiernych pożądanym lekarstwem. Spowiedzi „dewocyjne”, w których starzy penitenci wciąż przedstawiali listę grzechów, jakiej wyuczyli się w młodości (we Francji księża z upodobaniem opowiadali sobie np. anegdoty o leciwych damach przyznających się nieustannie do „podkradania mamusinych konfitur” [17]), raczej nie zapobiegały „lenistwu duchowemu” ani nie przysłużyły się „zbawiennemu kierownictwu duszy”.
Bez wątpienia zdarzały się wówczas również tzw. spowiedzi terapeutyczne. Świadectw na ich temat zachowało się całkiem sporo (wystarczy przypomnieć choćby św. Faustynę czy bł. Michała Sopoćkę; przykładów – także świeckich penitentów – można znaleźć wiele), ale mimo wszystko były to wyjątki w powszechnym praktykowaniu spowiedzi „dewocyjnych”. Pius XII zapewne o tym wiedział. Jednak w owym znanym mu dobrze status quo chciał wciąż widzieć „pomnażanie się łaski”. Tymczasem wkrótce miało nastąpić gwałtowne tąpnięcie.
Dlaczego zanik spowiedzi usznej?
Zmiany w mentalności katolików zachodnich odnośnie do sakramentu pokuty dały się już zauważyć niedługo przed II Soborem Watykańskim.
Cuchet twierdzi, że dotyczyły one przede wszystkim rozumienia tego, co stanowiło o „istocie chrześcijaństwa” [18]. Dotąd widziano ją przede wszystkim w przestrzeganiu przykazań i przepisów kościelnych. Tylko dzięki takiej ścisłej obserwancji wierni mogli liczyć na wieczne zbawienie. W XX w. pogląd taki wiele osób uznało za uzurpację kleru, który wedle nich chciał na świeckich wymusić i dyscyplinę moralną, i posłuszeństwo względem siebie. Spowiedź miała być do tego bardzo użytecznym narzędziem.
Na początku lat 60. XX w. istotę chrześcijaństwa katolicy definiowali inaczej. Woleli powstrzymywać się od spowiedzi, gdyż coraz częściej wyznawanie grzechów przed księdzem „ze strachu” interpretowano jako rytuał oparty na „niskich pobudkach”. Nie przymus ze strony kleru powinien bowiem decydować o „istocie chrześcijaństwa”. Zdaniem Cucheta można w tym widzieć późne zwycięstwo oświeceniowego konceptu wolności sumienia wśród katolików [19]. Przystępowanie do spowiedzi na żądanie księży stawało się dla wielu wiernych nazbyt bolesnym wyzwaniem.
Z drugiej strony coraz mniej spowiadających się regularnie skłonnych było wierzyć w obraz Boga „Sędziego, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. Strach przed piekłem i czyśćcem był bardzo często jedynym powodem do odbycia spowiedzi. Księża opowiadali, co prawda, o żalu „doskonałym” i „mniej doskonałym”, ale i tak sugerowali wiernym, że do spowiedzi należy chodzić nawet w przypadku „niedostatecznej skruchy”. Ich zdaniem nie było bowiem lepszego środka ochrony przed wieczną karą.
Teologowie (szczególnie związani ze szkołą św. Alfonsa Marii Liguoriego) rozprawiali o duchowym i moralnym wzroście jako głównym pożytku wyznawania przed księdzem przewin w konfesjonale. W praktyce jednak wielu „szeregowych” duchownych nadal uznawało, że model katechezy o pokucie, w której dominującym aspektem był lęk przed wiecznym potępieniem, skuteczniej mobilizował wiernych do uczestnictwa w sakramencie.
Zalecano zatem (skoro sumienia wielu mogły być „źle ukształtowane”), by na wszelki wypadek spowiadać się przed każdym przyjęciem Komunii Świętej. Różnica między grzechami powszednimi a śmiertelnymi wydawała się wielu niezbyt oczywista. A w powszechnym rozumieniu niegodne – w stanie grzechu ciężkiego – przystąpienie do Eucharystii było świętokradztwem. Ta ostatnia kategoria mocno została podkreślona w Kodeksie prawa kanonicznego z 1917 roku [20].
Tymczasem w XX w. coraz mniej wiernych skłonnych było uznać obraz bezwzględnie karzącego Boga za prawdziwy. Przeciwstawiano mu wizję Boga będącego „bezwarunkową Miłością”. W intuicji tej niekoniecznie opierano się na Biblii czy na pismach i relacjach świętych mistyków, lecz np. na rozważaniach Rousseau. Niemniej skutki owej zmiany w pojmowaniu Boga widoczne były bardzo szybko. Niewielu katolików skłonnych było wierzyć dalej w czyściec. Za to myśl o „pustym piekle”, z którego miłosierny Bóg uwalniać miał wszystkich potępionych, stała się wśród wiernych dość atrakcyjna.
Ponadto odkąd bibliści na nowo zaczęli odkrywać (niczym Marcin Luter w XVI w.), że pokuta to w Nowym Testamencie metanoia – duchowa przemiana, a nie udręczanie duszy i ciała podejmowane w celu wyproszenia u wiecznie rozgniewanego Boga rozgrzeszającej łaski. Inaczej zaczęto też przedstawiać ideały życia chrześcijańskiego. Nie „puste rytuały” i surowa asceza miały być teraz ważne, lecz np. zaangażowanie na rzecz ubogich czy „cicha ewangelizacja” w miejscu pracy. Budowaniu autentycznego życia chrześcijańskiego miało zaś służyć raczej częste przystępowanie do Eucharystii niż regularne odbywanie spowiedzi.
Konfesjonały bywały miejscami, w których grzesznicy naprawdę czuli, że otrzymywali miłosierdzie. Niestety, zdarzało się także, że upokarzano w nich penitentów, którzy wedle spowiedników nie bardzo chcieli się poddać kościelnej władzy
Coraz wyraźniej zaznaczał się także wśród wiernych wpływ psychoanalizy czy terapii psychologicznych. Niektórzy z pewnością uznali, że indywidualne sesje odbywane ze specjalistą więcej przynoszą pożytku niż wyznawanie grzechów w konfesjonale. Terapeuci z zasady nie byli jednak skłonni używać pojęć z języka teologii, przede wszystkim pojęcia grzechu. Wolano mówić o „błędach” czy „uwarunkowaniach mających źródło w dzieciństwie”.
Niezwykle szybko styl ten przejęli kaznodzieje, katecheci, a nawet teologowie. W wielu zachodnich środowiskach katolickich grzech stał się kategorią wręcz wstydliwą. Widoczne było to np. w sporach, jakie wybuchły po ogłoszeniu w 1968 r. przez bł. Pawła VI encykliki „Humanae vitae”. Okazało się, że w odniesieniu do sztucznej antykoncepcji liczni katolicy (także z kręgów duchowieństwa) uważają kategorie grzechu i zła moralnego za zupełnie nieadekwatne. Jak wiadomo, wielu wiernych zajęło i zajmuje w tej kwestii inne stanowisko niż Urząd Nauczycielski Kościoła.
Wedle powszechnego wśród badaczy katolicyzmu mniemania kryzys wokół „Humanae vitae” spowodował nie tylko gwałtowny odpływ wiernych z Kościoła w krajach zachodnich, lecz także zanik potrzeby spowiedzi usznej u tych, którzy zdecydowali się pozostać we wspólnocie katolickiej. Zdaniem Cucheta pogląd taki nie do końca jest prawdziwy [21]. Według niego zdecydowanie większe znaczenie miało ogłoszenie przez Watykan w 1974 r. nowego „Ordo Poenitentiae” (po polsku „Obrzędy pokuty”).
Ciekawe, że problemy związane z sakramentem pokuty nie stały się przedmiotem szczególnej uwagi na II Soborze Watykańskim, choć z pewnością wielu soborowych ojców miało świadomość zmiany nastawienia wiernych odnośnie do spowiedzi. Zgodzono się jednak, że Watykan powinien wkrótce po soborze przedstawić w tej sprawie opracowane na nowo zalecenia i rozwiązania. Postulowano przy tym, by Urząd Nauczycielski wykorzystał w tym zakresie pewne doświadczenia ruchu odnowy liturgicznej.
Już bowiem w latach 50. pojawiły się we Francji wspólnotowe nabożeństwa pokutne. Początkowo organizowano je dla dzieci i młodzieży. Wspólna modlitwa i czytanie Pisma Świętego miały być przygotowaniem do indywidualnej spowiedzi. Chciano jednak w ten sposób zaznaczyć ponadindywidualny wymiar sakramentu. Coraz większa była bowiem świadomość (wielokrotnie później wyrażana podczas Vaticanum II), że grzech ma często charakter społeczny i strukturalny. Sakrament pokuty powinien zatem także służyć odbudowie zniszczonych relacji z innymi, a nie tylko uzyskaniu przez konkretną osobą rozgrzeszenia dla siebie.
W ruchu odnowy liturgicznej argumentowano, że od pewnego czasu w Kościele sakrament pokuty stał się przede wszystkim znakiem pojednania z Bogiem. Przypomniano przy tym, że w epoce starożytnej bardziej jednak akcentowano pojednanie z braćmi jako znak pojednania z miłosiernym Ojcem. Ów aspekt wspólnotowy należałoby zatem znów w sakramentalnych obrzędach przywrócić. Co charakterystyczne, coraz częściej w określeniu sakramentu słowo „pokuta” zastępowano wyrazem „pojednanie” albo też oba wyrażenia stosowano razem (dziś, jak wiadomo, jest to praktyka w Kościele powszechna).
Twórcy ogłoszonego w 1974 r. „Ordo Poenitentiae” postanowili uwypuklić ów wspomniany wyżej wspólnotowy wymiar sakramentu. Znalazło to wyraz m.in. w zaproponowanych przez „Ordo” formach sprawowania sakramentalnej pokuty i pojednania. Pierwsza z nich to obrzęd pojednania jednego penitenta, czyli tradycyjna indywidualna spowiedź uszna. Kolejną przedstawiono jako „obrzęd pojednania wielu penitentów z indywidualną spowiedzią i rozgrzeszeniem”. Zastrzegano przy tym, by unikać spowiadania wiernych podczas Mszy Świętej (w Polsce, jak wiadomo, duchowni często nie bardzo się tym zastrzeżeniem przejmują). Owe dwie formy uznano za „zwyczajny sposób sprawowania obrzędu”.
Obok nich pojawiła się jednak „nadzwyczajna” forma trzecia. To „obrzęd pojednania wielu penitentów z ogólną spowiedzią i rozgrzeszeniem”. Nadzwyczajność owej „spowiedzi ogólnej” połączonej z rozgrzeszeniem obwarowano pewnymi sankcjami prawnymi. Miała być ona stosowana tylko jako „wyjątek”, tj. w sytuacjach, gdy do sakramentu przystąpić by chciała zbyt duża liczba penitentów lub gdy np. z powodu nieznajomości języka penitent nie mógłby wyznać grzechów spowiednikowi. Na nadzwyczajną formę sakramentu powinien też zgodzić się miejscowy biskup bądź inna „władza kompetentna do podjęcia takiej decyzji”.
Szybko się jednak okazało, że ze względu na postępującą niechęć wiernych do przystępowania do spowiedzi usznej w krajach zachodnich forma nadzwyczajna w wielu miejscach stała się – mimo ponawianych co jakiś czas upomnień Watykanu – formą jedyną. Zniknęły konfesjonały. Próbowano na potrzeby wspólnego spotkania sakramentalnego penitenta i spowiednika wyznaczyć osobne pomieszczenia. Sukces był zwykle mniej niż umiarkowany. Zanik spowiedzi usznej uznano zatem w wielu miejscach świata za nieodwracalny.
Czas na nową formułę sakramentu?
Papież Franciszek doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że liczni wierni Kościoła nie chcą już wyznawać grzechów przed kapłanem. Mimo to uważa, że spowiedź uszna wciąż ma przyszłość.
Na jednej z audiencji generalnych powiedział np.: „Ktoś może powiedzieć: «ja spowiadam się jedynie Bogu». Tak, to prawda, możesz powiedzieć: «wybacz mi, Boże!» i wyznać twoje grzechy. Ale nasze grzechy wymierzone są także przeciw naszym braciom, przeciw Kościołowi i dlatego trzeba prosić o wybaczenie grzechów braci i Kościół w osobie kapłana. Jednak ktoś powie: «Ojcze, ja się wstydzę». Także wstyd jest dobry. To zdrowo mieć trochę wstydu, bo wstyd jest także zbawienny. Kiedy bowiem ktoś nie ma wstydu, to w mojej ojczyźnie mawiamy, że jest bezwstydnikiem. Wstyd jest dla nas także czymś dobrym, bo czyni nas pokorniejszymi. A kapłan przyjmuje to wyznanie grzechów z miłością i czułością i przebacza w imię Boga. Także z ludzkiego punktu widzenia, aby nam ulżyć, dobrze rozmawiać z bratem i wyznać kapłanowi te sprawy, które tak bardzo ciążą nam na sercu, a człowiek odczuwa ulgę wobec Boga, Kościoła i brata. Nie lękajcie się spowiedzi! Ktoś, stojąc w kolejce do spowiedzi, odczuwa wszystko to, co mu ciąży na sercu, a także wstyd, żeby się wyspowiadać. Kiedy skończy się spowiedź, odchodzi wolny, wspaniały, odczuwając przebaczenie, nieskalany, szczęśliwy. To właśnie jest piękno spowiedzi! ”[22].
Liczne są podobne wypowiedzi Franciszka, który wyraźnie widzi odrodzenie spowiedzi usznej jako jeden z dalekosiężnych celów swojego pontyfikatu. Zachęcał do tego nawet, znanych z progresizmu, katolików holenderskich. Mówił im: „doświadczamy zbawczej dobroci Boga szczególnie w sakramencie pokuty i pojednania. Spowiedź jest miejscem, gdzie otrzymuje się dar przebaczenia i miłosierdzia od Boga, który rozpoczął przemianę każdego z nas i reformę życia Kościoła” [23]. Franciszek jest też pierwszym papieżem, który publicznie przykląkł przy konfesjonale, prosząc Boga o przebaczenie – wyraźnie również w ten sposób zachęcając do spowiadania się.
Czy jednak naprawdę renesans spowiedzi jest możliwy? Mam co do tego niestety duże wątpliwości. W niektórych krajach wyrosło już bowiem całe pokolenie katolików, które nigdy takiego doświadczenia nie miało. Wolno się spodziewać, że wkrótce reprezentanci tego pokolenia zajmą (jeśli już nie jest to faktem) najwyższe stanowiska w Kościele. Czy będą wtedy myśleć o skutecznej restytucji dawnych spowiedniczych praktyk? Czy raczej zaproponowana zostanie nowa – bardziej przez wiernych akceptowana, a równie dobre przynosząca owoce jak przez wieki działo się to w przypadku spowiedzi usznej – formuła sakramentu?
W Polsce wciąż (szczególnie przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą) ustawiają się kolejki do konfesjonałów. Ale zarówno ta widoczna wciąż frekwencja, jak i pytanie o żal doskonały, które zadał mi syn po pierwszej spowiedzi, dały mi do myślenia. Czy nowe pokolenie polskich katolików nie znuży się „magiczną rytualizacją rozgrzeszenia” i wciąż obecną kościelną pedagogiką strachu? Czy odrzucając jedno i drugie, zacznie unikać kratek konfesjonałów?
A może, jak pragnie tego Franciszek, będzie wciąż na nowo odkrywać – niczym przed dwoma wiekami młodociany Chateaubriand – „piękno spowiedzi”? Przyznam, że niestety jakoś mniej mam nadziei w tym względzie niż obecny papież.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2017
Przeczytaj też: Historia pokuty, czyli rozszerzanie miłosierdzia
[1] F.-R. de Chateaubriand, „Pamiętniki zza grobu”, wybór, przekład i komentarz J. Guze, Warszawa 1991, s. 59.
[2] Tamże, s. 59-60.
[3] Tamże, s. 60.
[4] Na ten temat zob. J. Delumeau, „Wyznanie i przebaczenie. Historia spowiedzi”, tłum. M. Ochab, Gdańsk 1997.
[5] W dawnych krajach komunistycznych (poza Polską) jedną z głównych przyczyn (choć na pewno nie była to przyczyna jedyna) zaniku powszechnej praktyki spowiedzi usznej wśród katolików były, jak wiadomo, represje władz skierowane przeciw kapłanom.
[6] G. Cuchet, „La crise du sacrement de pénitence dans le catholicisme français des années 1960-1970”, w: „Revue de l’histoire des Religions” 2015, nr 3, s. 397-428.
[7] Tamże, s. 401.
[8] Czyli w zgodzie z wymogiem Soboru Laterańskiego IV, który ponownie przywołał Sobór Trydencki, a także z Katechizmem Kościoła Katolickiego z 1992 r., choć w tym ostatnim przypadku, jak zobaczymy, obowiązek przystępowania do sakramentu można tłumaczyć nie tylko jako odbycie spowiedzi usznej.
[9] Ich wyniki podaję za: J. M. O’Toole, „Hear No Evil”, w: „Boston College Magazine” 2000, nr 3, http://bcm.bc.edu/issues/fall_2000/features.html [dostęp: 22.11.2017].
[10] Nieco informacji na ten temat można znaleźć w witrynie internetowej Reconciliation: http://www. tomrichstatter.org/rreconciliation/r00index.htm#History [dostęp: 22.11.2017]. Przedstawiono tam historyczny opis zmian w rytuale pokutnym w chrześcijaństwie, a także zmiany mentalności penitentów w USA w XX w.
[11] Zob. G. Cuchet, „La crise du sacrement de pénitence”, art. cyt., s. 408n.
[12] Jean Delumeau w swym przywołanym wyżej „Wyznaniu i przebaczeniu” podaje wiele przykładów i na rygoryzm spowiedników, i na związane ze spowiedzią lęki penitentów.
[13] Zob. J. M. O’Toole, „Hear no evil”, art. cyt.
[14] Tamże.
[15] Zob. G. Cuchet, „La crise du sacrement de pénitence”, art. cyt., s. 408.
[16] Tamże.
[17] Tamże, s. 413.
[18] Tamże, 409.
[19] Tamże.
[20] W obowiązującym obecnie Kodeksie prawa kanonicznego z 1983 r. kwestia ta podjęta została w kanonie 916. Czytamy w nim: „Kto ma świadomość grzechu ciężkiego, nie powinien bez sakramentalnej spowiedzi odprawiać Mszy Świętej ani przyjmować Komunii Świętej, chyba że istnieje poważna racja i nie ma sposobności wyspowiadania się. W takim jednak wypadku ma pamiętać o tym, że jest obowiązany wzbudzić akt żalu doskonałego, który zawiera w sobie zamiar wyspowiadania się jak najszybciej”.
[21] G. Cuchet, „La crise du sacrement de pénitence”, art. cyt., s. 416n.
[22] „Franciszek o spowiedzi”, fragment katechezy z 19 lutego 2014 r., http://kosciol.wiara.pl/ doc/1890689. Franciszek‑o‑spowiedzi [dostęp: 22.11.2017].
[23] „Bożego miłosierdzia doświadczamy w spowiedzi”, 15 listopada 2016 r., http://papiez.wiara.pl/ doc/3555045.Bozego‑milosierdzia‑doswiadczamy‑w‑spowiedzi [dostęp: 22.11.2017].
„Grzechy cielesne”? Czyli z grubsza 50letni ksiądz odpytywał regularnie 12latka czy ten się przypadkiem nie onanizuje? Chryste… Jakby ktoś szukał przyczyn laicyzacji, myślę że może zacząć właśnie tutaj.
Ach, gdybym był autorem tego tekstu lub redaktorem naczelnym Wydawnictwa, udostępniłbym natychmiast całość tekstu by udowodnić czytelnikom, że tekt wart jest przeczytania bo nie jest tak błahy i trywialny, jak sugeruje przytoczony tutaj początek. lektura fragmentu bowiem odstręcza od kupowania pism z takiej wagi tekstami.
Otóż to. Masturbacja, zwłaszcza w wieku nastoletnim i mlodzienczym (choć nie tylko) – o ile jest dokonywana w sposób bezpieczny – mieści się w tzw. normie rozwojowej i sugerowanie, że taka osoba miałaby z tego powodu mieć poczucie winy i grzechu, wzbudzać w sobie jakieś żale, a następnie – o zgrozo – spowiadać się z tego przed obcym, posiadającym wątpliwej jakości kwalifikacje oraz niepodlegającym rzetelniej superwizji facetem zakrawa na jakąś perwersję…
Określenie „renesans” jest tu wyjątkowo niefortunne. Okres renesansu to był najgorszy okres dla spowiedzi. Z wszystkimi jej wynaturzeniami, jak łamanie tajemnicy, wykorzystywanie sakramentu do tropienia heretyków, kary pieniężne za nieprzystąpienie do spowiedzi, opłaty za możliwość przystąpienia do spowiedzi, kary chłosty za spowiadanie się u zakonników, zamiast u proboszcza i inne podobne nadużycia będące wówczas czymś normalnym.
Po pierwsze, kapłan w konfesjonale. Temat – rzeka. Po wtóre, by była spowiedź, musi być grzech. Malejący odsetek spowiadających się wynika ze sposobu definiowania grzechu ciężkiego i wrażliwości sumienia na grzech, relatywizacji. Dla wielu kapłanów i penitentów jedynym grzechem seks. Dla spowiadających bywa wręcz obsesją, bożkiem, wokół którego budują kazania, spowiedzi, wartościowanie wszystkiego. Tymczasem (wolą Bożą?) mamy zmiany obyczajowe: chcemy seksu, bo akceptujemy naszą seksualność jako naturalną stronę bycia człowiekiem. Pragnienie kontaktu fizycznego jest oczywistością. Co trzecia para nigdy nie doczeka się dziecka. Osoby samotne, osoby niepełnosprawne prowadzą życie seksualne po swojemu, jak każdy potrafi. Antykoncepcja nie służy dzisiaj tylko zapobieganiu prokreacji. Budowanie zatem sfery seksualności podług funkcji prokreacyjnej komórek obojga płci jest nieadekwatne do rzeczywistości. Także społeczność katolicka nie akceptuje i to powszechnie, dostrzegania w relacjach seksualnych nieczystości, tymczasem to, kto, jak, z kim, jakże często jest przedmiotem nieakceptowanych pytań w konfesjonale. Nieuporządkowanie tej materii jest ogromne.
Na zachodzie Europy winę za upadek spowiedzi ponoszą kapłani, którzy przestali posługiwać w konfesjonale.
Popularna, ale nieprawdziwa teza. Porzucenie konfesjonałów przez księży było efektem, a nie przyczyną kryzysu wiary, jaki dotknął Europę Zachodnią na przełomie XIX i XX wieku. Naiwnością jest szukanie jednej prostej odpowiedzi i wskazania jednego „winowajcy”. Inne były przyczyny w Belgii, inne we Francji, jeszcze inne w Hiszpanii. Patrząc z polskiej perspektywy zwyczajnie Zachód ma za sobą to, co my właśnie doświadczamy. Bo i u nas też prędzej, czy później konfesjonały zamienią się w schowki na miotły. I nie pomoże już „tradycyjna” kolejka przed świętami, czy sznureczek dzieci w maju.
Ja to znam z własnego doświadczenia – ludzie oczekiwali spowiedzi a ksiądz nie siadał do konfesjonału. Chcieli się spowiadać, ale nie mieli u kogo!!!
Jak mówiłem, skutek, nie przyczyna.