Jesień 2024, nr 3

Zamów

Polak i Polska

Witold Gombrowicz w Vence. Fot. Bohdan Paczowski

Przymus uwielbienia własnych form artystycznych u Polaków rodzi głupstwo. Nie umiemy dość stanowczo wzgardzić tandetą, ponieważ jest nasza. Musimy przystosowywać się do naszego wyrazu nawet wówczas, gdy on nie umie nas wyrazić.

(…) Ale teraz ta burza w szklance wody zmuszała mnie do szukania obiektywnych i poważnych racji, do ugruntowania się w powadze – i wówczas powoli uświadomiłem sobie, że jestem w posiadaniu dynamicznej idei, zdolnej przekształcić nasze narodowe samopoczucie i nadać mu nowy wigor.

Idea nie była zapewne niczym, co by mogło zaepatować nowoczesnego intelektualistę – po Heglu zwłaszcza – nie była żadnym odkryciem Ameryki, była raczej naturalną konsekwencją dzisiejszego naszego myślenia, które zwraca się z taką pasją ku ruchowi i stawaniu się, porzucając świat statyczny, określony. Jednakże jako instrument, który by przeorał polską świadomość ojczyzny, radykalnie odświeżając nam ducha, jako zwrot zasadniczy, jedna z owych twórczych antytez rozwoju, nowy punkt wyjścia… tak, to było do wykorzystania! Nie, nie, nic nowego nawet dla najmniej oświeconego z Polaków – ta myśl kołatała się w wielu umys­łach, co chwila dawała znać o sobie niczym szczupak w stawie, można ją było odkryć w wielu niedomówieniach – ale uczynić z niej hasło, zadanie i program? Wywindować ją do rzędu naczelnej naszej myśli o narodzie?

Rozmowy z Polakiem

O co chodziło? Ja tak to widziałem. Podchodzę do Polaka i mówię mu: – Ty całe życie padałeś przed Nią na kolana. Spróbuj teraz czegoś wręcz przeciwnego. Powstań. Pomyśl, że nie tylko ty masz Jej służyć – że ona także ma służyć tobie, twemu rozwojowi. Wyzbądź się zatem nadmiernej miłości i czci, które cię pętają, spróbuj wyzwolić się z narodu. Na co ten Polak odpowiedziałby mi z wściekłością: – Oszalałeś! Cóż byłbym wart, gdybym to zrobił? Na co ja: – Musisz (bo to już dzisiaj nieuniknione) ustalić, co jest dla ciebie najwyższą wartością: Polska czy ty sam? Musimy w końcu wiedzieć, co jest twoją ostateczną racją. Wybierz, co dla ciebie bardziej zasadnicze: czy to, że jesteś człowiekiem w świecie, czy Polakiem? Jeśli przyznasz prym swemu człowieczeństwu, musisz uznać, że Ona o tyle może ci być przydatna, o ile mu sprzyja – ale, jeśli hamuje cię lub paczy, musi być przezwyciężona. Decyduj się zatem!

Ale on odparłby namiętnie: – Nieprawda i nie złudzisz mnie tą sofistyką, gdyż ja, będąc Polakiem, tylko w narodzie moim mogę uzyskać człowieczeństwo. Czy pies może być zwierzęciem tylko? Nie, pies jest zwierzęciem, ale jako pies, konkretny pies, buldog lub wyżeł. A gęś? A koń? Nie odbieraj mi mojej konkretności, bo ona właśnie jest moim życiem! Wtedy ja (ujmując go pod ramię): – Czy łudzisz się, że możesz osiągnąć konkret, czyli rzeczywistość, nie dopowia­dając własnych uczuć? Wyznaj, że Ona cię ogranicza, krępuje… On: – Milcz! Tego nie mogę słuchać! Ja zaś: – Chcesz istnieć naprawdę, a boisz się własnych myśli?…

Odwieczny dialog, klasyczna namowa do buntu… Ja może i niechętnie zabierałbym się do tego wynaradawiania… Wszak powiedziałem już: nie jestem wielbicielem kosmopolityzmu – ani tego naukowego, suchego, teore­tycznego i abstrakcyjnego, z jego mózgowym schematem idealnie uniwer­salnych ustrojów – ani też tego, który rodzi się z sentymentalnej anarchii i jest ckliwym marzeniem mętnych głów o pełnej „wolności”. Nie ufałem jednemu i drugiemu. Przeciwnie, moje ujęcie człowieka jako istoty stwa­rzającej się w związku z innymi, konkretnymi ludźmi pchało mnie w stronę wszelkiego, ściślej zadzierzgniętego, obcowania. Ale rzecz w tym, że już teraz, w tej fazie mojej dialektyki, wcale nie czułem, abym godził w polskość, przeciwnie, miałem wrażenie, że ją pobudzam, oży­wiam. Jak to było możliwe? Przecież chciałem wyzwalać ich z tej ich polskości? Zapewne… ale to wezwanie miało zaiste jakąś dziwną właści­wość, dzięki której Polak stawał się tym bardziej Polakiem, im mniej był Polsce oddany. Sofistyka? Spróbujmy to jaśniej określić.

Natura Polaka

Polak z natury swojej jest Polakiem. Wobec czego, im bardziej Polak będzie sobą, tym bardziej będzie Polakiem. Jeśli Polska nie pozwala mu na swobodne myślenie i czucie, to znaczy, że Polska nie pozwala mu być w pełni sobą, czyli – w pełni Polakiem...

Czy nadal wydaje się to sofistyką? W takim razie poszukajmy przykła­dów w historii. Niemcy za Hitlera rozżarzyły do białości ubóstwienie narodu, a przecież Niemiec taki był nieomal sztucznym fabrykantem, zubożonym o całą tradycję Goethego, ba, o zwykłą swoją niemiecką ludz­kość. Niemcy stały się od tego potężniejsze – pojedynczy Niemiec stał się słabszy, gdyż musiał odstąpić część swojej indywidualnej siły i odporności narodowi, i co więcej, stał się mniej typowy, mniej prawdziwy jako Nie­miec.

Weźmy dalej Francję. Czy na przykład Francuz, który nie widzi niczego poza Francją, jest bardziej Francuzem? Czy mniej Francuzem? Ależ być naprawdę Francuzem to właśnie to: widzieć coś innego poza Francją.

Chciałem, aby Polak przestał być wytworem wyłącznie życia zbiorowego

Proste prawo. Siła zbiorowa rodzi się w ten sposób, że każdy zdobywa się na pewne ustępstwo z siebie… tak stwarza się potęga wojska, państwa lub Kościoła. Potęga narodu. Ale to odbywa się kosztem jednostki.

A jeśli naród jest tak geograficznie i historycznie umieszczony, że nie może dojść do potęgi? Cóż wtedy? Ta polskość spontaniczna i naturalna, zawarta w każdym z nas, doznaje wielkiego uszczerbku, ponieważ wyzby­liśmy się pełnej szczerości i swobody ducha na rzecz mocy zbiorowej – której nie uzyskaliśmy, ponieważ jest nieosiągalna. Więc co? Spalamy się, ale z tego spalania tylko dym.

A zatem moje pragnienie „przezwyciężenia Polski” było jednoznaczne z chęcią wzmocnienia naszej indywidualnej polskości. Chciałem po pro­stu, aby Polak przestał być wytworem wyłącznie życia zbiorowego i „dla” życia zbiorowego. Chciałem go uzupełnić. Zalegalizować jego drugi biegun – biegun życia indywidualnego – i rozpiąć go między tymi dwoma biegunami. Chciałem go mieć między Polską a jego własnym istnieniem – bardziej dialektycznego i antynomicznego, świadomego swo­jej wewnętrznej sprzeczności i umiejącego wyzyskać ją dla rozwoju.

Uwielbienie i nienawiść

Dążyłem do tego, żeby Polak mógł z dumą powiedzieć: należę do narodu podrzędnego. Z dumą. Albowiem, jak łatwo zauważycie, takie powiedzenie tyleż poniża, co wywyższa. Ono degraduje mnie w moim charakterze członka zbiorowości, ale zarazem osobiście wywyższa mnie ponad zbiorowość: oto nie dałem się oszukać; jestem zdolny osądzić własne umieszczenie w świecie; umiem zdać sobie sprawę z mojej sytuacji; jestem przeto człowiekiem pełnowartościowym (nawiasem mówiąc, wtedy dopiero moglibyście bez zastrzeżeń pokochać Polskę – bo już by nie mogła odebrać wam wartości).

Posuwałem się w tym żądaniu dalej niż to dotąd było przyjęte – nawet Francuzi, Anglicy czy Amerykanie, mający w tej materii nieskończenie więcej od nas swobody, nie zdobyli się na tak krańcowe postawienie sprawy. Ale przecież im to nie było potrzebne! Należeli do narodów potężnych i przodujących – do narodów, które nic tylko nie rujnowały im osobistego życia, ale nawet je wzbogacały – oni mogli wyżywać się w naro­dzie.

Z nami rzecz miała się inaczej, my nie mogliśmy zezwolić, aby nasza przeszłość kulturalna, nasz poziom zbiorowy, nasza konwulsyjna historia, nasza bieda narodowa wyznaczały nam granice. Nie, wcale nie było moim zamierzeniem, abyśmy tylko z lekka rozluźnili sobie patriotyzm do miary angielskiej lub francuskiej.

Polska była dla Polaków świętością i przekleń­stwem

Proponowałem Polakom postawę wobec naro­du bardziej radykalną – i bez precedensów – coś, co by natychmiast wyodrębniło nas z masy narodów, uczyniło narodem o innym i wyłą­cznym stylu. – Szaleństwo! – powiecie. – I mrzonka! – Tak? – zapytam. – A od czegóż jesteśmy najgorętszymi w świecie patriotami? Czyż nie dla­tego właśnie jest w nas materiał na najzimniejszych antypatriotów? W nas rozżarzenie miłości ojczyzny osiągnęło maksimum, uzależnienie nasze od niej stało się najokropniejsze – więc w nas, nie w kim innym, winna pojawiać się zbawcza antyteza, twórcza opozycja, będąca krokiem naprzód.

Nie miałem siebie w tym za marzyciela – przeciwnie, byłem wierny realizmowi, który wszedł mi w krew od dawna. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Polacy – zmęczeni i zrozpaczeni historią ojczyzny – żyją na dnie serca swojego podwójnym uczuciem. Uwielbiali Ją? Tak, ale i przekli­nali. Kochali? Tak, ale i nienawidzili. Była dla nich świętością i przekleń­stwem, siłą i słabością, chwałą i upokorzeniem – ale w stylu polskim, w stylu urobionym i narzuconym przez zbiorowość, dawała się wyrazić tylko jedna strona medalu.

Nasza literatura, na przykład, pozbawiona wszelkiego istotnego indywidualizmu, umiała zdobyć się jedynie na afirmację narodu. A tamto uczucie, niechętne, wrogie, obojętne lub wzgard­liwe, pozostawało niewyznane i błąkające się samopas jako grzech, anarchia… Więc cały mój zabieg sprowadzał się do stworzenia zasady, która by pozwoliła jawnie uruchomić ten drugi biegun odczuwania, dotrzeć do tamtego aspektu polskiej duszy, usankcjonować herezję.

Dekadent wskazuje drogę zdrowym

Miałem do dyspozycji potężne argumenty. Oczywiście taki zwrot zasadniczy w naszych stosunkach z narodem mógł zostać dokonany tylko w imię godności indywidualnej, indywidualnego rozwoju. Ale ta pozycja była niezmiernie mocna i na czasie, zarówno wśród emigrantów, jak w kraju, jak w ogóle na całym świecie – gdyż coraz bardziej dojrzewa konieczność obrony tego, co ongiś zwano po prostu duszą, przed deformu­jącymi i nieludzkimi mocami zbiorowymi.

Inna rzecz mnie niepokoiła. Ja, jak już powiedziałem, nienawidziłem narodu, bo nie mogłem go znieść; a znieść go nie mogłem wskutek tchó­rzostwa. Lecz w takim razie cóż były warte moje rady i pouczenia – gdy wynikały z zasadniczej mojej niemożności sprostania życiu? Ja, dekadent, jak mogłem wskazywać drogę zdrowym?

Ale ten okropny problem, będący nie tylko moim udręczeniem, został już wielekroć przemyślany. Wszak wiadomo, że postęp, że rozwój nie są dziełem ludzi przeciętnie zdrowych, tych zaledwie zdających sobie sprawę… lecz właśnie wypracowywany bywa przez istoty kalekie, wygnane z zacnej „normalności”. Chory lepiej uchwyci treść najgłębszą zdrowia – dlatego że go nie posiada, że do niego tęskni. Ten, komu brak wewnętrznej równowagi, może przez to samo stać się znawcą od spraw zrównoważenia, a rada człowieka upośledzonego może przydać się tęgiemu życiu. Ci zaś, co wskutek osobistych skażeń, nie mogąc połączyć się ze stadem, błąkają się na peryferiach, widzą wyraźniej drogę stada i lepiej znają las otaczający.

Sądziłem więc i sądzę do dzisiaj, że zawstydzająca geneza mojej idei nie powinna zaszkodzić – myśl poczęta w piekiełku mej niedostateczności, łagodzonej dzieciństwem, mogła stać się obiektywnie ważna. I zdrowa. Pod warunkiem, że przed nikim (poczynając od siebie samego) nie będę ukrywał, z czego i jak się poczęła.

Idzie o to przede wszystkim, żeby nie sprzedawać kota w worku. Nóżki na stół i karty także – macie mnie takim, jakim jestem ja, ja wcale nie zachwalam mojego towaru – jeśli moje istnienie może na coś przydać się waszemu, zużytkujcie je wedle woli.

Rewizja historii

Następstwa takiej zmiany naszego stosunku do Polski byłyby bogate i ważkie – spowodowałoby to szereg rewizji odświeżających i elektryzują­cych, zapewniających nam dynamikę rozwoju na długi okres. Na przykład – rewizja historii polskiej. Nie twierdzę, że należałoby zlikwidować szkołę historyczną, która rozpatruje przebieg naszych dziejów pod kątem istnie­nia Polski, uznając za dodatnie to, co temu istnieniu sprzyja, za ujemne to, co mu stoi na przeszkodzie. Jednakże ta szkoła powinna być uzupełniona inną, gdzie rozważano by historię z punktu widzenia rozwoju człowieka w Polsce – i wtedy mogłoby się okazać, że okresy najpomyślniejsze dla narodu nie były może najszczęśliwsze dla jednostki. A w każdym razie stałoby się jasne, że te dwa rozwoje nie są identyczne. Nie to jednak byłoby najważniejsze.

Najważniejsze byłoby, że oto na koniec moglibyśmy wydobyć się, jedną nogą przynajmniej, z historii… uzyskać jakiś punkt oparcia, my, tak przeokropnie zanurzeni w jej odmętach. Albowiem, nie będąc już zmuszeni do kochania i uwielbiania polskości, nie potrzebowalibyśmy też kochać naszej historii.

Ja jestem wynikiem mojej historii. Ale ten wynik wcale mnie nie zadowala

Upatrując naszą wartość nie w tym, czym jesteśmy, a w tym, że zdolni jesteśmy przezwyciężyć siebie, nasz kształt obecny, moglibyśmy odnieść się do historii jak do wroga. Ja jestem wynikiem mojej historii. Ale ten wynik wcale mnie nie zadowala. Wiem, czuję, że godzien jestem czegoś lepszego i nie zamierzam rezygnować z tych moich upraw­nień. Wartość moją zakładam na tym właśnie, że nie zadowala mnie moje ja jako produkt historyczny. Ale w takim razie moja historia staje się historią mojego paczenia i ja zwracam się przeciwko niej – staję się przeto swobodny wobec historii.

Pozwólcie mi marzyć. Byłoby to olbrzymie osiągnięcie ducha – to byłoby jak gdybyśmy wydobyli się z nurtu rzeki i poczuli grunt pod sto­pami. Nie mówię już o tym, że ten nowy ton w historiografii polskiej, chłodny, może niechętny, może sarkastyczny lub wzgardliwy, stałby się kluczem otwierającym całe połacie naszej przeszłości, dotąd zablokowane – i że po raz pierwszy mogliśmy pomówić rzeczowo o wielkich twórcach naszej narodowej osobowości.

Rzecz jest poważniejsza. Oznaczałoby to ni mniej ni więcej, że życie swoje chcemy zacząć od początku i przestajemy być tylko konsekwencją przeszłości. Ale to za jednym zamachem pozwoli­łoby nam przeciwstawić się historii obecnej, tej, która w tej chwili na nas się dokonuje. Wydobylibyśmy się jednym skokiem zarówno z przeszłości, jak z teraźniejszości i obie moglibyśmy osądzać – w imię zwykle zwyczaj­nego naszego człowieczeństwa, naszych konieczności ludzkich i naszego uniwersalizmu. Nie zapominajmy, że tylko przeciwstawiając się historii jako takiej, możemy oprzeć się tej dzisiejszej – i tertium non datur.

Lecz nie zapominajcie także, iż ja nie chcę być w tej materii ani krańcowy, ani sucho teoretyczny, nie tracę z oczu bogatej różnorodności życia. Mnie nie idzie o to, aby usunąć tamtą miłość afirmującą, a jedynie, aby wzbogacić nasze możliwości uruchamiając, jak już powiedziałem, drugi biegun naszej anty­nomii, ujawniając odwrotną stronę medalu polskiego.

Tyle o historii. Ale marzyło mi się, że i sztukę moglibyśmy sobie zrewidować… gdyż nie jest wskazane, abyśmy po wsze czasy byli skazani na uwielbianie własnych tworów artystycznych i tej formy, którą one urobiły.

Parafiańszczyzna

Ów przymus uwielbiania jest parafiańszczyzną; a także prowadzi do zakłócenia proporcji pomiędzy nami a światem (czyli rzeczywistością); a także jest najeżony kompleksami i rodzi głupstwo, kłamstwo, pretensjo­nalność… lecz co więcej i co najważniejsze, nie umiemy dość stanowczo wzgardzić tandetą, ponieważ jest nasza, i to czyni nas bezbronnymi wobec tandety, musimy przystosowywać się do naszego wyrazu nawet wówczas, gdy on nie umie nas wyrazić.

Ja próbowałem już w tym dzienniku pomó­wić o literaturze polskiej nie jak o chwale narodowej, a jak o (nierzadko) klęsce narodowej – i to, moim zdaniem, nie jest złe, ton ten jest godny zalecenia, bo to jedyny sposób, aby nas ona nie sprowadziła do swego wymiaru, abyśmy mogli urzeczywistniać się jako coś lepszego od naszej literatury.

Wesprzyj Więź

To tylko dwa przykłady, aby wskazać na daleko idące konsekwencje praktyczne idei. Rzecz jasna – niemało bywało u nas rozmaitych „samo­krytyk”, ileż to porachunków dokonaliśmy z naszymi „wadami narodo­wymi”. Był to jednak samokrytycyzm doraźny i zawsze kurczowo uczepiony polskości, gdzieś na dnie potwierdzający polskość jako wartość absolutną.

To, o czym ja mówię, byłoby bardziej świadome, kategoryczne, bardziej zasadnicze – z tej pozycji moglibyśmy sięgnąć po obywatelstwo w świecie.

Fragmenty „Dziennika” Witolda Gombrowicza, które ukazały się w miesięczniku „Więź” nr 4-5-6/1985. Śródtytuły od redakcji.

Podziel się

1
Wiadomość