Skoro Kościół katolicki w Polsce nie załatwił do końca uczciwie sprawy lustracji duchowieństwa, to dla wielu może być niewiarygodny jako głosiciel obrony prawa i moralności – mówi o. Józef Puciłowski OP w rozmowie z Ryszardem Bongowskim.
Fragment książki „Alfabet”, która ukazała się właśnie nakładem AStreet Ryszard Bongowski pod patronatem „Więzi”.
Ryszard Bongowski: Jak doszło do tego, że zostałeś szefem zespołu do spraw lustracji polskiej prowincji zakonu dominikanów?
Józef Puciłowski OP: Nominował mnie ówczesny prowincjał Maciej Zięba, myślę, że z racji moich kwalifikacji zawodowych historyka. W skład komisji wchodził także o. Jan Andrzej Kłoczowski, mój były student o. Marek Miławicki i o. Jan Spież. Nie cały zespół zajmował się badaniem akt. To zadanie należało do mnie i Marka Miławickiego. Reszta, w ramach wspólnych dyskusji, wymiany myśli, nadawała kierunek pracy, wskazywała wątki, które warto zbadać.
Czytałeś teczki SB na swój temat?
– Kiedy we wrocławskim IPN badałem tamtejszy zakon, pracownik IPN przyniósł mi chyba dwadzieścia, a może i więcej teczek. Zapytałem czy to wszystko na temat naszego zakonu? „Nie, to na temat ojca” – usłyszałem w odpowiedzi. Nie chciałem tego czytać, poprosiłem, aby to odniesiono. To, co wiem na temat tych, którzy na mnie donosili – to mi wystarczy.
Kiedy przyjmowałeś zadanie lustracji zakonu, zdawałeś sobie sprawę ze skali zjawiska?
– Nie, nie spodziewałem się, że jest aż tak duża. Niektóre nazwiska mnie poraziły. Od 1945 r. w naszym zakonie było kilkunastu agentów. Kilku ojców jeszcze żyje. To są ludzie wiekowi. Myślę, że trzeba czekać na Boże miłosierdzie.
A Twoje miłosierdzie? Przebaczyłeś im?
– Trudne pytanie. Nawet jeśli przebaczyłem, to nie zapomniałem i nie mogę zapomnieć. Ci ludzie bardzo szkodzili zakonowi.
Rozmawialiście z nimi. Powiedzieliście im, że wiecie, kim są?
– Na początku komisja rozesłała do klasztorów pseudonimy wszystkich agentów, z prośbą o ujawnienie się. Nie było żadnego odzewu. Wtedy listę, nie tylko pseudonimów, ale i konkretnych nazwisk, przekazaliśmy prowincjałowi, Krzysztofowi Popławskiemu. Prowincjał rozmawiał z każdym z nich.
No i co – przyznali się, wyrazili żal za niecne czyny?
– Żaden nigdy do niczego się nie przyznał, nigdy nie wyraził żalu, ani nie przeprosił.
Czy Ty rozmawiałeś na ten temat, z którymś z dominikańskich agentów?
– Rozmawiałem z eks-prowincjałem, który przed wstąpieniem do zakonu skończył politologię w czasach komuny. Według mnie, gdy wstępował do zakonu, był uśpionym agentem. Prowadził go płk SB Tadeusz Grunwald. Oczywiście nie przyznał się do niczego.
Jaka była motywacja ich działania?
– Myślę, że główna motywacja to chęć okazania się kimś ważnym, wyjątkowym. Niewiele wiem o pieniądzach i płaceniu za donosicielstwo, ale oczywiście miało to miejsce.
Czyli główna motywacja to kariera. O. Krąpiec jest tego wybitnym przykładem. Chciał wyjeżdżać za granicę, chciał zdobywać kolejne stopnie naukowe, to musiał donosić SB.
– Jego aspiracje były jeszcze większe. Chciał być jedynym rektorem katolickiej uczelni, dlatego forsował połączenie KUL z warszawską ATK. Nie chciał też dopuścić do powstania Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Sekował kardynała Wojtyłę, który przyjeżdżał z wykładami na KUL i nie dostawał sali wykładowej, więc był zmuszony prowadzić zajęcia w mikrobusie.
Dodajmy do tego, że kardynał Wojtyła, mimo wielu publikacji i bardzo aktywnej działalności naukowej, nie dostał od KUL tytułu profesora. Można powiedzieć, że o. Krąpiec systematycznie tępił Karola Wojtyłę.
– Z całą pewnością. To jest o tyle paskudna sprawa, że KUL nie musiał czekać na nominację profesorką z Rady Państwa. Tutaj nominacja profesorska zależała wyłącznie od uczelni i jej rektoratu.
O. Krąpiec nie uważał Karola Wojtyły za uczonego: jak poważny naukowiec może zajmować się fenomenologią i Maxem Schelerem? Zdaniem o. Krąpca, powinien zająć się św. Tomaszem z Akwinu.
W Kościele rzymskokatolickim od Leona XIII obowiązuje wykładnia wiary w oparciu o tomizm. Wprowadzenie, a nawet analizowanie innej metodologii wiary niż tomizm, aż do Soboru budziło kontrowersje. Dlatego Wojtyła – przez to, co robił, co badał – przekraczał granice myślenia tomistycznego, czy pseudotomistycznego. Moim zdaniem, a nie jestem filozofem, nie da się wszystkich zjawisk we współczesnym świecie wytłumaczyć tomizmem. Karol Wojtyła o tym wiedział, dawał temu wyraz.
O. Krąpiec był zazdrosny o badania Wojtyły, dzięki którym ten mógł przyćmić jego gwiazdę
O. Krąpiec był zazdrosny o badania Wojtyły, dzięki którym ten mógł przyćmić jego gwiazdę. Natomiast z drugiej strony władza w pewnym momencie zrozumiała, że Wojtyła jest dla niej bardziej niebezpieczny niż kardynał Wyszyński. Komuniści – akceptując nominację Karola Wojtyły na biskupa, a potem arcybiskupa diecezji krakowskiej – początkowo liczyli na to, że jako młody otwarty kapłan, stanie on w opozycji wobec bardzo tradycjonalistycznego kardynała Wyszyńskiego. Przeliczyli się. Nie mam danych na temat tego, dlaczego Wojtyła nie był dopuszczany na wielkie fora naukowe na KUL. Mogę jednak przypuszczać, że były to decyzje władzy, realizowane przez o. Krąpca. Komu innemu mogło zależeć na deprecjonowaniu osoby Karola Wojtyły, jak nie komunistycznej władzy?
Były też inne motywy tych haniebnych działań poza chęcią robienia kariery?
– Były też kwestie moralne, będące doskonałym pretekstem do werbowania agentów w środowisku kleru. Wystarczył prymitywny szantaż, aby ksiądz zgodził się na współpracę z obawy, że wyjdzie na jaw, iż ma kochankę albo kochanka.
Masz ogromną wiedzę na temat agenturalnej przeszłości swoich współbraci. Wiesz także, że ich działania były skierowane przeciwko Tobie. Jak z tej perspektywy patrzysz na karę, winę i przebaczenie?
– Gdybym nie był księdzem, powiedziałbym, że Kościół jest niewiarygodny. Ponieważ Kościół piętnuje grzech i nawołuje do nawrócenia – zadaje pokutę. Natomiast nie słyszałem, aby ktokolwiek z tych, którzy byli agentami i którym udowodniono to bezsprzecznie – stanął w kościele na ambonie albo w radiu lub telewizji i powiedział: przepraszam. To jest dla mnie coś strasznego.
Znam jednego. Ks. prof. Michał Czajkowski na łamach „Więzi” przyznał się do agenturalnej przeszłości i przeprosił za to.
– To jedyny kapłan, który przyznał się do współpracy z SB i przeprosił za to. Ale akurat nie myślę o tym szczeblu, tylko o niektórych biskupach. Dla nich znajduje się usprawiedliwienie, a oni sami robią z siebie ofiary.
Ilu polskich biskupów było agentami UB i SB?
– Niestety, mówię to z wielkim ubolewaniem, ale według mojej wiedzy, aż kilkunastu.
Według Jana Żaryna bp Wiesław Mering świadomie współpracował z SB w latach 70. Mimo to jest nadal ordynariuszem diecezji włocławskiej. Czy nie podważa to autorytetu polskiego episkopatu?
– Bez komentarza.
No właśnie. Gdzie jest wiarygodność Kościoła, który powinien za przewinienia karać szczególnie, jak to nazywasz, najwyższy szczebel?
– Przynajmniej napiętnować. Biskupa Piotra Jareckiego zmuszono do leczenia odwykowego po jego wypadku samochodowym spowodowanym w stanie nietrzeźwym. Natomiast wobec agentów SB, których winy są dużo poważniejsze, nie ma żadnej reakcji. Oni szkodzili ludziom, działali przeciwko nim na rozkaz komunistycznej władzy.
I pięli się w hierarchii kościelnej coraz wyżej. Przykładem jest ks. Wielgus, który zostałby arcybiskupem warszawskim, gdyby nie zdemaskował go ktoś świecki. Jestem pewny, że osoba ta, nim dotarła do Watykanu z informacją o przeszłości ks. Wielgusa, wcześniej informowała o tym nuncjusza apostolskiego Józefa Kowalczyka, może także innych wpływowych biskupów. Więc gdzie jest ta kara i żal za grzechy, i nawrócenie w tym wypadku?
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie jestem przecież biskupem. Ale jako zwykły ksiądz czuję się w tej sytuacji bardzo niedobrze. Powiem jedno: skoro Kościół katolicki w Polsce nie załatwił tej sprawy do końca, dla wielu może być niewiarygodny jako głosiciel obrony prawa i moralności. Generalnie uważam, że sprawa jest już od wielu, wielu lat nieaktualna i to mnie pociesza. Smrodek został, ale smrodek jest w takim naczyniu, które jest lekko otwierane, i on się rozpływa w powietrzu.
Powiedzmy, że mijają lata i wszyscy zapominamy. Jednak ci agenci, którzy nie zostali napiętnowani, odsunięci od stanowisk i wpływów, mogą dalej działać na szkodę Kościoła i ludzi.
– Na ogół są to już bardzo starzy ludzie, niezdolni do takiego działania jak kiedyś. Mogą być tylko przykładem odstraszającym dla młodych i przyszłych pokoleń.
Chciałbym porozmawiać także o znanym powszechnie agencie, jakim był dominikanin o. Hejmo, funkcjonujący blisko Jana Pawła II. Czy jego akta też badałeś?
– Wszystkie jego nagrania są u mnie w celi. Wynika z nich, że o. Hejmo był przekonany, że informacje przekazywał agentowi kontrwywiadu zachodnich Niemiec. Tymczasem był to polski funkcjonariusz bezpieki.
To znaczy, że o. Hejmo był bardzo naiwny, żeby nie powiedzieć: głupi?
– O. Hejmo wstąpił do zakonu dominikanów, kiedy miał 15 lat. Pochodził z bardzo biednej, wielodzietnej rodziny. Po skończeniu seminarium został wyświęcony na księdza. Mógł odprawiać Mszę świętą, ale nie mógł spowiadać, ponieważ nie miał matury. Wtedy Hejmo poszedł do szkoły zrobić maturę, a wówczas koło niego pojawił się miły, uczynny i życzliwy kolega, który był esbekiem. Tak odbywał się werbunek. O. Hejmo, nic nie podejrzewając, mówił wszystko, co wiedział.
Był potwornym gadułą. Kiedy opowiadał komuś to, co wiedział, czuł się ważną osobą. A w Watykanie był figurantem. Podprowadzał Polaków na prywatne audiencje do papieża. Bardzo wiarygodna osoba opowiadała mi zdarzenie, jakie miało miejsce tuż przed śmiercią papieża. Do o. Hejmo podchodzi pani z pękiem róż i prosi, aby przekazać je papieżowi z życzeniami zdrowia. Hejmo bierze kwiaty i wychodzi. Po jakimś czasie wraca i mówi pani, że papież bardzo dziękuje, czuje się dobrze i błogosławi… Potworny megaloman, który w swojej głupocie i chęci bycia kimś ważnym opowiadał oficerowi prowadzącemu wszystko. W ten sposób pozyskiwano dane wrażliwe, które można było wykorzystać w celu szantażowania kolejnych hierarchów.
Czy na tych taśmach o. Hejmo przekazuje też jakieś informacje na temat papieża?
– Na tych nagraniach opowiada o papieżu bardzo ciepło. Nie przekazuje żadnych informacji, które mogłyby mu zaszkodzić.
Fragment książki „Alfabet”, która ukazała się właśnie nakładem AStreet Ryszard Bongowski pod patronatem „Więzi”.