Zazwyczaj ujmujemy naszych bliźnich za pomocą formuł, ostatecznych jak wyroki. I mamy okropnie głupią minę, gdy życie objawi nam swoją zmienność. Gdy ktoś wymknie się temu, co przecież o nim wiemy, i stanie się kimś innym.
Piszę te słowa tuż po Wszystkich Świętych, gdy – zgodnie z obyczajem, scalającym w jedno pierwszego i drugiego listopada – chodzimy na cmentarze. Na Powązkach komunalnych, zaraz za bramą, znajduje się seria grobów, których sąsiedztwo wydaje mi się znaczące. Leżą tam, licząc od wejścia: Ryszard Kukliński, Leszek Kołakowski, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i, oddzielony od tamtych przez Adama Hanuszkiewicza, Zbigniew Romaszewski.
W naszym rozgorączkowanym społeczeństwie istnieje wyraźna skłonność odwiedzających to miejsce, by dzielić się na dwie grupy. Jedni stawiają lampki tylko przy pierwszej i ostatniej z mogił; inni – przeciwnie – omijają je, by postawić lampki przy środkowych. Sam należę do trzeciej grupy, uparcie zapalając lampki wszystkim.
Do podziwu dla Ryszarda Kuklińskiego doszedłem przez lektury na jego temat. Późnych wyborów politycznych Zbigniewa Romaszewskiego niekiedy nie rozumiałem i dalej nie rozumiem, ale nie mam wątpliwości, że był człowiekiem szlachetnym, a przy tym w osobistym kontakcie niezwykle ujmującym. Kołakowski, Geremek i Kuroń kiedyś zafascynowali się ideologią, która na nas, obdarzonych łaską późnego urodzenia, robiła już jednoznacznie odstręczające wrażenie; ale do tej świadomości doszliśmy na skróty poniekąd dzięki ich późniejszej działalności – przez kilka dekad konsekwentnie negliżującej uroszczenia sowieckiej odmiany socjalizmu. Wiele zawdzięczamy całej piątce (ci, którzy – jak ja – chodzili w latach siedemdziesiątych do Teatru Narodowego, wiele zawdzięczają też Hanuszkiewiczowi, ale nie on stanowi na Powązkach wyzwanie dla naszych stadnych odruchów).
W sławnym cyklu powieściowym Prousta znalazłem kiedyś ideę, która nie przestaje mnie fascynować. W kolejnych tomach „W poszukiwaniu straconego czasu” spotykamy mianowicie bohaterów w rozmaitych momentach ich życia. Zaledwie wyrobimy sobie zdanie o jakimś młodzianie, że jest manierycznym snobem, już za chwilę (no, powiedzmy, po dwustu stronach) poznajemy mędrca w podeszłym wieku – i okazuje się, że jest to ta sama osoba. Matrona jest dawną trzpiotką, lub inaczej: urocza panna przeobraża się z biegiem życia i powieści w irytującą damulkę, która wciąż nie umie zrezygnować z kokieterii, ta zaś jej już fatalnie nie przystoi. Lowelas zmienia się w ascetę, a świetnie zapowiadający się młody człowiek – w życiowego bankruta. Fantazjuję trochę, żeby nie wertować teraz siedmiu tomów, ironicznie przypatrujących mi się z półki – ale próbuję oddać wrażenie, które pozostało we mnie prawie tak silnie, jak zgroza z powodu ciągnących się przez wiele stron rozważań na temat rozmaitych rodzajów dachówek w Balbec.
Gdyż zazwyczaj ujmujemy naszych bliźnich, chyba tylko dla siebie robiąc wyjątek, za pomocą stabilnych formuł, ostatecznych jak wyroki. I mamy okropnie głupią minę, gdy życie objawi nam swoją dynamikę, swoją zmienność. Gdy ktoś wymknie się temu, co przecież o nim wiemy, i stanie się kimś innym. Czasem lepszym, niekiedy gorszym, niż orzekliśmy.
Czy gdy nadchodzi moment, w którym kończy się nasze życie, wszystko staje się jasne?
Stawiamy wtedy pytania o tożsamość. Inny Francuz, Paul Ricoeur, uświadomił mi, że to pojęcie zawiera rozmaite znaczenia w zależności od tego, czy mamy na myśli rozpiętość czasu, czy, że się tak wyrażę, wewnętrzną strukturę człowieka. Odwołując się do matematyki: czy rozpatrujemy kwestię tożsamości na osi rzędnych czy na osi odciętych. W jednym przypadku chodzi nam o to, czy człowiek jest wewnętrznie spójny; w drugim, czy jego biografia zachowuje ciągłość. Kiedy wzbiera w nas potrzeba, a raczej pokusa, by kogoś osądzić, przewidzieć jego miejsce po lewej lub prawej stronie na Sądzie Ostatecznym, obydwa te sensy słowa „tożsamość” powinny nas skłaniać do ostrożności. „Rzeczywiście, tak jak księżyc, ludzie znają mnie tylko z jednej […] strony” – mogą nam nucić bliźni, o których wielkości lub małości wypowiadamy się z przekonaniem.
Czy gdy nadchodzi moment, w którym kończy się nasze życie – ta opowieść o nas – wszystko staje się jasne? Czy otoczeniu, lub choćby tylko żegnającemu się z tym światem, wyświetla się wtedy czytelny bilans jego sprzecznych cech charakteru i jego niekoniecznie konsekwentnych poczynań w rozmaitych momentach życia? A może jest raczej tak, jak z powieściami: niektóre z ostatnim zdaniem objawiają swoją miałkość, puenta innych wydziera nam okrzyk podziwu, cokolwiek o nich nie myśleliśmy w połowie lektury, ale jeszcze inne – i może najliczniejsze – pozostawiają nas w rozterce, cośmy właściwie przeczytali?
Dawno temu pisałem w „Więzi” o początkach powieści. Dziś myślę o tym, jak się kończą. Staje mi przed oczami słynny (i genialny) rozpad fabuły w „Kosmosie” Gombrowicza: „[…] wróciłem do Warszawy, rodzice, znów wojna z ojcem, inne tam rzeczy, problemy, komplikacje, trudności. Dziś na obiad była potrawka z kury”. Złowróżbne zamknięcie „Ogniem i mieczem”: „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą i żadne usta długo nie mówiły: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli” (choć czas przeszły sugeruje krzepiąco, że ten okres nienawiści kiedyś przecież dobiegł kresu). „Lalka” Prusa kończy się enigmatycznym: „Ochocki milczał” – jakby ciszą, otwartą na głos czytelnika. A jest jeszcze senne i zarazem ekstatyczne „…tak chcę tak” z „Ulissesa” Joyce’a, i heroiczne „Zaczynamy od początku”, po którym ostatnią kropkę postawiła w „Przemija postać świata” Hanna Malewska.
Czasem przejmujące – czy też tylko rezonujące ze stanem ducha jednego, konkretnego czytelnika w wyjątkowym momencie jego życia? – ostatnie zdania znajdują się w książkach, od których niekoniecznie oczekujemy wielkich doznań literackich. Pozostając pod urokiem kryminałów współczesnego brytyjskiego autora, Petera Robinsona, w jego kolejnej powieści znalazłem piękną melancholijną puentę, która krąży mi teraz po głowie, gdyż bohaterowi śni się kolega z dzieciństwa i wyjaśnia mu, że oto „Jest […] lato, którego nie było”. Fantastyczno-naukowy „Ubik” Philipa Dicka kończy zapowiedź: „Ale to był dopiero początek”, która w kontekście finałowych wydarzeń przejmuje dreszczem. Intrygującym przypadkiem jest na tle tego wszystkiego „Gra w klasy” Cortazara: dzięki jej ekscentrycznej konstrukcji nie sposób tam wskazać zdania, które z całą pewnością byłoby ostatnie.
…To być może nadchodząca zima sprawia, że myślę o rozmaitych końcach, zakończeniach. Więc na przykład także o tym, jak wyglądają ostatnie sekundy moich ulubionych filmów. „Dzisiejsze czasy” Chaplina, ten dyskretny apel o odwagę: Włóczęga skłania Dziewczynę do uśmiechu (skłania niemal przemocą, unosząc palcem krańce jej ust) i oboje wyruszają w dal, a kamera pokazuje ich malejące sylwetki na drodze, prowadzącej w stronę nieprzyjaźnie dzikich gór, na co niejeden widz, w tym i ja podczas pierwszego seansu, nie zwrócił uwagi. „Iluminacja” Zanussiego, z wieloznacznym obrazem bohatera brodzącego w wodzie, nad którego głową rozpościera się niebo: wciąż nieprzeniknione, może wzywające do poszukiwań, a przecież niewykluczone, że jednak puste. „Amarcord” Felliniego – cichnące pokrzykiwania chłopców nasuwają skojarzenie z „Kosmosem” Gombrowicza, widzę w tym ten sam rozpad opowieści, ostentacyjny brak puenty. „Pianista” Polańskiego, którego ostatnie minuty kojarzą mi się z zakończeniem kolejnej książki, a mianowicie „Innego świata” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Napisy końcowe pojawiają się mianowicie na tle sceny, w której Władysław Szpilman gra Chopina na estradzie warszawskiej Filharmonii Narodowej. Jak się ma ten jego występ, ta jego czynność, do wszystkiego, co działo się wcześniej? Czy to aby na pewno happy end (jednak przeżył i wrócił do muzyki), czy nie ma w tym straszliwej nieprzystawalności naszych zwykłych doświadczeń oraz Holokaustu, wobec której to nieprzystawalności pozostajemy intelektualnie i moralnie bezradni? Wreszcie – ostatni kadr „Hair” Formana: czarnobiała stopklatka, w którą zamienił się obraz biegnącego ku nam tłumu manifestujących hipisów. Stara fotografia – tyle zostało z marzenia dzieci-kwiatów o świecie bez przemocy.
Koniec, tak mi się wydaje, jest czymś, co wnosi w ten świat człowiek; jest raczej pojęciem, niż zjawiskiem. Zwrócili na to uwagę twórcy minimalizmu w muzyce, gdy sugerowali, by na wykonania ich godzinami ciągnących się utworów przychodzić w trakcie i wychodzić, kiedy nam przyjdzie ochota. W naturze dźwięki płyną wszak bezkreśnie, szum strumienia rozbrzmiewa da capo al fine i to od nas zależy, kiedy, oddalając się, zakończymy jego koncert. Nawet śmierć z punktu widzenia procesów biologicznych nie jest, jak wiadomo, żadnym zerwaniem, ustaniem ruchu. Trzeba dopiero kosmicznych katastrof, by znaleźć jakiś realny, obiektywny kres. Chyba nie bez powodu w naszej niereligijnej epoce tyle jest artykułów i filmów zapowiadających ostateczne kataklizmy: ludziom potrzebna jest jakaś, jakakolwiek forma refleksji eschatologicznej.
Co stworzyliśmy, musi kiedyś przeminąć
Więc koniec cechuje działania ludzi i w jakiejś mierze wnosi go kultura, nie zna go zaś natura. Co rozpoczęliśmy, musimy kiedyś skończyć. Co stworzyliśmy, musi kiedyś przeminąć. Co uporządkowaliśmy – ulec rozprzężeniu. Przyglądanie się światu, do którego zdążyliśmy przywyknąć, a który właśnie odchodzi do przeszłości, jest w gruncie rzeczy obserwowaniem przemiany, nie zaś końca, ale właśnie „końcem” nazywamy to, co widzimy – i doświadczamy lęku. Pozostaje, jak bohater powieści Malewskiej, powiedzieć: „Zaczynamy od początku”. Lub (choć rzeczony Kasjodor żachnąłby się na takie towarzystwo) jak Cabiria z filmu Felliniego uśmiechnąć się i ruszyć w dalszą drogę, „iść za marzeniem, ciągle iść za marzeniem”, by zacytować kolejnego pisarza.
A co z perspektywą końca bardziej rzeczywistego niż wówczas, gdy słowem „koniec” opatrujemy coś, co jest jedynie przemianą? Ten tekst zacząłem przecież od wizyty na cmentarzu. Gdybym to wiedział na pewno, miałbym się za bardzo mądrego człowieka… Tymczasem mogę tylko powiedzieć, że gdy jako dziecko nauczyłem się czytać, po skończeniu książki, która mi się spodobała, przewracałem wszystkie kartki i zaczynałem czytać od nowa. Jeszcze raz.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2015.