Poszli lasami, tam, skąd kiedyś wiało tłustym dymem. Schowała ich w Bełżcu nieznajoma dziewczyna. Musiała być stąd, nie robiły bowiem na niej wrażenia uliczki nasączone smrodem palonych ciał.
We wrześniu 1944 roku Polska i Związek Radziecki, oddzielone od siebie mgliście jeszcze rozumianą nową granicą, pokrywającą się mniej więcej z tak zwaną linią Curzona, zawarły umowę o wymianie ludności. Na zachodnią stronę Bugu mieli pojechać etniczni Polacy. Na wschód jechali Litwini, Ukraińcy, Łemkowie i Białorusini.
Gdy okazało się, że dobrowolność przesiedleń na sowiecką Ukrainę jest fikcją, której nie da się wcielić w życie, wprowadzono przymus.
Wschodnia granica powojennej Polski – a zarazem zachodnia sowieckiego imperium – nie podobała się nikomu. Polscy komuniści mieli nadzieję, że zachowają Lwów, kresową stolicę Rzeczypospolitej, rzuconą w ukraińskie morze. Ukraińcy – że wpadnie im w ręce część etnicznie ukraińskiej Chełmszczyzny, kawałek Przemyskiego i beskidzka Łemkowszczyzna.
Oficjalnie głoszone zaklęcia o internacjonalizmie i przyjaźni nie miały tu nic do rzeczy. Komunistyczni propagandyści z Kijowa pisali o wielowiekowej łączności Lwowa, Chełma, Przemyśla i Jarosławia z Ukrainą. Polakom szło o pola naftowe na wschód od Bugu, w których wnet zabrakło ropy, ale tego wówczas nikt nie przewidywał.
Ostatecznie i tak o kształcie granicy decydował Stalin. Grał na obie strony, wszystkich trzymając w niepewności. Poza tym wierzył w politykę deportacji oraz polski i ukraiński nacjonalizm. Nie miał wątpliwości, że jeśli sąsiedzi skoczą sobie do oczu, on tylko skorzysta.
Na dodatek oba kraje, wykrwawione w czasie wojny, rozpaczliwie potrzebowały ludzi. A pamięć przedwojennych konfliktów narodowościowych zachęcała, by wymiana ludności, zwłaszcza z polskiej strony, przypominała czystkę etniczną. W pierwszych chwilach istnienia polskiej administracji zlikwidowano więc ukraińskie szkolnictwo. Szykanowano Cerkiew greckokatolicką, a Ukraińcom nie przydzielano ziemi z parcelacji majątków. „Mamy tendencję, by być państwem narodowym, a nie narodowościowym – takie opinie krążyły na najwyższych szczeblach polskiej Rady Ministrów. – Nie chcemy nikomu robić krzywdy, ale chcielibyśmy usunąć problem mniejszości narodowych”. Nie było to możliwe.
Lecz z drugiej strony przeciwni przesiedleniom Ukraińców do ZSRR byli dawni działacze Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i aktywiści nowo powołanych organizacji sprzyjających komunistycznym przemianom. W Warszawie odbyła się, zwołana specjalnie w tym celu, polsko ukraińska konferencja. „Polska obecna jest inna jak Polska z roku 1939 i nie będzie tolerowała ucisku narodowościowego – zapewniano Ukraińców. – Ludność ruska i ukraińska może sobie żyć na równi z ludnością polską, korzystając z tych samych praw, co i naród polski”.
Działalność wojska i bezpieki okazała się brutalnością
Niekiedy komuniści zapraszali do współpracy dowódców UPA – najpewniej mając w pamięci groźny dla czerwonych sojusz UPA i AK, skutkujący odbiciem więźniów z więzienia w Hrubieszowie i krótkotrwałym opanowaniem miasteczka. W zamian za ujawnienie obiecywali amnestię, a nawet tworzenie ukraińskich posterunków milicji obywatelskiej. Tyle że – jak zawsze w czasach tuż powojennych i na pograniczu – nie wie prawica, co czyni lewica.
W sierpniu 1945 roku sowiecka Ukraina zwróciła się do Polski o pomoc wojska w akcji prze-siedleńczej na Ukrainę. Skończono z dobrowolnością wyjazdów. Pretekstem było wsparcie przez miejscową ludność ukraińskiego podziemia. Działalność wojska i bezpieki, wspierana przez oddziały sowieckie, okazała się czystą represją i brutalnością. Zabijano, gwałcono, rabowano. Młodzi Ukraińcy (i nie tylko) szli do lasu, bo tylko UPA dawała szansę na przeżycie.
Komunistycznych delegatów na konferencję w Warszawie wysiedlano w pierwszej kolejności. Za nimi poszli duchowni Cerkwi greckokatolickiej, z biskupem Jozafatem Kocyłowskim, zgarniętym przez UB do rzeszowskiego kryminału, i jego pomocnikiem, biskupem Grzegorzem Łakotą. Obaj zginęli w Związku Radzieckim i zyskali status męczenników Kościoła katolickiego. Potem deportowano jak leci.
„Oddział wysiedlający ubezpiecza daną miejscowość przed napadami bandytów – instruował generał Jan Rotkiewicz, szef grupy operacyjnej „Rzeszów”. – Po czym oficer odczytuje wobec ludności zebranej nazwiska osób podlegających repatriacji i ogłasza czas niezbędny do przygotowania się (trzy–pięć godzin)”.
Mama i tata nigdy nie przyjechali z Sowietów do Polski
Ojciec Marii wraz z młodszym rodzeństwem wsiadł do transportu na sowiecką Ukrainę w 1946 roku. Mama Marii dołączyła do męża, bo jak inaczej. Maria była pod opieką starszego brata, który za Boga nie chciał na wschód. No i ojciec kazał, żeby dopatrzyć tego, co zostawiają we wsi.
Poszli lasami, tam, skąd kiedyś wiało tłustym dymem. Schowała ich w Bełżcu nieznajoma dziewczyna, wioskowa, ale już od jakiegoś czasu mieszkała w miasteczku, ubrana jak Ukrainka, z ukraińskim radosnym śmiechem i z niebieskimi oczami. Musiała być stąd, nie robiły bowiem na niej wrażenia uliczki nasączone smrodem palonych ciał. Miała warkocze aż do pupy, w kolorze wyschniętych snopków żyta. Ładna była, miła i dobra.
Wyjechała na Ukrainę, jak większość. Na koniec powiedziała, że jej los i tak dobry, bo powinna skończyć w piecu. Nie wyglądała na Żydówkę, to i przechowała się tuż przy obozie. Stąd też Maria wie, że ludzie są tym, co mają w środku, a nie na twarzach.
Mama i tata nigdy nie przyjechali z Sowietów do Polski. Najedli się tam bolszewickich fruktów, nie ma co. Agitatorzy zapowiadali, że na ukraińskiej ziemi pod radziecką władzą rozdają pola, mleko, na płotach wiszą kiełbasy, słonina, chleb smaruje się codziennie masłem, ludzie jedzą mięso nie tylko od święta. Tymczasem jak ktoś stamtąd uciekł, opowiadał, że na płocie, gdy przyszło co do czego, można się było tylko z głodu obwiesić.
– Gdybym mówiła za siebie, musiałabym przysiąc, że za Niemca u nas było najlepiej – opowiada Maria. – Kontyngenty, roboty, strach, ale też jakaś sprawiedliwość. Przyszli Ruscy za pierwszym i za drugim razem, a wtedy zaczęły się wywózki, pobór do wojska. Gdy byli Niemcy, wiało od Bełżca. Ale nas zostawili w spokoju. Ta dziewczyna z jasnymi włosami musiała się kryć, żeby potem ocalić mojego brata i mnie. Teraz o tym myślę i myślę. Wtedy nie.
Mieszkał też obok Marii, jeszcze przed deportacją, komunistyczny szpieg, taki Iwan, Ukrainiec z dziada pradziada. Chodził w sotni „Szuma”. Wydawał partyzantów, którzy kryli się w wiosce, doprowadził do bitwy z polskim wojskiem. Był porucznikiem bezpieki, ponoć miał przydział do Tomaszowa Lubelskiego. UPA wykonała na nim wyrok.
Potem poszły obławy. Zabrali prawie wszystkich chłopaków, kilku zamknęli w Jaworznie. Gdy Maria spotkała ich na Mazurach, nic nie mówili, bo mieli nakaz tajemnicy po wyjściu z obozu. Takie to były zmarnowane chłopaki, że nie było na co patrzeć.
Panie, taki strach zostaje do końca życia
Opowiada Jarosław, od siedemdziesięciu lat na Mazurach, rocznik 1934, wówczas dwunastoletni Sławko, przedwcześnie dorosły, jak to po wielkiej wojnie.
– Nie pojedziemy, mówili starsi, na ruską Ukrainę. Dobrowolnie ani pod przymusem. Siedzieli tu do czterdziestego pierwszego, to i człowiek wiedział, co potrafią, jakie to sowieckie miody. Znaliśmy ich dobrze, oj, dobrze. Mieszkaliśmy w Żurawcach pod Tomaszowem Lubelskim. Gdy ogłosili wywózkę, uciekliśmy do przysiółka Żyłka, jeszcze koło niego nikt z wojska nie chodził. We wsi zostali dziadziuś i babunia. Ale też nie wytrzymali, choć żal zostawić gospodarkę. Dziadziuś zaprzągł konika i wio, do lasu.
Sławko był łebskim chłopcem, nosił dziadkom jedzenie. Aż pewnego razu wpadł pod bagnety. Zaczął biec, żołnierze strzelali.
– Krzyczę „ratunku”, boję się, jak tylko dziecko może się bać, że je zabiją – wspomina. – Biegnę zygzakiem. To byli Polacy, ale nie tacy z band, tylko mundurowi.
Każdy bał się żołnierzy, niezależnie od mundurów, jakie nosili
Jarosław pamięta, że wówczas każdy bał się żołnierzy, niezależnie od mundurów, jakie nosili. Niemców się bali, no i oczywiście Ruskich, ale Polaków chyba najbardziej. Bo z jednej strony sołdaci mówili, że jest już po wszystkim, wojna skończona, a z drugiej – Panie Boże, odpuść.
– Bili nas za nic, zabierali wszystko, co można. Ojciec zawsze przed nimi uciekał, bo wiedział, że albo zabiją, albo coś ukradną. Sąsiadkę zastrzelili, bo miała ładne ubranie: zdarli z niej łachy, zostawili golutką, chwalili się, że kieckę do domu wyślą. Weszli do wsi Netreba, gdy mama posłała mnie tam po jajka. Schowałem się w oborze na stryszku pod pryzmą siana. Weszli po drabinie, dźgali bagnetami. Panie, taki strach zostaje do końca życia, do końca. No i pamięć nocowania w krzakach, gdzie musiałem chodzić, gdy stare chłopy pilnowali, żeby nie zrabowali wszystkiego dobytku.
W leśnych ziemiankach koło Żurawiec Jarosław doczekał wiosny 1947 roku. Po wywózkach na Ukrainę zostało ich kilkadziesiąt rodzin.
Fragment książki Pawła Smoleńskiego „Syrop z piołunu. Wygnani w akcji Wisła”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017. Śródtytuły od redakcji.