Jesień 2024, nr 3

Zamów

Bóg księdza Jana

Ks. Jan Twardowski, 1996. Fot. Wojciech Druszcz / Agencja Wyborcza.pl

Liryka księdza Jana Twardowskiego dementuje mit bezdomności, w którym zostaliśmy wychowani. Pokazuje, że istnienie domu jest możliwe, a jego odnalezienie – realne.

Piszę: „księdza Jana” – bo tak o nim mówiliśmy. Nagle uświadomiłem sobie, że było to bardzo dawno, choć przecież – na wyciągnięcie ręki. Piszę: „my” – bo chodzi o grupę, o wspólnotę osób, dla których postać i poezja ks. Jana Twardowskiego stanowiła ważne odniesienie w poszukiwaniach własnej wewnętrznej drogi, własnej duchowości.

Jego wiersze były wychylone ku spotkaniu, tak jak on sam. Dlatego przychodziło się do nich – i do niego. Do jego malutkiego pokoiku, który jest najbardziej intrygującym pomieszczeniem polskiej literatury XX wieku. Nie pamiętam, żebym bywał tam często, ale też o spotkaniach na szczęście nie decyduje ich częstotliwość. Ważniejsza jest praca wewnętrzna, którą się wykonuje; istotniejsze jest to, na ile pozwalamy, by ktoś – także za sprawą tego, co mówi, oraz tego, co pisze – zmieniał nasz sposób widzenia i odczuwania świata.

Pamiętam, że w połowie lat 80. ksiądz Jan miał spotkanie autorskie na KUL (tam wtedy studiowałem), ktoś pytał o jego opinie na temat poetyckich debiutów. Jakoś tak ciepło o tym mówił, że posłałem mu swoje własne liryczne wypociny. Na Wielkanoc dostałem kartkę z barankiem namalowanym kredkami. Na odwrocie były życzenia i zdanie, które wtedy miało dla mnie wagę talizmanu: „Wiersze dobre, trafiają wprost do serca”.

Jego wiersze były wychylone ku spotkaniu, tak jak on sam. Dlatego przychodziło się do nich – i do niego

Wojciech Kudyba

Udostępnij tekst

Zaskoczyło mnie jednak, że wiersze mają trafiać do serca – interesowałem się wtedy tak zwaną „poezją stanu wojennego” i Nową Falą. Nie tylko ja podejrzewałem Twardowskiego o naiwność i ckliwość, dręczyło mnie to parę lat, aż w końcu przyznałem mu rację – nie bez pomocy Andrzeja Sulikowskiego, z którym się wtedy na zawsze zaprzyjaźniłem. Bo to nieszczęsne „serce” trzeba rozumieć szerzej i głębiej: jako element pewnej całościowej koncepcji rzeczywistości, w tym – rzeczywistości Boga.

Kiedy to zrozumiałem, niejako w ramach przeprosin, wydałem w 1999 r. w Nowym Sączu tomik poetycki „Wiersze dla księdza Jana i innych bliskich osób”. Nigdy później nie miałem już tak szerokiej i serdecznej publiczności podczas spotkań autorskich. Dziś wydaje mi się to sprawiedliwe. Nie powinny liczyć na publiczność wiersze, które nie trafiają wprost do serca…

Można zaufać

Trzeba więc o tym sercu powiedzieć trochę więcej. Bez niego nie da się czytać wierszy księdza Jana. Jak jednak należy tę kategorię rozumieć? Kiedy dziś wracam do lektury jego liryki, coraz częściej wydaje mi się, że serce jest dla niego synonimem współuczestnictwa, więzi, zaangażowania. A zatem swoistym poetyckim pseudonimem pewnego projektu egzystencji, czy raczej współegzystencji. Na jego antypodach znajduje się wizja życia niezaangażowanego, koncepcja jednostki monadycznej, w pełni autonomicznej wobec otaczającej ją rzeczywistości, skłonnej zatem do traktowania świata jako swoistego przedmiotu – myślenia lub działania. Nietrudno się domyślić, że przedmiotowe odniesienia do rzeczywistości otwierają drogę do rozmaitych form lekceważenia i opresji. Czy tylko serce stawia zatem granice przemocy?

Na tak zadane pytanie nie da się odpowiedzieć wprost. Jasne jest jednak, że relacje serca nie mają z przemocą, z oczywistych względów, raczej nic wspólnego: mają charakter podmiotowy, a nie przedmiotowy.

W świecie wierszy księdza Jana i rzeczy, i całe uniwersum przyrody są częścią życia osób, a one same – częścią życia Boga. Ani Bóg, ani przyroda, ani rzeczy nie są tu oderwane od człowieka. Pozostają z nim w ścisłych relacjach, których istotą nie jest instrumentalna poręczność, lecz ludzka serdeczność. Nie chodzi przy tym tylko o to, że to człowiek projektuje ją w stronę rzeczywistości, która go otacza. Chodzi też o to, że również rzeczywistość promieniuje ku niemu serdecznością, której źródło bije poza nią samą – w Bogu. Do Jego „serdeczności” odsyła i ku niej kieruje. Świat liryki księdza Jana jest Kościołem.

Symbolem eklezjalności kosmosu są jego barwy. W wierszu „Do Jezusa z warszawskiej katedry” księżyc nabiera koloru złota, a więc i niezwykłej wartości. W liryku „Zagadka o Niej” podobny sposób sakralizacji obejmuje postać Matki Boga, która jawi się „tak złota, że niepozorna”. Szlachetny blask – przydający godności i znaczenia – pada tu na każde, najdrobniejsze nawet stworzenie: także ślimak pojawia się w omawianych wierszach „lekko ozłocony”.

Cały poetycki świat ks. Jana zdaje się zatopiony w sferze oddziaływania dobroczynnych promieni – otoczony jasnością opiekuńczą i podnoszącą na duchu. Natura wydaje się tu naśladować świątynię – przybiera barwy ołtarza. Podobnie jak ołtarz staje się miejscem spotkania z nadprzyrodzonym światłem.

Bóg księdza Jana nie jest zatem Bogiem filozofów, lecz Bogiem wiary. Jego istnienie nie jest problemem, który wymaga rozumowania i dowodzenia, ale tajemnicą, wobec której możemy się otworzyć lub na nią zamknąć. Relacja wobec Niego nie jest zatem jakimkolwiek rodzajem relacji uprzedmiotawiającej, jest – jak by powiedział Marcel – „czystą rozporządzalnością”. Jest zaufaniem.

W swych wierszach ksiądz Jan często podejmuje ważną próbę polemiki ze stereotypowymi obrazami Boga – teistycznymi i ateistycznymi. Istotą tych polemik jest pokazanie, że przestrzeń Boga jest światem, któremu można zaufać.

Rozbrajanie ciemności

Szczególną funkcję w owym oswajaniu przestrzeni pełnią elementy przyrodnicze. Właśnie dzięki nim to, co nas przerasta i przeraża, jawi się jako dobrze znane, codzienne, a więc i, w jakimś sensie, możliwe do zaakceptowania. W liryku bez tytułu, zaczynającym się od słów: „Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy”, natrafiamy na następujący fragment:

Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,
gdy z wygnańcem po cichu drży Polska –
wszystko proste jak wiersze – brewiarz, lampa i pokój,
drzew warszawskich na niebie gałązka.

Tekst został poświęcony uwięzionemu prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Nie podkreślono w nim jednak ani opresyjnego charakteru władzy ludowej, ani poniżenia, jakiego zaznał kapłan. Wręcz przeciwnie, wyeksponowano to, co właśnie nie podlega opresji – godność. To jej znakiem są cechy wewnętrzne spokoju i świętości. Liryk dokonuje swoistej transformacji cierpienia poprzez wpisanie go w cenę godności i harmonię świata, tworzoną przez ludzkie modlitwy oraz ład natury. Przy pomocy motywów roślinnych autor „Znaków ufności” często rozbraja groźne ostrze ciemności. Warto przywołać początek utworu „Jak długo”:

Jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jaszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze
pokaż się choć na chwilę w kościele – rozebranym do naga
ze świecidełek

Przedstawiona sytuacja jest metaforą zagubienia egzystencjalnego, ciemności wewnętrznej. Mamy tu do czynienia z autentycznym dramatem oczekiwania. Jego ból nie budzi jednak sprzeciwu. Przeciwnie, nie jest pozbawiony nadziei. Mrok przestaje przerażać – jest po prostu miejscem „pod bukiem o gładkiej korze”. Metaforyka florystyczna służy tu oswajaniu skomplikowanych doświadczeń wewnętrznych. Podobnie dzieje się w utworze „Rozmowa z Karmelem”, w którym zjeżona krata karmelitańskego klasztoru okazuje się w istocie łupiną orzecha. Niekiedy swoistemu „oswajaniu” podlegają również Jezusowe rany:

Jezu z huczącą jak pszczoła raną
Z czerwoną ulotką wiecznej lampki

Wspomniałem o cieple i spokoju, ale przestrzeń analizowanej poezji zwraca także uwagę łagodnością: przypominają się „góry spokojne jak wiara cierpliwe” („Drzewa niewierzące”), przypomina się czas – „zwierz cierpliwy, mrukliwy i stary” („Dom rekolekcyjny”).

Nie sposób zapomnieć o psach „zawsze łaskawych” (tamże), osłach i innych zwierzętach, które w świecie ks. Jana od Biedronki nigdy nie są wrogie ani agresywne. Przeciwnie: przyroda pełni w omawianej poezji funkcję domu – autor wspomina o opiece drzew i przyjaźni zwierząt – chociażby w tekście „Ankieta”. Natura staje się tu miejscem schronienia. Noc otula świat niczym pilśniowy kapelusz („Za szybko”), pies „przygarnia” człowieka („Ta droga”), choć w rzeczywistości bywa przeważnie na odwrót.

Podobny opiekuńczy charakter ma zresztą w tej poezji również eschatologiczna przestrzeń nieba. Także niebo jest tu przede wszystkim domem. Autor tomu „Który stwarzasz jagody” stara się pokazać mieszkańców owej nieznanej, transcendentnej przestrzeni właśnie jako domowników – pełniących codzienne obowiązki, w niewyszukanych, domowych strojach, wśród zwykłych trosk i najprostszych czynności.

W niebie ks. Jana Twardowskiego Matka Boża uczestniczy w domowych zabawach z synkiem, grając – niczym góralscy pasterze – na orzechu, przechadza się boso i tylko w wyjątkowych wypadkach staje na wężu „jak na wysokich obcasach” („O uśmiechu w kościele”). Zdarza się, że – podobnie jak dawne mamy, a zwłaszcza babcie – siada z włóczką na kolanach i zajmuje się cerowaniem (wiersz o incipicie „Nic mnie nie złamało”).

Jak na domowników przystało, wszyscy zajęci są wspólnym gospodarstwem: św. Mikołaj „klei anioła na gwiazdkę”, św. Agnieszka „suszy baranka / Izydor orze, święty Roch zagląda chorym zwierzętom w pyski” („Matka dla wszystkich”), zaś „Tereska uczy francuskiego” („Powitanie”). Czasami poeta wspomina o swojej własnej, dawno zmarłej matce: „łagodna […] wychyla się z nieba / żeby mi przyszyć oberwany guzik”. Wydaje się, że charakterystyczna dla omawianej twórczości obrazowość „ucodzienniająca” – „uzwyklająca” to, co święte – służy właśnie budowaniu przestrzeni bliskiej, domowej.

Zdementowany mit bezdomności

Jeszcze silniej ów rodzinny wymiar przestrzeni podkreśla w omawianej poezji metafora dłoni. Być może właśnie ramiona i dłonie z największą ekspresją mówią o schronieniu ofiarowanym nam przez bliską osobę. Poetycki świat ks. Jana to rzeczywistość, która znajduje się „w niewidzialnych rękach” („Koniec”) i nad którą nieustannie unosi się „cierpliwa dłoń światła”. Znamienne, że owe dłonie należą do Boga-człowieka. To dłonie Chrystusa „wskazują drogę jak po cichu światło”, to one są „jak dwa światła / co spadły grzesznikom w podróży” („Dom rekolekcyjny”).

Jedna z najpiękniejszych modlitw ks. Jana Twardowskiego zawiera m.in. następujące wezwanie: „proszę Cię o kryjówkę / w cienkim kąciku Twych ludzkich rąk” („Modlitwa”). Powraca w omawianych wierszach obraz egzystencjalnego „przycupnięcia”, które – jak pisze Bachelard – jest najbardziej intensywnym rodzajem zamieszkania. „Skulić się w kłębek / czuwać przy samych korzeniach Kościoła” – ów gest z wiersza „Aniele Boży Stróżu mój”, gest chronienia się w przestrzeni pierwotnej, „źródłowej”, „u samych korzeni”, zdaje się oznaczać wspomniane wyżej „poszukiwanie kryjówki”. Nie tylko świat natury i domu jest w omawianej twórczości bezpieczną, życiodajną „niszą”. Obszarem schronienia staje się tu przede wszystkim Bóg-człowiek.

Poezję Jana Twardowskiego czytam więc przede wszystkim właśnie jako opowieść o domu. Doświadczenie zanurzenia we współczesnej kulturze często skutkuje poczuciem utraty przestrzeni domowej. Liryka księdza Jana dementuje mit bezdomności, w którym zostaliśmy wychowani. Pokazuje, że istnienie domu jest możliwe, a jego odnalezienie – realne. Przywraca zatem nadzieję na zamieszkanie – ostateczne, pełne. Wskazuje do niego drogę.

Wesprzyj Więź

Nie jest to ścieżka łatwa – to prawda. Zaufanie i nadzieja nie usuwają przecież sprzeczności świata. Dzieje się wręcz przeciwnie: raczej pomagają je widzieć wyraźniej i odczuwać dotkliwiej. Stąd w wierszach księdza Jana tyle paradoksów. Również „uśmiechnięta wiara”, a nawet przede wszystkim ona, znajduje się nieustannie w sytuacji próby – i dlatego właśnie ma być odpowiedzią na radykalne wezwanie do miłości, a więc i do ofiary z siebie. Język paradoksów jest właśnie językiem miłości w stanie próby. To jemu oddał swoją poezję ks. Jan Twardowski. Dlatego jest ważny.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 2/2015

Przeczytaj też: „Pragnę słowami wymówić milczenie”. Urszula Kozioł i pożytki z czytania poezji

Podziel się

1
Wiadomość