Mało kto pamięta, że Alina Janowska w 1960 roku zagrała w „Samsonie” Andrzeja Wajdy. To może jej najważniejsza rola, w każdym razie inna niż wszystkie pozostałe.
Była żołnierzem Armii Krajowej, walczyła w Powstaniu Warszawskim. W ostatnim czasie cierpiała na chorobę Alzheimera. Aktorka, którą kochały całe pokolenia Polaków. Dawała radość i uśmiech.
Zadebiutowała w „Zakazanych piosenkach” Leonarda Buczkowskiego, pierwszym polskim filmie powojennym. Zagrała uliczną śpiewaczkę, która działa w konspiracji. Janowska pod oknami kamienicy, w której mieszkała volsdeutschka Maria Kędziorek (Zofia Jamry) śpiewa przy akompaniamencie muzycznym „Czerwone jabłuszko”, tak żeby zagłuszyć strzały. Chłopcy z konspiracji (Henryk Borowski, Stefan Śródka) poszli natomiast wykonać wyrok śmierci na zdrajczyni. Rok później wystąpiła w „Ostatnim etapie” Wandy Jakubowskiej jako jugosłowiańska więźniarka Auschwitz. W 1948 roku Leonard Buczkowski powrócił do współpracy z Janowską w znanej komedii „Skarb”. Wystąpiła w niej obok Danuty Szaflarskiej, Jerzego Duszyńskiego i Adolfa Dymszy.
Wszyscy pamiętamy ją z legendarnego serialu „Wojna domowa” Jerzego Gruzy. U tego samego reżysera zagrała w „Dzięciole” rolę Miśki, niezależnej kobiety, żony głównego bohatera, odnoszącej sukcesy w strzelectwie. Wcieliła się w Anielę Dulską w filmie Jana Rybkowskiego, opartym na motywach dramatu Gabrieli Zapolskiej; w baronową Krzeszowską w serialu „Lalka” według Bolesława Prusa w reżyserii Ryszarda Bera; w panią Rose w słynnym „tureckim” odcinku „Stawki większej niż życie” w reżyserii Andrzeja Konica. Grała w niezliczonych epizodach.
Przez dwa lata po wojnie występowała w Teatrze Nowym pod dyrekcją Juliana Tuwima, następnie w Teatrze Wojska Polskiego (późniejszy Dramatyczny). Przez wiele lat należała do zespołu Teatru Syrena. Występowała w kabaretach, m.in. w legendarnym „Szpaku”.
Z kinem pożegnała się rolą w komedii „Ostatnia akcja” z 2009 roku. Wystąpiła w roli kombatantki AK (pseudonim: Dowgird). Wiedziony instynktem reżyser Michał Rogalski zrealizował ten film przede wszystkim po to, żeby przypomnieć wielkich aktorów polskiego kina, starzejących się, ale ciągle młodych duchem. Wraz z Janowską na ekranie zobaczyliśmy m.in. Jana Machulskiego, Mariana Kociniaka, Lecha Ordona, Witolda Skarucha i Wojciecha Siemiona. Wszyscy już nie żyją.
Chciałbym przypomnieć jej niekomediową rolę. Mało kto pamięta, że w 1960 roku zagrała w „Samsonie” Andrzeja Wajdy według opowiadania Kazimierza Brandysa. To może jej najważniejsza kreacja, w każdym razie inna niż wszystkie pozostałe. Film powraca do tematyki wojennej, którą wtedy wszyscy doskonale pamiętali.
Bohater, młody Żyd, Jakub Gold (zagrał go francuski aktor Serge Merlin, dubingowany przez Władysława Kowalskiego, którego kilka dni temu, 10 listopada, pochowaliśmy na Powązkach Wojskowych) ucieka przed hitlerowcami. Przeczekuje noc na strychu warszawskiej kamienicy. Przez szybę widzi młodych ludzi, bawiących się mimo koszmaru wojny, próbujących zagłuszyć w ten sposób swój strach i rozpacz. W oknie pęka szkło, twarz Lucyny, czyli Aliny Janowskiej spotyka się z twarzą Jakuba. Na obliczu kobiety rysuje się przerażenie, widz zrazu myśli, że ze strachu przed Żydem, którego ukrywanie grozi śmiercią. Wkrótce okaże się, że Lucyna również jest Żydówką posługującą się aryjskimi papierami. Wyzbyła się swojej tożsamości, wyparła ją z siebie, nawet przefarbowała włosy na blond. Teraz wszystko staje przed nią na nowo. Spotkanie z Jakubem pokazuje jednak, jak trudno uciec od żydowskiej tożsamości, będącej wyrokiem śmierci dla każdego napiętnowanego nią człowieka.
Wojna to nieludzki czas, w którym zostają zawieszone zasady etyczne, wydawałoby się, że oczywiste i zawsze aktualne. Bohaterowie Wajdy i Brandysa widzą szansę przeżycia w zamknięciu się, w zapomnieniu, kim są. Losy Lucyny i Jakuba podpowiadają jednak, że wybrane przez nich rozwiązanie niesie ze sobą dramatyczne skutki.
Bohaterowie Wajdy i Brandysa żyją w czasie Zagłady
Gold nieustannie walczy z głosem sumienia, nie wie, czy zamiast się ukrywać, nie powinien być w getcie ze swoim narodem. Lucyna Janowskiej, która razem z włosami swoją tożsamość także przefarbowała na blond, nie ma wątpliwości. „Nikt nie jest skazany na piekło za życia – powie do Jakuba. – Dlaczego się pan okłamuje? Nie powinien pan tam wracać. Od początku nikt nie powinien iść tam dobrowolnie”. Nie było wyboru? Ale wybór już jest. „Gdyby pan uciekł z Oświęcimia, czy przyszłoby panu do głowy tam wracać?”. Lucyna nie chce słuchać, że chodzi o Zagładę jej narodu, że Żyd ginie tylko dlatego, że jest Żydem. Jakub zaś próbuje sam siebie przekonywać: „Nie mam prawa sam się ratować. Wszyscy są skazani. Muszę być z nimi do końca”. Lucyna odpowie, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która byłaby warta ludzkiego życia, nie jest jej warta nawet tożsamość. Mężczyzna nie akceptuje takiego rozumowania, tłumacząc to tym, że Żydzi tak nie mogą myśleć, a brak zrozumienia z jej strony jest związany z „nieskażonym” pochodzeniem, które sobie wmówiła. A przecież Lucyna też przynależy do narodu żydowskiego…
„Nawet pan mnie nie poznał” – mówi z ironicznym uśmiechem do Jakuba. Doda jednak, że codziennie ucieka przed wzrokiem innych. Patrzy w twarze ludzi i czeka na wyrok. „Pana się nie muszę bać” – jego twarz ma przecież wyraźne semickie rysy. Wyczerpana nerwowo dziewczyna krzyczy w końcu: „Chcę cię uratować przed Niemcami, przed Żydami, przed wojną, przed wszystkim. Chcę cię mieć dla siebie”.
Janowska w tej scenie jest wstrząsająca. Wypierająca się tożsamości Żydówka ukrywa Żyda! Problem polega na tym, że ich twarze spotkały się, ale „się nie zobaczyły”. Zobaczyć się to pierwszy – konieczny – krok do człowieczeństwa, bez zrobienia którego nie jest możliwy żaden następny.
Bohaterowie Wajdy i Brandysa żyją jednak w czasie Zagłady. Jakub i Lucyna, patrząc w swoje twarze, nie umieją – i nie mogą – się odkryć. Dziewczyna poddaje się namiętności, wskazuje na to delikatnie zarysowany przez reżysera wątek erotycznej fascynacji ukrywającym się mężczyzną. Jakub nie może – nie chce? – poddać się Lucynie, która ratując pożąda go zmysłowo, a jednocześnie ma on jej służyć jako usprawiedliwienie grzechu wyrzeczenia się tożsamości.
Mężczyzna ucieka od niej. Paradoks polega na tym, że to właśnie Lucyna, a nie Jakub, wraca do getta, demaskując się przed zdezorientowanym esesmanem. „Jestem Żydówką” – mówi spokojnie i przekracza bramę gmachu na Alei Szucha. Robi to dla Jakuba, myśląc, że on też tam będzie. Czy tylko namiętność i miłość popycha ją w tę otchłań za murami, czy może jednak poczucie własnej tożsamości i wynikające z niego przekonania okazały się silniejsze? Od tego nie daje się uciec? Wybór Lucyny świadczy, że nie chce już odkrywać nowych światów. Bo i po co?
Rola Lucyny w „Samsonie” to wielka kreacja Aliny Janowskiej.