Zima 2024, nr 4

Zamów

„Pokłosie”. Wypluć prawdę?

Maciej Stuhr w filmie Władysława Pasikowskiego „Pokłosie”. Fot. Materiały prasowe

„Pokłosie” to wielkie oczyszczenie. Pasikowski nie zrealizował filmu o Żydach, tylko o Polakach i o prawdzie – mówił ks. Andrzej Luter w rozmowie z Katarzyną Jabłońską w 2012 roku.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 11-12/2012, w cyklu „Ksiądz z kobietą w kinie”.

Ksiądz: „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego to uderzenie – jak to, Kasiu, lubisz określać – w splot słoneczny. Pasikowski, po długiej przerwie, wraca do kina filmem o zbrodni w Jedwabnem albo ściślej mówiąc: o zbrodni dokonanej przez Polaków na swoich żydowskich sąsiadach w czasie drugiej wojny światowej. Chociaż w filmie nie pada nazwa Jedwabne, a scenariusz nie jest dokumentalnym zapisem tamtych zdarzeń – to jednak nie ulega wątpliwości, że inspiracją dla reżysera były wydarzenia ujawnione i opisane przez Jana Tomasza Grossa w książce „Sąsiedzi”.

Kobieta: Reżyser zresztą tego nie kryje, w jednym z wywiadów powiedział: „nie wszystko w naszej historii jest tak cudowne, jak chciałaby oficjalna edukacja. Nie byłem aż tak naiwny, ale na «Sąsiadów» profesora Grossa nie byłem przygotowany. Zareagowałem napisaniem scenariusza niemal natychmiast […]. Ten film powstał ze wstydu. To jest bardzo silna emocja”.

Ksiądz: Scenariusz czekał prawie osiem lat na realizację, a  jeśli chodzi o prace Grossa, to ich emocjonalność zaważyła na odbiorze książek. Nie ulega jednak wątpliwości, że fakty podane przez autora „Sąsiadów” są prawdziwe i, nawet jeśli zawyżył on nieco liczbę ofiar – co wytykają mu niektórzy historycy – to z mojego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Zbrodnia jest zbrodnią, nie da się jej wymazać z historii Polski.

Te straszliwe fakty z czasu II wojny światowej były skrywane przez cały okres PRL, a ujawnione w wolnej Polsce wywoływały burzliwe reakcje: u jednych wstrząs, u innych oburzenie na Grossa. Obawiam się, że podobne reakcje wzbudzi „Pokłosie”.

Nie kryję też, że sam byłem pełen obaw, bo poprzednie dwa filmy Pasikowskiego – „Reich” i „Operacja Samum” – to, mówiąc wprost, klęski artystyczne. Tymczasem „Pokłosie” to film niezwykle udany właśnie pod względem artystycznym, a przy tym trzymający w napięciu thriller z elementami westernowymi.

Pasikowski jest profesjonalistą, czuje kamerę, potrafi tworzyć niemal hitchcockowski stan napięcia. Kiedy jeden z głównych bohaterów wysiada o zmroku na przystanku autobusowym, tuż pod lasem, czujemy, że zaraz coś się zdarzy, choć nie mamy żadnych podstaw, aby tak sądzić. U amerykańskiego mistrza suspensu wystarczyło, że ktoś przechodził przez ulicę i spotkał się wzrokiem z nieznajomym, i już wiało grozą. Napięcie „Pokłosia” podsyca znakomita muzyka Jana Duszyńskiego. Zresztą w tym filmie wszystko doskonale zagrało – twórca wydobył tragizm zdarzeń, posługując się środkami popularnymi. Ale dlaczego mi, Kasiu, nie przerywasz?! Wiesz przecież, że o kinie mogę mówić długo i namiętnie, zwłaszcza kiedy do głębi mnie porusza.

Kobieta: Wiem, Andrzeju. A nie przerywam Ci dlatego, że z „Pokłosiem” mam duży kłopot i próbuję dowiedzieć się od samej siebie, dlaczego. Doceniam przecież robotę filmową jego twórców – „Pokłosie” to kino od początku do końca przykuwające uwagę widza i trzymające go w napięciu. Ma właściwą thrillerowi dynamikę i intensywność, jest bardzo dobrze zagrane. A przedstawiona w nim historia pomyślana została oryginalnie – Pasikowski opowiada o tym, jak zamilczana prawda o dokonanej w przeszłości zbrodni ciąży nad czasem teraźniejszym nie tylko nielicznych żyjących jeszcze jej sprawców, ale również ich dzieci. I tu udało się pokazać ogromną złożoność tej sytuacji…

Ksiądz: … dodajmy od razu, że Pasikowski zrealizował film współczesny – czas akcji to 2000, może 2001 rok – nie ma w nim żadnych scen wojennych ani retrospekcji z przeszłości. Bohaterami są dwaj bracia: starszy Franek Kalina (Ireneusz Czop) po latach emigracji – wyjechał jeszcze za Jaruzelskiego, wiadomo, stan wojenny – przyjeżdża z Chicago do swojej podlaskiej wsi, gdzie w gospodarstwie po rodzicach mieszka młodszy brat: Józek (Maciej Stuhr).

Franek odnosi wrażenie, że w jego wsi nic się nie zmieniło, w komisariacie policji nawet korony na głowie orła nie zdążyli jeszcze zamocować – tak jakoś zleciało. Czas tu mija spokojnie, jak u Pana Boga za piecem, na ławce przed sklepem kilku mężczyzn popija piwo, komendant posterunku policyjnego doskonale rozumie się z młodym wikarym, który ma przejąć parafię po schorowanym proboszczu – słowem: wszyscy się tu znają, wiedzą o sobie dużo i nie chcą, żeby ktoś zakłócał im spokój.

I tylko ten Józek Kalina! Chyba zwariował. Nie wiadomo, dlaczego zniszczył państwową drogę – wyrywał z niej macewy, którymi utwardzili ją hitlerowcy, a teraz postanowiono zalać wszystko asfaltem. A macew jest jeszcze więcej – przy studni na parafialnym podwórku, w wielu wiejskich obejściach. Józek staje się wrogiem – te macewy są jak wyrzut sumienia, bo przypominają o wydarzeniach, o których wszyscy solidarnie chcieli zapomnieć.

Kobieta: Chyba niezupełnie tak, Andrzeju, bo przecież tych, którzy pamiętają tragedię z czasów wojny jest już niewielu, a oni raczej nie opowiadają o tamtych zdarzeniach. Znamienne, że ówczesny sołtys, dobiegający właśnie dziewięćdziesiątki, żyje na uboczu i – jak mówi Józek – nie rozmawia nawet ze swoimi bliskimi. Jego milczenie w kontekście prawdy, która w końcu wyjdzie na jaw, wydaje się symboliczne – ta prawda jest tak potworna, że odbiera mowę. Wiele wskazuje więc na to, że dzieci tych, których życie przypadło na czas wojny, w przeważającej większości nie zdają sobie sprawy, w co zamieszani byli ich bliscy.

Ksiądz: Chyba jednak coś przeczuwają. Na pewno nie znają szczegółów, przynajmniej nie wszyscy. Ale czują zapach dawnej zbrodni, dlatego są tak agresywni wobec Józka.

Kobieta: Pewne jest, że gest młodego Kaliny zasiał we wszystkich niepokój – nikt się do tego nie przyznaje, ale chyba wielu w skrytości musiało uznać, że wyrwanie z ludzkich grobów płyt nagrobnych i użycie ich w celach budowlanych nie jest w porządku. Zrobili to wprawdzie niemieccy żołnierze, ale od wojny minął już szmat czasu i nikt dotąd nie zatroszczył się, aby „naprawić” hańbiący czyn hitlerowców.

Te ustawione teraz do pionu i oczyszczone przez Józka Kalinę nagrobki przywołują zmarłych, którzy kilkadziesiąt lat temu żyli we wsi, a po wojnie ślad po nich całkowicie zaginął. Można powiedzieć, że zostali podwójnie uśmierceni – nie tylko poprzez fizyczną śmierć, ale także poprzez niepamięć swoich sąsiadów, której symbolem są bezczeszczone przez lata macewy. Już samo to sprawia, że mieszkańcy wsi muszą się czuć nieswojo, do pewnego stopnia tłumaczy to też ich agresję wobec Józka, który miał czelność okazać się lepszy od całej reszty.

Szkoda, że – skądinąd prawy i mądry – odchodzący właśnie  na emeryturę ksiądz proboszcz nie zachował się jak proboszcz jednej z podwarszawskich parafii: kościelny dziedziniec podczas wojny Niemcy również wyłożyli macewami, ale tam proboszcz doprowadził do jawnego wywiezienia nagrobnych płyt z terenu kościoła. Kiedy proboszcz z „Pokłosia” otwarcie i wprost stanie po stronie obu braci Kalinów – będzie już za późno.

Ksiądz: Może i za późno,  ale jednak stanął po właściwej stronie. Proboszcz z filmu żył w społeczności dotkniętej piętnem własnej zbrodni. Jego sytuacja była zatem diametralnie inna niż Twojego księdza spod Warszawy. Poza tym jego następca na probostwie zamiast wyciszać wrogie nastroje – podjudzał je, przeciw Józkowi Kalinie i przeciw staremu proboszczowi. Chyba nawet nie próbował rozumieć racji ich obu. Zresztą nawet sam Józek nie potrafi wyjaśnić Frankowi, dlaczego ratuje macewy. On, prosty, niewykształcony chłop, trochę nieokrzesany, zaczął się nawet uczyć hebrajskiego, żeby wiedzieć, co jest na tych nagrobkach napisane.

„Tyle rzeczy jest nie w porządku na tym świecie – powie bratu – ale jakoś z tym żyjemy, bo inaczej się nie da. Ale ja sobie myślę, że są rzeczy bardziej nie w porządku niż inne”. Franek zdecydowanie stanął po stronie brata. Był co prawda bezrefleksyjnym antysemitą, jego niechęć do „Żydków” – jak mówił – nie była jednak na tyle zakorzeniona, żeby ostatecznie nie mogło zatriumfować w nim sumienie.

Kobieta: Na pytanie Franka, dlaczego to właśnie on, Józek, stara się ten porządek przywrócić, usłyszy najprostszą z możliwych odpowiedź: bo o tych, na których grobach ustawiono kiedyś macewy, nie ma się tu kto upomnieć. Kto wie, czy do obudzenia się w Józku powinności wobec nieżyjących, nieznanych mu żydowskich sąsiadów nie przyczynił się w nieświadomy sposób również sam Franek. Nie przyjeżdżając z Chicago na pogrzeb rodziców, on również nie dopełnił obowiązku wobec swoich zmarłych. Na szczęście dopełnił go brat i sąsiedzi, którzy – co znamienne – z naganą przypominają teraz Frankowi, że „nie był na pogrzebie ojców”.

Ksiądz: Bracia, niesieni jakimś niezrozumiałym porywem dochodzenia prawdy, rozpoczynają prywatne śledztwo, które przemieni ich życie na zawsze, a nawet doprowadzi do nowej tragedii – być może okaże się ona dla mieszkańców wsi oczyszczeniem ze strasznej i nieodpokutowanej winy.

Pasikowski stopniuje napięcie, żeby w końcówce osiągnąć apogeum. Jego film przejdzie do historii choćby z powodu trzech scen. Chodzi o rozmowy Józka i Franka ze starymi ludźmi, świadkami wojennej tragedii. Najpierw w szpitalu rozmowa ze starą Palkową (Maria Garbowska), która udaje, że już niewiele pamięta, a może rzeczywiście nie pamięta, wspomina jednak pięknych żydowskich chłopców, a w jej zmęczonych oczach pojawia się uśmiech. Mówi też: „ja Żydków, jak inne, nie sprzedawałam”. Potem bracia spotykają starą zielarkę (Danuta Szaflarska), która we wstrząsającej „spowiedzi” nie pozostawia żadnych złudzeń, co do tego, jaka była prawda. I wreszcie scena kulminacyjna, najważniejsza – przyznam się, Kasiu, że jakiś prąd przeze mnie przeszedł, kiedy Franek i Józek dowiadują się, co się naprawdę wydarzyło w ich wsi, jak zostali zamordowani jej żydowscy mieszkańcy.

Pasikowski wie, że epatowanie okrucieństwem i trupami już dzisiejszym widzem nie wstrząśnie, pokazuje więc człowieka obnażającego swój grzech i swoją zbrodnię. Oto bracia „przesłuchują” starego Malinowskiego – w czasie wojny sołtysa wsi. W tej epizodycznej roli występuje nieznany szerszej publiczności znakomity aktor – Robert Rogalski. Nie, to nie epizod, to kreacja, którą zapamiętuje się na zawsze. Stary człowiek jakby w konwulsjach wykrzykuje braciom: „Bajki pieprzyta, Kaliny, bajki”. I wypluwa z siebie całą prawdę.

Kobieta: Spotkanie z Malinowskim to scena wstrząsająca – bracia zostają prawdą, której z taką determinacją dochodzili, wręcz opluci. Bo to jest prawda potworna, miażdżąca, potrafiąca w jednej chwili przeskalować w człowieku dotychczas wyznawane wartości. Niezwykłość tej sceny polega także na tym, że również my – widzowie – stajemy się jej bohaterami.

Kiedy czytałam o zbrodniach Polaków dokonywanych podczas ostatniej wojny na Żydach w Jedwabnem, podkarpackiej Gniewczynie czy innych jeszcze miejscach, stawiana byłam w sytuacji – zachowując oczywiście proporcje – w jakiej znaleźli się bohaterowie „Pokłosia” w chwili konfrontacji z Malinowskim. W pierwszym odruchu – podobnie jak Józek Kalina – też chciałam gdzieś przed tą prawdą uciec. To reakcja zrozumiała – protest wobec tak straszliwych zdarzeń wyraża się często w sposób nie tylko psychologiczny, ale wręcz fizjologiczny. Źle jednak, kiedy w odpowiedzi na tę tragiczną prawdę natychmiast przywołujemy – jak to często ma miejsce podczas naszych dyskusji na ten temat w Polsce – zdarzenia sytuujące się po jasnej stronie prawdy, a symbolizowane np. przez Irenę Sendlerową czy rodzinę Ulmów. Na szczęście w naszej historii z czasów ostatniej wojny jest również wiele jasnych punktów, nie można ich jednak traktować jako przeciwwagi dla tych mrocznych, a co więcej przywoływać jako okoliczności łagodzących.

Ksiądz: Pasikowski nie zrealizował filmu o Żydach, tylko o Polakach i o prawdzie.

Ciągle słyszę wrzeszczącego sołtysa Malinowskiego: „Taką prawdę chcecie ludziom mówić, taką prawdę? No to udławta się nią”. Tu nie można uciec przed pytaniem, jak głosić prawdę, która jest tak porażająca, jak ta wyjawiona przez Malinowskiego Kalinom. Bo prawda może nas oczyścić, ale może też zniszczyć. Zależy kto, w jaki sposób i dlaczego ją ujawnia. „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego to wielkie oczyszczenie. I wielki triumf tego reżysera. Pozostaje w oczach widzów obraz podpalonej stodoły i płonących łanów zboża, w których Józek ukrył macewy.

Franek Kalina argumentuje: „ten świat to jedno wielkie kurestwo i my tego nie poprawimy. Ale przynajmniej nie przykładajmy do tego ręki”. Efektownie to brzmi, ale czy prawdziwie? Na jednym z portali przeczytałem, że jest to film antypolski, a napisała to osoba, która filmu nie widziała, ale ona już wie. Jeżeli takie zarzuty zostaną postawione po premierze, to znaczy, że ktoś w Polsce oszalał.

Kobieta: Zarzuty o antypolskość „Pokłosia” stawiają również niektórzy z tych, którzy film już widzieli. To nie jest mój zarzut, w końcu jednak sformułowałam sobie, Andrzeju, na czym polega mój kłopot z filmem Pasikowskiego.

Moją wątpliwość budzi nie porażająca prawda, której dokopują się – również w dosłownym znaczeniu tego słowa – bracia, ale sposób, w jaki przedstawiona została w „Pokłosiu” wiejska społeczność. Sąsiedzi Józka Kaliny – znający go od dziecka, niemal w całości wrogo nastawieni do niego, a  potem również do jego brata – przedstawieni zostali jako prymitywny tłum, gotowy do przemocy, a w końcu zbrodni. I problem nawet nie w tym, że ta wrogość ostatecznie doprowadzi do brutalnego morderstwa – ono wpisuje się w gatunek filmu i poza tym ma wymiar symboliczny. Moja wątpliwość polega na tym, że w postawy sąsiadów Józka Kaliny wpisano te należące do ich żyjących w wojennych okolicznościach rodziców czy krewnych. A przecież akcja „Pokłosia” dzieje się współcześnie!

Rozumiem intencje autora, który chciał potworną prawdę wypowiedzieć językiem odpowiednim do jej skali i swoim filmem niejako wypluł ją nam w twarz. Daję również twórcy prawo do wyostrzonego spojrzenia na rzeczywistość, trudno mi jednak zgodzić się na jednowymiarowość i istotne uproszczenie w przedstawianiu spraw tak skomplikowanych, jak np. relacje polsko-żydowskie i winy, jakich w strasznych czasach Holokaustu Polacy dopuścili się wobec Żydów. Trudno mi się na to zgodzić, bo te uproszczenia niejeden już raz przeszkodziły w dochodzeniu prawdy o tamtych zdarzeniach, a w Pokłosiu są tym dotkliwsze, że właśnie sam proces dochodzenia do tragicznej prawdy i próba mierzenia się z nią zostały akurat tutaj przedstawione w sposób wielowymiarowy.

Ksiądz: Kasiu, to zdecyduj się: czy jest to film jednowymiarowy, czy wielowymiarowy, bo nie bardzo Cię rozumiem. „Pokłosie” to thriller, ale i western, z wszystkimi tego konsekwencjami.

A tłum, o którym mówisz, nie jest ani odrażający, ani brudny, ani zły. Jego wściekłość i nienawiść to przejawy obrony przed prawdą, która może zniszczyć ich „spokojne” życie. Jak rozumiem, różnimy się w tym punkcie zasadniczo.

Ja uważam, że w postawy współczesnych mieszkańców wsi Pasikowski nie musiał nic wpisywać, bo świadomość mordów dokonywanych przez Polaków na Żydach mieli wszyscy, chociaż zapewne nikt z pokolenia powojennego (albo prawie nikt) nie chciał wierzyć w winy swoich ojców, ukrywających zresztą przed dziećmi szczegóły. Słowem, mord został dokonany, ale to inni za nim stali, a może jednak Niemcy… tak, na pewno zrobili to hitlerowcy. Znamy mechanizmy wyparcia.

Wesprzyj Więź

Nie da się jednak zatrzasnąć przeszłości, ona ciągle wyłazi przez szpary i atakuje nasze sumienia. Tylko przy takim założeniu ma sens symboliczna scena „ukrzyżowania”, być może ta ofiara oczyści wszystkich mieszkańców wsi: z winy zbrodni i z winy przemilczenia tej zbrodni. Ale nie mam co do tego pewności.

Kobieta: Zdaje mi się, Andrzeju, że Władysław Pasikowski zamierzył „Pokłosie” nie tylko jako połączenie thrillera z westernem, ale chciał również, żeby było moralitetem. Podjęty w nim temat oczywiście tę intencję tłumaczy, jednak jej nie realizuje. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że pewne istotne kwestie kreślone są tu zbyt grubą kreską. Ale również dlatego, że twórca tak mocno złączył temat swojego filmu z konkretnymi zdarzeniami z najnowszej historii Polski – traktując przy tym te historyczne zdarzenia w sposób bardzo wycinkowy  –  że w „Pokłosiu” nie może wybrzmieć w sposób wystarczający ani ów uniwersalny wymiar zawartej w filmie opowieści, ani historyczna prawda, do której twórca sam się odwołuje i nam każe się odnosić.

Ksiądz: Widzę, Kasiu, że tym razem powinniśmy spisać protokół rozbieżności.

Podziel się

Wiadomość