Zima 2024, nr 4

Zamów

Nicość i miłość

Franciszek Siedlecki (1867-1934), Krakowskie Przedmieście w Warszawie

Niegdyś piękno, dobro i prawdę traktowano poważnie. Dziś zredukowano je do pozbawionych większego znaczenia subiektywnych rojeń.

Pewnego razu do szpitala psychiatrycznego przywieziono młodą kobietę po czterech zamachach samobójczych. Zdiagnozowano u niej depresję, a ponieważ rzecz działa się dobrych kilkadziesiąt lat temu, napomykano również o melancholii. Umysłowe zaburzenia pacjentki poprzedziła śmierć jej jedynego dziecka, która nastąpiła z jej winy. Nieuwaga sprawiła, że dziecko dostało w swoje ręce butelkę kwasu solnego, wypiło jej zawartość i umarło w męczarniach na oczach matki. Od tego czasu kobieta była smutna, skłonna do nastrojów depresyjnych i niezdolna do przeżywania nadziei. Jej samobójcze próby wskazywały zatem na wyraźne i zrozumiałe podłoże. Lecz wskazywały na nie tylko pozornie, ponieważ szczegółowe badania niedoszłej samobójczyni dały zupełnie inny obraz sytuacji.

Kobieta ani słowem nie wspominała o smutku czy rozpaczy spowodowanej śmiercią własnego dziecka, zupełnie obce było jej poczucie winy i autentyczny ból. Nie wykazywała też najmniejszej skłonności do oskarżania samej siebie. Cierpiała natomiast przede wszystkim dlatego, że nie była w stanie doznawać żadnego z tych uczuć. Zamiast bólu i winy czuła w sobie jedynie pustkę, a wszelkie usiłowania, by ją zapełnić, okazywały się daremne.

Jej próby odebrania sobie życia nie były bezpośrednio związane ze śmiercią dziecka, nie były aktem matczynej rozpaczy. Samobójstwo było tylko odpowiedzią na lęk przed pustką bez dna, która brała ją coraz bardziej w posiadanie i prowadziła do zerwania wszystkich więzi i kontaktów z ludźmi. Próbując więc uciec od własnej nicości, kobieta zapragnęła zagłębić się w nicość ostateczną; ponieważ proces zniszczenia dotknął jej już częściowo, chciała go doprowadzić do końca.

Utrata środka

Niemiecki neurolog i psychiatra, który opisał ten przypadek, zakwestionował diagnozę depresji, stwierdzając pierwsze stadium schizofrenii, gdzie śmierć dziecka jedynie rzuciła światło na ponury i ciemny krajobraz wewnętrzny, wyraźnie zwiastujący rozpad własnego „ja”.

Schizofrenia bowiem, choć ma wiele różnych postaci, nieraz potrafi zniszczyć ośrodek osobowości człowieka, naruszyć poczucie autonomii i samoświadomości, wywołać paraliż uczuć i pozostawić za sobą pustkę. W dalszym stadium choroby utrata podmiotowości i związane z nią poczucie pustki może być przez pacjenta odbierane jako działalność sił demonicznych, które wbrew jego woli przejęły opustoszałą osobowość. Schizofrenia więc – choć medycyna nie potrafi ustalić jej pochodzenia, choć opisy jej symptomów dalekie są od jednoznaczności – często stanowi wyraźną „utratę środka”.

Utrata środka to obraz współczesnej kultury pozbawionej duchowej busoli

Utrata środka zaś to już od kilkudziesięciu lat przywoływany przez poetów, pisarzy i myślicieli obraz współczesnej kultury pozbawionej duchowej busoli. Nie znaczy to oczywiście, że nasza epoka w dosłownym sensie zapadła na psychiczną chorobę. Ale jej duchowa kondycja nieraz niepokojąco przypomina schizofrenię. „Nie ma już osi, wszystko się rozpada”[1] – pisał w 1921 roku wybitny irlandzki poeta William Butler Yeats.

Człowiek współczesny dawno już przestał widzieć w sobie obraz i podobieństwo Boga, dawno porzucił myśl o własnej wielkości, najpierw duchowej, potem także świeckiej. „Jakimż dziełem jest człowiek – mówił niegdyś Hamlet – o jak nieskończonych możliwościach!”. Wielkością człowieka i jego nieskończonymi możliwościami syciła się również kultura oświeceniowego rozumu.

A dziś? Dziś człowiek ma się za obraz i podobieństwo bezosobowych, ślepych i bezrozumnych sił, biologicznych, ekonomicznych, chemicznych. Z pasją, a nieraz z przedziwnym masochizmem, ochoczo redukuje siebie i swoją duchową podmiotowość do zachowania komórek nerwowych, do wytwarzanych przez mózg substancji chemicznych, do walki o samice i seksualnego pożądania. „Wszyscy jesteśmy jak psy i suki” – pisał Aldous Huxley – „hau, hau, obwąchaj no latarnię, podnieś nogę, zakop kość. Dosyć już bzdur na temat wolnej woli, dobra, prawdy i tak dalej”.

Niegdyś piękno, dobro i prawdę traktowano poważnie. Dziś zredukowano je do pozbawionych większego znaczenia subiektywnych rojeń, niekiedy przybranych w ideologiczne szaty. Niegdyś ludzkie smutki i radości, także indywidualna czy zbiorowa pamięć, były wyrazem naszego człowieczeństwa; dziś są tylko produktem neurofizjologii.

Niegdyś europejska kultura wyprowadzała sens istnienia z transcendencji. To Bóg stworzył człowieka jako jedyną w swoim rodzaju istotę, był jego Panem i jego Bogiem; dziś bogowie tego świata są obcymi i wrogimi nam siłami, które pozbawiły nas duchowego ośrodka, zmieniając ludzi w bezwolne i sobie powolne mechanizmy. „Jak chłopcy psotni — muchy, tak Bogowie nas zabijają: dla rozrywki”[2]. To wyrwane z dna rozpaczy powiedzenie oślepionego Gloucestera z „Króla Leara” doskonale wpisuje się w świadomość współczesnego człowieka. Porzucił on wprawdzie mowę o okrutnych bogach, lecz koncentruje swe nieraz pełne lęku myśli na ślepym losie, władzy okrutnego przypadku i obojętności świata. W jego świadomości świat stał się pod prawie każdym względem nieludzki. Takim opisywali go Sartre, Camus, Beckett, Kafka i wielu, wielu innych.

Niektórzy twierdzą, że świat stał się dla nas nieludzki, ponieważ utraciliśmy nasz duchowy ośrodek. Inni uważają odwrotnie: utraciliśmy własne „ja”, ponieważ nasza faustyczna kultura, oparta przede wszystkim na naukach ścisłych, zdegradowała człowieka, zmełła jego wolność i podmiotowość w uścisku empirycznego rozumu i utylitarnego myślenia. Jesteśmy wprawdzie rozumną, ale bezradną igraszką „obiektywnych praw”, w gruncie rzeczy neutralnych i zimnych, lecz odczuwanych przez nas jako bezduszne i pozbawione miłosierdzia. Wraz z odkryciem Kopernika zostaliśmy wyzuci z kosmosu, który był naszym duchowym domem, dalszy zaś postęp nauki wystawił na pośmiewisko religijne twierdzenie, że Bóg kocha nas nie dlatego, iż jesteśmy tak cenni, lecz że jesteśmy tak cenni, ponieważ Bóg nas kocha.

Ludzie nie wierzą w Boga, bo Jego istnienia nie legitymizuje żaden dowód

I tak zamieszkaliśmy w cywilizacji, w której nie amor, lecz scientia vincit omnia. A ponieważ mało kto zdaje sobie sprawę, że nauki przyrodnicze, które stworzyła i ukształtowała zachodnia cywilizacja, oparte są, jak wszelkie metody poznawcze, na pewnych niepoddających się żadnym dowodom założeniach, nauka uchodzi w świadomości większości współczesnych za jedyną obiektywną i niezawodną drogę do prawdy. Ludzie nie wierzą w Boga, bo Jego istnienia nie legitymizuje żaden dowód, choćby tylko podobny do naukowego. Kiedy – jak głosi zabawna anegdota – Bertrand Russell, filozof znany ze swego wojującego ateizmu, dostał się po śmierci do nieba, a miał tyle przytomności umysłu, że nie uznał tego miejsca za złudzenie, pobiegł od razu z pyskiem do Pana Boga, zarzucając mu, że w naszym ziemskim świecie zbyt mało pozostawił dowodów na swoje istnienie.

Być może żądanie naukowego dowodu na wszelkie twierdzenia człowieka – co samo w sobie jest przejawem nie nauki, lecz postawy scjentystycznej, czyli po prostu opcji światopoglądowej – zagrodziło nam drogę do innych wymiarów rzeczywistości i uczyniło głuchymi na jej wezwania. Człowiek zaś, który nie jest w stanie usłyszeć głosu mitologicznej i duchowej rzeczywistości – powiada Karl Jaspers – nie jest już zdolny do miłości. A duchowa rzeczywistość najczęściej jest wieloznaczna i nie poddaje się dowodom. Ten więc, kto nie przyjmuje niczego bez zniewalającego dowodu, żyje w obcym, bezdusznym kosmosie, w obojętnym na cierpienie świecie zamieszkałym przez małych ludzi, pozbawionych i wolności, i własnego ja.

Natarczywa nicość

Obiektywnie świat nie jest ani zły, ani dobry (chyba że ktoś ma go za dzieło złośliwego demiurga), subiektywnie natomiast wielu ateistom i agnostykom wydaje się okrutny i absurdalny.

Dwudziestowieczna sztuka, zrodzona z dojmującego poczucia absurdu, ukazuje człowieka, który nie jest zdolny nie tylko do miłości, ale nawet do nieprzedmiotowej relacji z drugim. W tej sztuce nie ma miłości; jest tylko przemoc, nienawiść, lęk i nuda. Świat, który ona przedstawia, na ogół wyprany jest z miłosierdzia i łaski. Krążący bez celu w tym świecie człowiek z jednej strony uważa się za igraszkę bezosobowych sił, z drugiej zaś upaja się swoją nieograniczoną wolnością. Jeżeli nie ma Boga – przekonuje siebie – ja sam jestem bogiem.

Obiektywnie świat nie jest ani zły, ani dobry

Kiedy obraz tego świata przestaje być niemym krzykiem rozpaczy skrywanym w codziennej krzątaninie, kiedy wykracza poza głuche uczucie bezsensu i beznadziei, kiedy owładnięty nim człowiek nie zadowala się już sprowadzaniem dobra czy prawdy do fizjologicznych odruchów, rodzi się nihilizm jako wiara. Otwartą konfrontację z bezsensem i nicością każdemu znieść trudno. Dlatego poczucie pustki człowiek albo starannie przed sobą ukrywa, albo podejmuje pełną pasji walkę ze światem. Trudno przecież współistnieć z egzystencjalną próżnią, trudno pogodzić się z bezsensem życia.

Dlatego pewnie – jak pisał cytowany już uprzednio W.B. Yeats – „Najlepsi w nic nie wierzą, a najgorsi cali aż wrą od niespożytej pasji”[3]. Temu, kto zwątpił w prawdę lub ją całkowicie porzucił, kto czyni wszystko, by odsunąć od siebie pytania „skąd?”, „dokąd?” i „dlaczego”, pozostaje już tylko ślepa wola, przeniknięta furią i popychana potężną falą gwałtownego buntu, lecz pozbawiona kierunku i celu. Stąd nieraz rodzi się pasja zniszczenia i kult nicości, w życiu codziennym ograniczony do pretensjonalnej i bezmyślnej adoracji alkoholu, rozrywki czy nawet sztuki i religii, w wymiarze społecznym i politycznym skryty za dążeniem do szczytnych ideałów. Droga do ich urzeczywistnienia najczęściej prowadzi poprzez rewolucję i przemoc.

Hermann Rauschning, polityk konserwatywnych przekonań, niegdyś prezydent senatu Wolnego Miasta Gdańsk i przez kilka lat członek NSDAP, jest autorem wydanej w 1938 roku słynnej książki pod tytułem „Rewolucja nihilizmu”, w której rozprawia się z nazizmem. Narodowosocjalistyczną wolę panowania Rauschning sprowadzał do „niemoralnej energii”. Władze hitlerowskich Niemiec – twierdził – odwołują się do najgorszych ludzkich instynktów, najbrutalniejszej przemocy, do nienawiści, zemsty, zawiści, niechęci, rozwiązłości, rabunku i kłamstwa.

Rauschningowi zarzucano nietrafność jego głównej tezy; podkreślano, że przecież hitlerowcy nie czcili nicości, lecz hołdowali wartościom takim jak naród, krew i ziemia czy rasowa czystość oraz kierowali się swoiście pojętym, narodowosocjalistycznym sumieniem. Lecz Rauschningowi chodziło przede wszystkim o to, że hitlerowska władza nie opiera się na żadnym etycznym fundamencie, lecz na nagiej przemocy. W tym widział jej absolutny nihilizm.

Szwajcarski myśliciel Max Picard, który wiele uwagi poświęcił psychologicznemu badaniu ludzkiej twarzy, zobaczył w twarzy Hitlera natarczywą nicość. Po raz pierwszy udało się nicości, choć z istoty rzeczy jest niewyrażalna – pisał Picard – tak doskonale wyryć się w ludzkiej twarzy. W świecie scalonym, którego zakorzeniony w transcendencji sens nie dopuszcza do duchowego i psychicznego rozpadu człowieka, nicość Hitlera nie ostałaby się ani chwili. Ów „ekskrement świata demonów” zostałby natychmiast wydalony.

Do pseudowartości uciekali się bolszewicy, naziści i ugrupowania terrorystyczne

Brak prawdziwie duchowego fundamentu kształtował również nihilistyczne postawy rosyjskiej inteligencji drugiej połowy XIX wieku. Pisał o tym Mikołaj Bierdiajew w wydanej w 1937 roku w Polsce książce pod tytułem „Problem komunizmu”.

Choć ci rosyjscy inteligenci, często synowie prawosławnego duchowieństwa, dążyli z całych sił do Prawdy i pragnęli ulżyć ludzkiej doli, nie rozumieli oni, zdaniem Bierdiajewa, ani tajemnicy krzyża, ani sensu cierpienia. Miłości rodzaju ludzkiego oddawali się na wzór Marata czy Robespierre’a, gotowi wysłać na gilotynę znaczną część ludzkości w imię szczęścia i dobra pozostałych. Gdybym był cesarzem – mówił Wissarion Bieliński – byłbym tyranem. Rozczarowani światem, negowali jego moralność i jego konwencje. Chcieli być nade wszystko realistami, chcieli widzieć rzeczywistość bez złudzeń, bez kłamstwa, bez intelektualnego zbytku. Dlatego tak chętnie przyjmowali ateizm i materializm. Byli przekonani, że tylko pod tym warunkiem można naprawić świat.

Ateizm tych „ziemskich idealistów” – pisze Bierdiajejw – natchniony był duchem pokrewnym negującej cały świat gnozy. Odrzucał świat, odrzucał również wartości niematerialne jako pozorne i człowiekowi wrogie, odrzucał wreszcie Boga, ponieważ jego uznanie wydawało się równoznaczne z usprawiedliwieniem zła, niesprawiedliwości i cierpienia. Negował duchową naturę jednostki, mając ją za wytwór warunków społecznych. W ten sposób – pisze rosyjski myśliciel – współczucie dla uciskanych zmieniało się w okrucieństwo, wolność w przemoc, a obrona jednostki przez despotyzmem w despotyzm władzy. Religijna wiara przemieniała się w idolatrię, a wartości w antywartości.

Ten swoisty nihilizm zawiera, zdaniem Bierdiajewa, podstawowe założenia, które dały impuls bolszewickiej rewolucji: wrogość wobec wszelkiej religii i zastąpienie absolutnej moralności społecznym utylitaryzmem oraz uznanie wyłącznej dominacji nauk przyrodniczych i ekonomii politycznej.

Rosyjską inteligencję – podkreśla filozof – cechowała wprawdzie wielka zdolność do poświęceń i skrajna asceza, zarówno fizyczna, jak i intelektualna. Lecz była to asceza nie w imię Boga, lecz w imię przyszłego dobra ludzkości, a co najważniejsze – asceza pozbawiona łaski. Ogarnięci niemal mistyczną namiętnością rewolucjoniści występowali przeciwko Stwórcy świata, widząc w nim źródło najwyższego zła. Należało więc i Stwórcę, i Jego stary świat wszelkimi dostępnymi środkami zniszczyć. W miejsce królestwa ziemskiego, całkowicie przenikniętego zepsuciem i oddanego księciu tego świata, należało na ziemi zbudować królestwo Boże, lecz oczywiście wbrew Bogu i wbrew duchowym wartościom. Nic zatem dziwnego, że Bakunin potrafił wyobrażać sobie nowy świat jedynie na gruzach starego.

I tak najbardziej twórcza rewolucyjna pasja stała się pasją niszczenia. Dokładna to analogia do hitlerowskiej teorii i praktyki nieraz przez badaczy i historyków określanej słowami niegdyś użytymi przez Richarda Wagnera: Erlösung durch Vernichtung – zbawienie przez zniszczenie.

Co nadejdzie, Kto nadejdzie

Tę ideę może jednak wyznawać tylko człowiek, który utracił swój duchowy ośrodek, a wraz z nim dostęp do autentycznych wartości. By żyć, musi albo powoli niszczyć samego siebie, albo otwartą w swoim wnętrzu pustkę zapełnić pseudowartościami. Do pseudowartości i pseudoabsolutów uciekali się najpierw bolszewicy, później naziści, ostatnio ugrupowania terrorystyczne lub partie polityczne oparte na resentymencie i nienawiści.

Czy jest na to wszystko remedium? Czy człowiek jest w stanie przekroczyć granice świata absurdu bądź politycznych pseudoabsolutów i przejść do świata sensu? Tak, lecz tylko wtedy, gdy odzyska siebie i swój wewnętrzny ośrodek duchowy. Nie odzyska go zaś bez wiary, nadziei i miłości.

Czy człowiek jest w stanie przekroczyć granice świata absurdu?

Nie chodzi o wiarę, która zatrzymuje się na powierzchni religijnej rzeczywistości, rzadko wykracza poza obyczaj bądź zbiorowe emocje i przywiązana jest do swego Kościoła jak kibic do ulubionej drużyny. Nie o wiarę uroczystej konsolacji, stworzonej w ludzkich duszach na obraz i podobieństwo „Duchowego Przedsiębiorstwa Ubezpieczeniowego”, ale wiarę ufności i odpowiedzialności. Ufności, która pozwala człowiekowi mężnie stanąć wobec objawienia, zmagać się z własnym zwątpieniem, codziennie zaczynać od nowa i nigdy nie zatrzymywać się w drodze ku Temu, który jest. Odpowiedzialności – świadomej, że nie tylko każdy nasz czyn, lecz również każde uczucie i każda myśl ma nieskończone konsekwencje: jako na ziemi, tak i w niebie.

Nie chodzi o nadzieję wynikłą ze znaków czasu i wydarzeń tego świata, opartą na prawdopodobieństwie, a nawet kalkulacji. Przecież do prawdziwej nadziei nie możemy sobie rościć żadnych pretensji. Płynie ona z rzeczywistości łaski, nad którą nie posiadamy władzy. Czy na jej urzeczywistnienie możemy zatem czekać z założonymi rękami? Nic podobnego. Jeżeli jesteśmy na nadzieję otwarci, jej promienie zobowiązują nas do działania. Bo choć nie daje nam ona prawa powołania Królestwa Bożego, przekształca naszą świadomość i tworzy w nas siłę czynienia dobra.

Wreszcie nie chodzi o miłość sentymentalną i neurotyczną, której obrazy produkuje hollywoodzka fabryka marzeń, ale miłość chrześcijańską, czyli agape. Agape – wbrew gnostyckiemu nurtowi chrześcijaństwa – nie walczy z ciałem i nie ucieka przed erosem, lecz go przekształca i pozostaje z nim w hierarchicznej harmonii. Dlaczego hierarchicznej? Bo miłość przetrwa tylko wtedy, gdy eros będzie podporządkowany agape. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia jedynie z wzajemnym przyciąganiem erotycznym, choćby pełnym ekstazy i namiętności.

Miłość przetrwa tylko wtedy, gdy eros będzie podporządkowany agape

Słowem, miłość niepodporządkowana dobru ginie, a nim przestanie istnieć, zmienia się we własną namiastkę. A wtedy, mimo euforii uczuciowej ogarnia kochanków często starannie spychany w głąb duszy horror vacui. Relacja pozbawiona dobra nie jest prawdziwą ludzką czy ludzko-boską relacją. Brak jej nie tylko poczucia spełnienia, lecz sensu, bez którego przenika ją rozpacz i lęk przed nicością.

Kiedy Chrystus na krzyżu poczuł się opuszczony przez Boga, nie złorzeczył Mu, nie popadał w poczucie absurdu, nie nazywał się „bezużyteczną pasją” (Sartre), nie próbował sam tworzyć swojej drogi ku śmierci i zmartwychwstaniu. W opuszczeniu i lęku zwracał się do Ojca, źródła miłości i wszelkiego sensu. W cierpieniu, w ostatecznej samotności w ludzkim świecie, zachował związek z miłością Ojca. Był posłuszny nie sobie i projektowi swojej wolności, lecz dobru. Dlatego Jego śmierć nie była ostatecznym kresem, lecz nowym życiem. Prowadziła nie ku ciemności, lecz światłu, nie ku nicości, lecz pełni.

Wesprzyj Więź

Chrześcijanie nie są wolni od niepokoju, czasem nawet od lęku i przerażenia. Tak jak inni ludzie, chcąc nie chcąc, nieraz noszą w sobie wirusy nihilizmu i boleśnie odczuwają duchową pustkę naszych czasów. I jak inni ludzie, nie wiedzą, co nadejdzie i jaki czeka ich los. Wiedzą natomiast, Kto nadejdzie.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 1/2012.


[1] Things fall apart; the centre cannot hold – przekład Antoniego Libery.
[2] Przekład Macieja Słomczyńskiego.
[3] The best lack all conviction, while the worst are full of passionate intensity – przekład Antoniego Libery.

Podziel się

Wiadomość