
Andrzej Bobkowski nie potrafił czekać na rozwój sytuacji z założonymi rękami. Wiedział, że wolność kosztuje i był gotów bronić jej z rewolwerem w ręku.
Mało jest w polskiej literaturze głosów równie czystych i sądów równie przenikliwych, jak pisarstwo Andrzeja Bobkowskiego. „Pośród piór urodzonych na emigracji należał do najwspanialszych” – napisał po jego śmierci Kazimierz Wierzyński.
Bobkowski wyjechał z Polski w marcu 1939 roku, by nigdy już do niej nie powrócić. Świetnie wykształcony erudyta, absolwent warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, wojnę spędził we Francji, imając się najprzeróżniejszych zajęć. Zapiski z czasów okupacji pt. „Szkice piórkiem”, wydane przez Jerzego Giedroycia w 1957 roku, były jego literackim debiutem i to debiutem olśniewającym. Ów wciąż za mało znany dziennik (w Polsce wydany po raz pierwszy w 1987 r. w podziemiu, a oficjalnie dopiero w 1996 r.) łączy znakomite reporterskie obrazy czasu wojny z fragmentami wielkiego eseju o Francji i kryzysie kultury europejskiej. Jego naturalną kontynuacją są korespondencje, jakie Bobkowski pisał po wojnie dla prasy krajowej i paryskiej „Kultury”, teraz zebrane i wydane po raz pierwszy w jednym tomie przez Pawła Kądzielę w Bibliotece „Więzi”.
Autor „Z dziennika podróży” z komunizmem nigdy się osobiście nie zetknął, ale nie miał żadnych złudzeń co do losu, jaki czekałby Europę Zachodnią w wypadku jego zwycięstwa. Czyż nie dlatego, między innymi, postanowił opuścić stary kontynent? Obserwacja powojennej, zniszczonej i podminowanej przez wpływy sowietyzmu Francji nie dawała podstaw do optymizmu. Mimo całej miłości do tego kraju, który zjeździł wzdłuż i wszerz na rowerze, Bobkowski widział jasno grzechy główne francuskiej polityki. „Są dwa rodzaje demokracji: ta, która chciałaby, aby wszystkie wagony były wygodne, i ta, która miękkie przerabia na twarde, uznając to za zdobycz ludu. Ta druga to właśnie francuska. Zemsta społeczna za obrazę ideału równości, nieproduktywna i kosztowna, bywała tu często jedyną oznaką przemian i reform” – pisał.
Z punktu widzenia małego warsztatu rowerowego, w którym autor pracował w 1947 roku, najgroźniejsze było wdzierające się w życie gospodarcze państwo, a co za tym idzie, rosnąca w siłę biurokracja i zanik ludzkiej przedsiębiorczości. Diagnoza była celna – tak wtedy, jak i dziś. Zupełnie te same przyczyny wskazują współcześni analitycy nadsekwańskiej choroby, która hamuje rozwój Francji w erze globalnej konkurencji.
Zniechęcony do Europy, która w kataklizmie wojny zagubiła własną tożsamość, Bobkowski wyjeżdża w 1949 roku do Ameryki Południowej. „Wybrał sobie Gwatemalę dlatego, że nic o niej nie wiedział i myślał, że będzie najbardziej niepodobna do Europy” – pisał o nim Wierzyński w tomie „Cygańskim wozem”. – „Stary kontynent wydał mu się pohańbiony przez hitleryzm, zohydzony przez komunizm, skazany na charytatywność możnych, wyciągający rękę po zupę w kuchniach publicznych, ustawiony w kolejkach po zapomogi, kontynent klęski i katastrofy, zgubiony w egzystencjalnej filozofii śmierci i życia bez celu i bez sensu”.
Opis transatlantyckiej podróży można śmiało zaliczyć do najlepszych kart polskiego reportażu. Trzy tygodnie spędzone na polskim statku „Jagiełło” dały pisarzowi czas na pożegnanie się z Europą i przygotowanie do powitania nowego świata. Były też okazją do poruszających spotkań i rozmów z Polakami z załogi „Jagiełły”. Pod wrażeniem cechującej ich „prostoty głębokiej kultury” pisarz odnotowuje: „Jesteśmy narodem o głupich, irytujących wadach, przywarach i narowach, ale produkujemy ludzi w gatunku naprawdę rzadko spotykanym wśród innych”. Dojmujący kontrast między znakomitymi indywidualnościami a mizerią życia zbiorowego – czyż nie tak można też opisać dzisiejszą Polskę?
W Gwatemali Bobkowski rozpoczyna życie od nowa. Zakłada warsztat i sklep z artykułami modelarstwa lotniczego i „po sześciu latach straszliwej pracy” osiąga sukces, czyli jaką taką stabilizację. Kraj, w którym spędził dwanaście ostatnich lat swego życia, darzy uczuciami mieszanymi. Bezlitośnie kpi z lenistwa i ciasnoty umysłowej ludzi bogatych – warstwy próżniaków, pozbawionych inicjatywy i zdolnych jedynie do naśladownictwa. Ale jednocześnie pisze: „Przywiązałem się do nich i do ich kraju. Nie czuję się obco, nie czuję się przedzielonym na «my» i «wy». Są okazami ludzi wolnych w tym zbaraniałym świecie. […] Ameryka Łacińska nie chce stać karnie w ogonku, nie chce być karna i nie ma ganas [ochoty – JS] być zdyscyplinowana. Zmienia swoje rządy i swoich polityków tak, jak wszyscy politycy na całym świecie zasługiwaliby, ażeby ich zmieniano: po męsku, z pistoletem w ręce”.
Ten latynoski anarchizm, który pozwala ludziom powiedzieć władzy prosto w oczy, że mają jej dość, przydał się Gwatemalczykom w roku 1954. W swoim dzienniku Bobkowski opisuje podjętą wówczas próbę wprowadzenia komunistycznych porządków. Czytamy te stronice z poczuciem déjà vu. Oznaki przodującego ustroju wszędzie są bowiem podobne – cenzura blokuje krytykę rządu, antykomuniści zapełniają więzienia, w radiu króluje rosyjska muzyka poważna. „Na ulicach pełno wydawnictw sowieckich, w kinach zapowiadają filmy polskie, czeskie i węgierskie. Czeski towar wpycha się wszędzie i w gazetach pełno olbrzymich i drogich ogłoszeń – czeskich awionetek i szybowców. […] Przygotowują ustawę o wywłaszczeniu nieruchomości w obrębie miasta, o upaństwowieniu handlu mięsem i inne tym podobne”.
Wreszcie nadchodzi ludowe powstanie, które obala lewicowy rząd. Pisarz czekał na wynik starć z rewolwerem w kieszeni – władze mogły próbować skierować gniew ludu na gringos, a wtedy nikt o białej skórze nie byłby bezpieczny. „A niech spróbują, niech przyjdą, niech mnie zastrzelą, ale przedtem ja też postrzelam” – zapisuje. – „Czego broniłbym w takim wypadku? Jaki sens miałoby to wszystko? Nie wiem. Ale wiem, że zaczepiony, poszedłbym na udry, a nie na pertraktacje, choćby dlatego, że czuję się kawałkiem tej cywilizacji, której tu na tym malutkim skrawku ziemi wypowiedziano w tej chwili otwartą walkę. Wcale nie jako Polak i nie jako biały. Zwyczajnie, po prostu, dla obrony odbicia w lustrze, spojrzenia we własne oczy”.
Owo „pójście na udry, a nie na pertraktacje” definiuje całą postawę życiową Andrzeja Bobkowskiego. Pisarz nie potrafił czekać na rozwój sytuacji z założonymi rękami. Nie szukał pomocy ani protekcji, budował swoje życie sam – bez taryfy ulgowej. Wiedział, że wolność kosztuje i był gotów bronić jej z rewolwerem w ręku. O iluż powojennych twórcach można to powiedzieć?
Doświadczywszy dobrodziejstw socjalizmu w Europie i w Gwatemali, Bobkowski z tym większą sympatią patrzył na nowy amerykański kapitalizm. „Na pewno nie jest doskonały i na pewno nie rozwiązał jeszcze wszystkich problemów, ale ma przed sobą możliwości, choćby dlatego, że kształtuje się w klimacie wolnym i nie jest obudowany dogmatami. Na własnym terenie potrafił rozwiązać już wiele zagadnień, o których rozwiązaniu komunizm tymczasem marzy. Nieraz wydaje mi się, że w obecnej chwili jedynie komuniści wiedzą, czym naprawdę jest nowoczesny kapitalizm amerykański i jaką siłę przedstawia”. Dziś te oceny brzmią niemal banalnie, ale żeby tak pisać i myśleć w połowie lat pięćdziesiątych, gdy zachodni świat intelektualny znajdował się pod urokiem obietnic marksizmu, trzeba było zachować prawdziwą niezależność umysłu.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Przemądrzałego antyamerykanizmu europejskich intelektualistów Bobkowski nie znosił. „Wolność? Oni jej nie chcą. Śnią o kajdanach zwanych opieką” – notował pod wrażeniem podatności elit starego kontynentu na komunistyczną propagandę. „Oni pierwsi, spece wolności, pogodziliby się z jej utratą tu, tak samo, jak inni potrafili ją sobie «wytłumaczyć» tam. Od totalnego przeczenia najłatwiej przechodzi się do totalnego potakiwania. Wolność bez oparcia o coś, o jakąś prawdę (czyżby o Boga?), nie jest niczym, jest niewymierzalna i do niczego nie służy. A o jakież prawdy opierają się oni? O tę jedną, która mówi, że nic nie jest prawdą. Wszystko jest płynne. Nadawać kształt wydarzeniom? A gdzież tam. To wydarzenia nadają im kształt. Koegzystencjonaliści”.
Warto czytać Andrzeja Bobkowskiego. Bo samotnik z Gwatemali widział dalej i rozumiał więcej niż niejeden światowiec z Warszawy i Paryża.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007
Jak Pan to robi, że tyle robi ? I w dodatku trafia Pan tak doskonale w moje zainteresowania ? Jest zaszczycony przyjaźnią Pana ojca i każda wizyta u Niego jest wielką przyjmnością, To, co robi w Pan w dziedzinie oftalmologii, jest po prostu genialne.
To nie powstanie ludowe – jak napisał Bobkowski – obaliło Jacobo Arbenza; obaliła go CIA – z pomocą skorumpowanego oddziału armii gwatemalskiej – dla ochrony interesów United Fruit Company. Tego obecnie nie ukrywaja nawet Stany Zjednoczone.
Czy nie wypadało dodać do zamieszczonego fragmentu tekstu Bobkowskiego odpowiedniego komentarza? I napisać, jak tragiczne było 40 lat dla Gwatemali po obaleniu Jacobo Arbenza? Z winy USA – tak przejętego w 1980-tych brakiem wolności w Polsce.
Przy okazji: niedawno wyszła w Polsce (oczywicie przekład) książka Maria Vargasa Llosy „Burzliwe lata” o tamtym tragicznym okresie w historii Gwatemali. Autor nie ma wątpliwości, kto zgotował straszny los Gwatemalczykom. Dziwię się, że nie odczuwamy dyskomfortu w związku z tym, że radośnie witaliśmy pomoc USA w „odzyskaniu wolności” – państwa, które w tym samym okresie za nic miało prawa człowieka w Gwatemali (i w kilku innych krajach). My, Polacy, zasługujemy na więcej? Nasze krzywdy i cierpienia są większe od krzywd i cierpień doznawanych przez ludzi w jakichś odległych, biednych, zacofanych krajach? Czy Jan Paweł II angażował się również w pomoc Gwatemalczykom? A może też uważał, że Polacy zasługują na więcej?