Zawsze żyłem złudą, że jednak dam sobie radę do końca, że może załapię się na tyle, żeby starością nie męczyć nikogo. Nie wyszło – pisał Rafał Malczewski w liście do Jana Lechonia w 1952 roku.
Mijają miesiące, ze mną nie tak dobrze, żebym mógł dać sobie rady w tym świecie walki, tym bardziej, że ani tak widzę, jak obiecywali lekarze, ani tak dobrze nie jest z nerwami, by żyć tylko wiarą i mieć niewyczerpany zapas cierpliwości. Oczywiście, że nie zwracam się tutaj do nikogo, bo nikt z „możnych” się już takim dziadem jak ja nie przejmuje. Ani się pyta, a ja znowu już bardziej nie potrafię rozreklamować swoje kalectwo i nędzę. (…) coraz trudniej żyć, a umrzeć strach. (15.09.1952)
Czuję się coraz bardziej opuszczony, bo tutejsi możni nigdy mnie nie kochali zbytnio, a teraz znudziło im się zajmować facetem, co odchodzi na zawsze, a robi to powoli i nieskładnie. Więc żyję tak już na krawędzi i w pustce. Dobrze, że Zosia jest przy mnie i ma serce, by trwać i nie dać się zatruć przeze mnie do reszty. Próbowałem malować i szło nieźle, ale z wielkim wysiłkiem (nie mówcie, Panie Leszku, o tym), ale już znowu to się kończy z tym większym bólem. Żadne leki moralne nie mogą mnie na tyle postawić na nogi, bym widział, czego już nie mogę. Nie mam ani listów znikąd, ani nikt spoza tych, których wywołam telefonem, nie odezwie się do mnie, tak z własnej ochoty. To żaden czas na wolne konanie.
Żyłem kiedyś marzeniem, że uda mi się dojechać do New Yorku, że doczekam się tutejszego obywatelstwa, ale to jeszcze parę miesięcy czekania, więc i to się kończy. Tak z dnia na dzień od jednego spazmu do drugiego płynę w ciemno. (14.10.1952)
Robię, co mogę, żeby wyglądać jako tako, nie tracić pozorów malarza w pełni pracy. Ale te parę rzeczy, które namalowałem, przyszły mi z taką trudnością, że tylko czekam, kiedy całkiem wyprzęgnę.
A żyć coraz trudniej – żyć w znaczeniu tego, żeby coś zjeść, nie śmierdzieć i mieć paru ludzi koło siebie, których się ściąga do siebie, na co wiek pozwala, dawniej humorem i tym, co się nazywa życiem, dzisiaj sznyclem i ogórkiem. Tak pewno uda się mi pociągnąć jeszcze jakiś czas, ale już bardzo krótki – a po tym nie wiem właściwie co. Wiem, że nie jestem ważny, ani tak, ani tak, ani w pędzlu, ani w szabli, nie namalowałem Olszynki , ani nie przegrałem wojny, ale chce się jeszcze pożyć, nie wyciągając łapy do Kanadyjczyków.
Już nie nastarczę w tym zaprzedaniu się malarskim, jakie robiłem, byle uniknąć proszenia. Nawet i to nie pomogło. Zawsze żyłem złudą, że jednak dam sobie radę do końca, że może załapię się na tyle, żeby starością nie męczyć nikogo. Nie wyszło. Wyszło przeciwnie – nawaliły oczy, nawala coraz częściej ręka. Staram się być cierpliwy i wesoły. (31.10.1952)
Chciałbym zyskać tylko spokój i władzę nad sobą
Poza tym staram się żyć bez szarpania się – Pana myśli wiele razy pomogły mi się dźwignąć z dna. Ale staram się raczej żyć w rezygnacji i gotowości do wędrówki, wątpię, czy mnie stać na optymizm i czy mam do niego prawo. Chciałbym zyskać tylko spokój i władzę nad sobą, coraz bardziej niedołężnym człowiekiem. I tak łudząc innych, łudzę siebie. Ale w Montrealu wierzą, bo to łatwiej, że pozdrowiałem, a reszta to bzik. (13.11.1952)
Ja nie mam wiele sił, by walczyć z chorobą i nieustanną złą passą. Myślę, że w ciągłej zmianie sukcesów i klęsk to już ostatnia klęska. Chcieliśmy ujść tej pogoni zła, co nas ściga, chcieliśmy jeszcze popróbować, by stanąć na własnych nogach. Nie wyszło, trudno winić kogo. (20.12.1952)
Chciałoby się jeszcze pożyć, ale jakoś nie wychodzi. Pisać mi ciężko, bo się budzi pełna świadomość dna, po którym biegam po omacku. (15.06.1953)
Niech Pan wybaczy ten list i wylewik trosk ślepnącego i ramolejącego malarza. Parę lat temu czułem się młody i teraz nie umiem jeszcze tak całkiem przejść na mamlącego starucha. Ale coraz rzadziej bywam zbuntowany i ziębnę od wnętrza i spokój jest ze mną nieznany mi, coś z umarłego. Niech Pan spali ten list. Ciągle jeszcze słucham mile ludzi, co mi chwalą malunki, nie wiedzą, jak one są mi nieznane i że nigdy ich nie ujrzę. Nękają nas jeszcze do tego grypy wraz z Zosią, która już bardzo słaba. Boję się, co z nią będzie, jak ja odwalę. I to też mnie męczy, bo widzę, jak wielu ludzi jest złych i jak mają władze nad wszystkim. Już się wypowiedziałem – i to, że Panu zawdzięczam przedłużenie frajdy tworzenia i w tym, że jeszcze tak niedawno malowałem i to, że pisałem, co dawało poczucie, że się nie jest śmieciem! (29.11.1953)
Najgorsze jednak, że jestem wyłączony z obiegu i słusznie. No, przez z górą dwa lata choruję, nie udzielam się towarzysko i znudziłem się już do cna jako chory. Najbliższym sobie staję się ciężarem. Trzeba kalekę prowadzić pod rękę, by go nie przejechało byle auto. Wiem, mimo zatajań i pocieszeń, że ślepnę, może mnie uwolnić raz na zawsze od tego nagły zatkał [sic!] w mózgu. To nikogo nie bawi, co gorsza bardzo mi utrudnia chodzenie za własnymi interesami! Wtedy, gdy mnie trafiła po raz pierwszy ślepota, załamałem się i trzeba było mi zaaplikować psychiatrę. Już go nie uprawiam, ale zostało: bzik, hipochondryk, może udawacz. Jeżeli o tym piszę, to tylko Panu i dla Pana!
To bardzo okrutne dla malarza oglądać świat przez czarne okulary (światło razi mnie bardzo), świat coraz bardziej zamglony, pełen wyrw i plam mętnych, nijakich. Bardzo trudno godzić się na to i nie buntować, i nie narzekać. Staram się, jak mogę, by nie dać poznać po sobie, uprawiam tak zwany humor, coraz bardziej samotny w świecie ciemniejącym, uciekającym w nicość. Każda namalowana akwarela rani mnie wspomnieniem wspaniałości barw świata i jego blasków, które tak mnie teraz rażą, jak nóż wbity w źrenicę. (21.02.1954)
Piszę, bo wczoraj przyniosłem z biblioteki książkę Pana wierszy. Ileż z nich brzmi najwyższym tonem sztuki, tej najtrafniejszej polskości, o której Pan pisał w związku z Chopinem. Jest ona najczystszą radością dla mnie, żyjącego już poza marginesem jakiegokolwiek nurtu.
Ze mną tak sobie. Przywykam do umierania, tylko trudno nie buntować się przeciw ślepnięciu. Ale to tylko już czasem, nie ma sił ani na to, ani na nic. (12.10.1954)
Brak naokoło ludzi, choć biega ich o wiele za dużo. Dociągnąłem do jesieni, znowu idzie zimno. Nie mogę powiedzieć, bym odmłodniał, bym przejrzał i tak dalej. Już tylko tak zsuwa się człowiek ku czekającej go ziemi. (9.09.1955)
Fragmenty zbioru: Jan Lechoń, Zofia i Rafał Malczewscy, „Coraz trudniej żyć, a umrzeć strach. Listy 1952-1955”, Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 2008