Polskę trzeba dzisiaj ratować nie przed jakimś wrogiem zagrażającym nam od zewnątrz, na granicach, ale trzeba ją pilnie ratować od wewnątrz, przed nami samymi.
W dwa tygodnie od wydarzenia religijnego pod nazwą „Różaniec do granic”, które wzbudziło w mediach i na portalach społecznościowych tyleż entuzjastycznych, co krytycznych komentarzy, spotkaliśmy się z parą naszych przyjaciół, pracownikami naukowymi, ludźmi wielkiej prawości, światłymi i mądrymi, a jednocześnie szczerze pobożnymi, o których wiedzieliśmy, że 7 października byli w Kodniu nad Bugiem. Byliśmy ciekawi ich wrażeń. „Tylko nie bądź zaczepny” – prosiła mnie żona, znając moje sceptyczne stanowisko w tej kwestii.
Modlitwa na różańcu, do której osobiście jestem bardzo przywiązany, od wieków praktykowana na Zachodzie, jest dla mnie przede wszystkim żywą formą modlitwy kontemplacyjnej. Jak wiadomo, polega ona na rozważaniu tajemnic z życia Jezusa i Jego Matki w rytm modlitwy „Zdrowaś Mario”, a więc za każdym razem pada imię Jezus – tak jak w prawosławnej modlitwie Jezusowej. Monotonia modlitwy „na paciorkach” ma też swoją analogię w tradycji buddyjskiej – jak się okazuje, wcale nie trzeba jechać aż do Tybetu, by ćwiczyć się w kontemplacji. Czy możliwa jest jednak kontemplacja w warunkach publicznego zgromadzenia?
Różaniec, jak każda modlitwa, oczywiście może też być błaganiem o ratunek i niewątpliwie taką funkcję miał spełniać w zamyśle organizatorów „Różańca do granic”. Tu pojawia się jednak pytanie o sens takiej wspólnej ogólnonarodowej modlitwy… Czyżby Polsce groziła dziś jakaś katastrofa, wojna czy inne niebezpieczeństwo, które uzasadniałyby taką „modlitewną mobilizację”? Zastrzeżenia wielu osób, także teologów, budziło odwoływanie się do takich wyobrażeń, jak choćby „opasywanie Polski” wzdłuż granic, co kojarzyć się może z jakimś kordonem granicznym, odgradzaniem się od „innych”… Na ten temat napisano już wystarczająco wiele.
Mnie osobiście uderzyło jedno ze zdjęć krążących w internecie, na którym widać szpaler modlących się na plaży nad Bałtykiem. Stoją oni odwróceni tyłem do morza, a twarzą do nadmorskich wydm umocnionych faszyną. Oczywiście wiem, że w praktyce uczestnicy akcji ustawiali się różnie: bywało, że zbici w gromadkę, albo też zwracali się kolejno w różne strony świata.
Modlitwa w Kodniu była dla naszych przyjaciół pięknym i dobrym doświadczeniem
Z relacji naszych przyjaciół wynikało jednak, że modlitwa w Kodniu była dla nich pięknym i dobrym doświadczeniem. Przed sanktuarium Matki Bożej, położonym w pewnej odległości od granicy państwowej, zgromadziło się około 10 tysięcy pielgrzymów. Chóralnie odmówiono wszystkie cztery części różańca, co trwało blisko dwie godziny, przy czym poszczególne tajemnice poprzedzone były krótkim rozważaniem odczytywanym przez prowadzących. Były różne intencje, wśród nich także ta za uchodźców. Co ciekawe, tak wielki tłum modlił się jednym głosem, zachowując właściwy rytm. To robiło na naszych przyjaciołach wrażenie, dawało im silne poczucie wspólnoty z innymi. Jednocześnie mniejsza grupa osób udała się nad samą granicę na Bugu, by tam modlić się razem z pielgrzymami z Białorusi, stojącymi na drugim brzegu rzeki… Piękny gest.
Niezależnie więc od zastrzeżeń, jakie w świetle zdrowej nauki chrześcijańskiej mogły budzić różne mniej lub bardziej „pobożne” interpretacje całej akcji, obecne w sieci, trzeba przyznać, że tej oddolnej kościelnej inicjatywie, ogłoszonej przez dwóch młodych mężczyzn w szczególnym kontekście odgórnej rządowej propagandy antyuchodźczej, episkopat potrafił nadać odpowiednie ramy.
Krytykując, nie wylewajmy więc dziecka z kąpielą. Dobrowolne uczestnictwo setek tysięcy ludzi w zbiorowej modlitwie w przestrzeni publicznej jest zjawiskiem godnym uwagi. Najwyraźniej, jak mogliśmy się przekonać, akcja odpowiedziała jakimś ludzkim potrzebom. Może było to wyrazem autentycznego głodu transcendencji, tęsknoty za wymiarem duchowym życia, które bywa w naszej zachodniej kulturze zredukowane do pracy i konsumpcji?
Marzy mi się w takim razie w Kościele jakaś inna inicjatywa oddolna z pomysłem autentycznej modlitwy w intencji… przemiany nas samych, nas, Polaków. Bo chyba wszyscy się zgodzimy, że Polskę trzeba dzisiaj ratować nie przed jakimś wrogiem zagrażającym nam od zewnątrz, na granicach, ale trzeba ją pilnie ratować od wewnątrz, przed nami samymi – przed podziałami sprawiającymi, że ludzie przestają chcieć ze sobą rozmawiać, przed brutalizacją języka, przed narastającą wzajemną agresją, przed tym, co Witkacy siedemdziesiąt lat temu proroczo nazwał nadchodzącym zanikiem uczuć metafizycznych i „powszechnym zbydlęceniem”…
A piękna modlitwa kontemplacyjna, cichy różaniec bez granic, niech dla wierzących będzie na co dzień źródłem wewnętrznego pokoju, wytrwania i siły w działaniu.
„Marzy mi się w takim razie w Kościele jakaś inna inicjatywa oddolna z pomysłem autentycznej modlitwy w intencji… przemiany nas samych, nas, Polaków”. Fala zgryźliwej, pełnej insynuacji krytyki modlitwy „Różaniec do granic” więcej mówiła o jej autorach z „Newsweeka”, „Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Polityki”… To niesłychane jak – pominę milczeniem nazwiska – jak świetnie znają dusze modlących się. Takie grzebanie w duszach, intencjach modlących się przypomina mi modlitwę faryzeusza. Tymczasem było tak, jak mówili Znajomi pana Czarka. Mnie też się marzy nie tyle inna, co następna inicjatywa oddolna z pomysłem autentycznej modlitwy.
Dziękuję panie Czarku za ten głos.