Zima 2024, nr 4

Zamów

Dla Polaków niebezpieczna pora

„Pewnego razu w listopadzie…”, reż. Andrzej Jakimowski. Fot. Materiały prasowe Kino Świat

Jakimowski nie wchodzi w politykę, nie obchodzi go ani Tęcza, ani podpalona budka strażnika, ani podsłuchana u „Sowy i przyjaciół” rozmowa polityków dotycząca Marszu Niepodległości. Skupia się na ludzkich postawach.

Andrzej Jakimowski, autor „Sztuczek” i „Imagine”, zdążył nas przyzwyczaić do swojego kina. Swojego – a więc kameralnego, skupionego na człowieku, dotykającego środowisk raczej niszowych, ale odnoszącego się do wartości uniwersalnych.

Choćby „Sztuczki”, rozgrywające się w Wałbrzychu, ale nie idące tropem tego, z czym przed dekadą Wałbrzych się kojarzył. A kojarzył się z biedą i zaniedbaniem, z bezrobociem górników i przejmującym poczuciem beznadziei. Tymczasem Jakimowski skierował kamerę na małego chłopca, który tęskni za nieobecnym ojcem i rozpoznaje go w spotkanym na dworcu mężczyźnie. Czy podróżny istotnie jest jego ojcem? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Ważne jest to, jak malec zdobywa się na odwagę, by zaczepić nieznajomego, jak stara się zwrócić na siebie uwagę i jak – w końcu – próbuje rozwiązać problem z gatunku nierozwiązywalnych.

Albo „Imagine”, sfilmowane w Lizbonie. O tym, że Lizbona potrafi być miastem urzekającym, zwłaszcza w słońcu, a na dodatek w specyficzny sposób wypełniona dźwiękami, opowiedział już wcześniej Wim Wenders („Lisbon Story”). Ale Jakimowski nadaje dźwiękowi rangę jeszcze wyższą: pokazuje bowiem stolicę Portugalii z perspektywy ludzi niewidomych. Ludzi, którzy przy pomocy dźwięku próbują pokonać swoje ograniczenie – z różnym skutkiem, czasem nawet tragicznym. Ale – punktuje reżyser – nauka orientacji w nieoglądanej przestrzeni to zaledwie jeden z wątków ich życia, które przy odrobinie dobrej woli może być równie fascynujące – i pełne – jak życie otaczających ich widzących.

Na pierwszy rzut oka „Pewnego razu w listopadzie” nie wygląda na film Jakimowskiego

Na pierwszy rzut oka „Pewnego razu w listopadzie” nie wygląda na film Jakimowskiego. Reżyser wydaje się zaskoczony: – Dobrze się czuję w zdjęciach dokumentalnych, często używam ich w filmach fabularnych, zawsze obserwuję ludzi w naturalnych zachowaniach, korzystam z naturszczyków i bardzo często robię inscenizacje na ulicy, bez przygotowania puszczam ludzi w realia, nawet w Lizbonie tak działałem. Ten film jest zrobiony moim językiem, wchodzę w świat, który jest, wpuszczam do niego bohaterów i obserwuję, co się dzieje. To jest absolutnie mój język – mówi Jakimowski. Jednak zaraz dodaje: – To, że świat dziczeje, nie wynika z moich filmów, ale z tego, jaki jest świat.

Właśnie, czy istotnie chodzi jedynie o zdziczenie, „spaskudnienie” świata?

Świat w filmach Jakimowskiego nie wydaje się przyjazny bohaterom jego opowieści. To dzięki jego twórczej interwencji, dzięki budowaniu w nas empatii dla osób pokazanych na ekranie, ten świat staje się bardziej przyjazny – bo zdobywamy się na akceptację cudzych pragnień i dążeń w naszym otoczeniu, godzimy się z obecnością ludzi i zjawisk na co dzień odsuwanych z naszego pola widzenia.

Ale „Pewnego razu w listopadzie” nie jest historią ludzi niedostrzeganych, mających wszak prawo do pełni życia. Jego bohaterami są osoby społecznie wykluczone, bezdomni matka – nauczycielka na rencie – i studiujący prawo syn. Stracili mieszkanie w kamienicy przejętej przez prywatnego inwestora, państwo nie może (nie chce?) im pomóc, system opieki społecznej okazuje się niewydolny. Przyczynę problemów łatwo wskazać: to bezduszność w licznych przejawach, choćby to, że nikt nie przyjmie do przytułku dla bezdomnych kobiety z psem. A z kolei rozstanie z Kolesiem, psem-przybłędą, dla bohaterki filmu, granej przejmująco przez Agatę Kuleszę, jest niemożliwe. Jej upór w obstawaniu przy wpojonych jej wartościach (nie dotyczy to tylko psa, także innych kwestii) ma dobroczynny wpływ na syna (Grzegorz Palkowski). Chłopak, który zdaje się być lepiej od matki przystosowany do nowych czasów i krytycznej sytuacji, w jakiej się znalazł, odnajduje w sobie potrzebę budowania własnego systemu wartości. Szczęśliwie, bliskiego temu, co przekazała mu matka.

„Pewnego razu w listopadzie…”
„Pewnego razu w listopadzie…”, reż. Andrzej Jakimowski. Fot. Materiały prasowe Kino Świat

Ten tradycyjny system wartości okaże się bowiem niezwykle potrzebny. Na razie jeszcze nie: matka znalazła schronienie na squacie, na wszelki wypadek chłopak, który nocuje gdzie indziej, przepędza psa. Ale ten squat to prowadzona przez anarchistów głośna Przychodnia w Warszawie, przy ul. księdza Skorupki. Mamy listopad 2013 roku, rusza Marsz Niepodległości: ten sam marsz, w trakcie którego podpalono (po raz kolejny) Tęczę na placu Zbawiciela i doszło do ruchawki przy rosyjskiej ambasadzie. Ten także, od którego odłączyła się bojówka narodowców, by – przy biernej postawie policji – przypuścić szturm na Przychodnię.

Wesprzyj Więź

Jakimowski nie wchodzi w politykę, nie obchodzi go ani Tęcza, ani podpalona budka strażnika, ani dotycząca tego Marszu podsłuchana u „Sowy i przyjaciół” rozmowa polityków. Skupia się na postawach ludzkich: bezduszności przedstawicieli władzy, obojętności ogółu, empatii tych nielicznych. Na godności, z jaką spauperyzowana inteligentka znosi przeciwności losu. Na histerycznym lęku kobiety, która dostrzega w trakcie ulicznego zamieszania zagubionego psa, i na poczuciu winy chłopaka, który wchodzi w nienawistny, demonstrujący tłum, by przygarnąć odtrąconego Kolesia. Na uczuciu ukochanej chłopaka, która gotowa będzie porzucić dla niego ciepły, mieszczański dom. Wreszcie na odwadze anarchistów, którzy dali odpór faszystom.

Operatorzy i dźwiękowcy wtopili się warszawski Marsz Niepodległości

Niezwykłe są kulisy powstania „Pewnego razu w listopadzie”. Andrzej Jakimowski wraz z ekipą podróżował po Europie, obserwując demonstracje faszyzujących radykałów, co – jak wiadomo – w ostatnich latach jest nie tylko polską specyfiką. Operatorzy i dźwiękowcy wtopili się warszawski Marsz Niepodległości, filmując od środka to, co wówczas się w Warszawie wydarzyło. Ten zebrany z ogromnym ryzykiem materiał został wkomponowany w film fabularny. Od poprzednich tytułów Jakimowskiego różni się nie tyle metodą twórczą, opisaną wyżej, ile formatem problemu: wołanie o zachowanie wartości nabiera szczególnej oprawy. Zamiast łagodnego ciepła lata – jesienny chłód, zamiast ludzi pomijanych z niszowych środowisk – zepchnięci na margines wykluczeni, zamiast jednostkowych rozterek psychologicznych – problemy społeczne wagi ciężkiej z frustracją rodzącą agresję na czele. Ale czułość, z jaką Jakimowski pochyla się nad swoimi bohaterami, i ostrożny optymizm – pozostają te same.

„Listopad to dla Polski niebezpieczna pora” – cytat z „Nocy Listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego zdaje się najlepszym podsumowaniem nowego filmu Andrzeja Jakimowskiego. Warto pamiętać słowa poety, oglądając Warszawę sprzed kilku lat w żelaznym uścisku narodowych radykałów. Zwłaszcza że po kilku latach od tamtych wydarzeń środowiska, które zdominowały Marsz Niepodległości, bardziej mogą liczyć na przyzwolenie dla swoich poczynań u ludzi sprawujących władzę niż na ich stanowczy odpór.

Podziel się

Wiadomość