Laury powędrowały do Chin i na bliską Litwę. Nagroda Jury Ekumenicznego do Urszuli Antoniak. Tak naprawdę jednak zwyciężyła publiczność.
33. Warszawski Festiwal Filmowy to kolejne już święto kina, na stałe wpisane w kalendarz życia kulturalnego stolicy. Chwała temu, kto nie pogubił się w harmonogramie. Sięgnął po odpowiedni repertuar. A było z czego wybierać. Ponad 200 filmów, 70 premier, 5 konkursów i 10 dni intensywnych emocji. W tym roku wyjątkowo po polsku, bo jak pokazuje festiwal Polska dobrym kinem stoi. Tematy, które przebiły się na pierwszy plan to emigracja, wyobcowanie, więzi rodzinne i kwestie społeczne, a nawet tendencje narodowościowe.
Stefan Laudyn, dyrektor WFF, podczas uroczystości inauguracyjnej powiedział, że droga do powstania Festiwalu była prosta… wiodła pod górę. Tak też większość tegorocznego repertuaru unika dróg na skróty, drąży, poszukuje, szerokim łukiem omija łatwe odpowiedzi. Stawia pytania o kondycję człowieka, nie zawsze słuszne wybory, przygląda się ich skutkom. Wśród pytań są i te o tendencje nacjonalistyczne. Dzięki WFF widzimy, że współczesne kino chce mówić o codzienności, zagubieniu człowieka, obcości, podkreśla wątki uchodźctwa i emigracji. Stawia i obala mury uprzedzeń. To Festiwal dokumentujący współczesne nastroje, począwszy od polskiego i europejskiego podwórka po to światowe. Z roku na rok widać, że te różnice się zacierają.
Grand Prix 33. WFF zdobył chiński film „Zabić arbuza” w reż. Zehao Gao
Grand Prix 33. WFF zdobył chiński film „Zabić arbuza” w reż. Zehao Gao. W jednym zdaniu to film o tym, jak banknot może zmienić życie rolnika. W drugim, to satyra o rosnącym w bohaterze poczuciu niesprawiedliwości społecznej. Przemiana z drobnego sprzedawcy arbuzów w wojownika o własne prawa jest łatwiejsza, niż się wydaje. Sołtys wioski korzysta z wyhodowanych przez Chena melonów i ani myśli za nie zapłacić. Farmer może tylko wzruszać ramionami.
Wszystko ulega zmianie, gdy zatrzymuje się u niego motocyklista, zjada melona i odjeżdżając gubi banknot o wartości 100 juanów. Farmer próbuje oddać pieniądze, dzięki czemu unika śmierci pod kołami rozpędzonego samochodu, który niszczy jego dobytek. Młody mężczyzna w ramach przeprosin oferuje znacznie większe pieniądze, niż Chen jest w stanie sobie wyobrazić. Farmer ma tylko nie pisnąć ani słowa o tym, kto prowadził pojazd, a jest to lokalny boss. Chen jest zszokowany, gdy dowiaduje się, że jego przypadkowy zbawiciel ucieka po zamordowaniu sołtysa, jego syna i sześciu innych osób. Po jego schwytaniu, procesie i każe śmierci Chen zaczyna kwestionować wyrok sądu. Film bazuje na opowiadaniu Dong Libu „Melon”.
Jest to kolejny obraz Zehao Gao pełen czarnego humoru, poprzednim był bardziej komercyjny thriller „Witness” (2012). Za pomocą prostych ujęć i spokojnego montażu reżyser tworzy portret pozornie spokojnej, rygorystycznie zarządzanej społeczności. „Zabić arbuza” to opowieść o walce o godność człowieka z nizin społecznych, zemście i władzy w Chinach naznaczonym niesprawiedliwością i korupcją.
Najlepszym dokumentem okazała się litewsko-łotewska produkcja „Piękni przegrani: inny świat”
Najlepszym dokumentem okazała się litewsko-łotewska produkcja „Piękni przegrani: inny świat” – z długą historią jego twórcy Arunasa Matelisa w tle. Zaczął marzyć o jego powstaniu jako dziecko, czterdzieści lat temu. Obraz wyrósł z miłości i wielkiej pasji do kolarstwa.
Tytuł jest mylący. Film opowiada o cichych bohaterach, którzy nigdy nie opuszczają peletonu wyścigu. Wykonują ogromną pracę, wyniszczającą zdrowie, by kto inny mógł triumfować. To poświęcenie ma nieocenioną wartość. 95 proc. kolarzy startujących w zawodach nigdy nie wygrywa wyścigu. Zderzają się z rzeczywistością. W młodości marzyli o zwycięstwie. W zawodowym sporcie mogą tylko z oddali przyglądać się żółtej koszulce lidera. Kolarstwo to smak krwi i zwycięstwa, a to dane jest nielicznym. Ten znakomity, dojrzały dokument opowiada o wielkim poświęceniu w imieniu innych. O znajdowaniu szczęścia w pracy na rzecz drugiego człowieka. Dokument jest w pewnym sensie metaforą życia każdego z nas. Każdego dnia poświęcamy się przecież nie tylko dla najbliższych. Film pokazuje świat kolarstwa z perspektywy ratowników medycznych, gdzie wyścig jawi się niczym pierwsza linia frontu. Stłuczki, wypadki i obrażenia to codzienność sportowców. „Piękni przegrani” wnika głęboko w duszę kolarstwa.
Filmem otwarcia była premiera „Pewnego razu w listopadzie” w reżyserii Andrzeja Jakimowskiego. W rolach głównych wystąpili Agata Kulesza i Grzegorz Palkowski, któremu po projekcji gratulowano kreacji nawet w toalecie. Psu o imieniu Koleś nikt nie gratulował, a to przecież ważny bohater filmowego świata i sprawca całego fabularnego zamieszania.
Obraz Jakimowskiego w sposób dokumentalny portretuje historię matki i syna, którzy w wyniku eksmisji tracą mieszkanie. Teraz błąkają się po ulicach Warszawy w poszukiwaniu odrobiny ciepła i miejsca do spania. Przyczyną następujących po sobie wypadków jest pies Koleś, którego obecność i w równym stopniu nieobecność na ekranie, nadaje rytm tej historii. „Pewnego razu w listopadzie” wykorzystuje materiały archiwalne przedstawiające zamieszki podczas święta 11 listopada 2013 roku oraz marsz nacjonalistów.
Grzegorz Palkowski to nowa twarz polskiego kina, którą warto zapamiętać, ma w sobie coś staroświeckiego, w tym jak najbardziej pozytywnym aspekcie, pewną powagę i szlachetność, która wyjątkowo dobrze sprawdza się na dużym ekranie. Agata Kulesza w roli matki wypada znakomicie. Jej kreację cechuje naturalność. Tworzy portret kobiety szlachetnej, patriotycznej, jednak w zupełnie inny sposób niż głośne masy na pochodzie nacjonalistów. To dojrzały patriotyzm oparty na zupełnie innych pobudkach. Te wartości stara się przekazywać synowi. Niestety to właśnie ona znajduje się na peryferiach życia społecznego. Donośny głos zmian zdaje się należeć do innej grupy. Film o relacji matki i syna, zmaganiu ze znieczulicą, niepostrzeżenie przeradza się w deklarację polityczną.
Jakimowski zrobił tak naprawdę dwa filmy. W historię wchodzimy leniwym spacerem, obserwujemy nieśpieszną dokumentację codziennego życia dwojga ludzi i psa. Opowieść wrzuca kolejny bieg, gdy trafiamy do skłotu w poszukiwaniu noclegu. Ze zdwojoną mocą uderza, kiedy wraz z Kolesiem i Mareczkiem przemierzamy ulice pełne „energicznych patriotów”. Spada na nas poczucie winy, wyobcowanie, bezradność. Czujemy strach osaczeni we własnym domu, na ulicy naszego miasta. Oprawcą okazuje się przyjaciel z dzieciństwa. Rzuca kamieniami w okna. Wokół płoną race, powietrze ma ciężki smak dymu, jak mantra brzmią okrzyki o wielkiej Polsce. Jesteśmy przez chwilę na wojnie.
„Pewnego razu w listopadzie” to ważny film o dzikości 11 listopada
„Pewnego razu w listopadzie” czerpie garściami z kina społecznego. Jest tu szczypta Kena Loacha, a idąc dalej nawet coś z neorealizmu chociażby Vittoria de Sici. To jednak ważny film o nieprzewidywalności i dzikości 11 listopada. Pokazuje, jak niewiele trzeba by znaleźć się na peryferiach życia i by nienawiść wymknęła się z pod kontroli.
Dzieło może nie zupełnie udane, ale jako pierwsze od dawna podejmuje niewygodny temat wojny polsko-polskiej, która może prowadzić tylko do złego. Tego, o czym chcemy czytać tylko w książkach. Film w sposób poruszający portretuje święto, które z roku na rok zatraca swój pierwotny charakter, przekracza kolejne granice i staje się paradą nacjonalistów, upiorną zabawą bez trzymanki. Ograniczenie wolności jednej grupy automatycznie zwiększa swobody drugiej. Ci liczebniejsi, często kierujący się agresją, dyktują warunki. Mniejszości pozostaje strach, zabarykadowane okna i drzwi. Przeczekanie złego.
Odkryciem festiwalu jest film „Hugo”, laureat Nagrody Młodego Jury FIPRESCI, prezentowany w konkursie dokumentalnym. Świeży obraz w reżyserii Wojciecha Klimali. To słodko-gorzka historia o naprawdę dobrym rytmie, która inspiruje i napawa nadzieją. To kino, które ogląda się z przyjemnością.
Dzidek, czyli Zdzisław Misiak to emerytowany król lunaparków, poznańskiego „Dzidkolandu”. Najlepsze lata w biznesie ma już za sobą. Teraz wychowuje 6-letniego wnuka Hugo podczas gdy ojciec chłopca przesiaduje w więzieniu. Cały dobytek Dzidka to barak pozostały po czasach dawnej świetności, kucyk, byk rodeo, stara karuzela i uciekające co jakiś czas psy. Wszystko to niemal w sercu Poznania.
„Hugo” to piękna historia ciepłej relacji wnuka i dziadka. Jej rytm wyznaczają wydarzenia z życia chłopca, urodziny, treningi, imprezy szkolne. Dzidek dba, by niczego mu nie zabrakło. W tle pulsuje dramat rodziców, zmarłej tragicznie córki Olimpii oraz zięcia aresztowanego w Hiszpanii. Dzidek przejmuje rolę ojca, mimo że kontakt z własnym synem nie należy do najlepszych. Malec odwdzięcza się mówiąc „Te quiero mucho Dzidku”. Hugo, chłopiec o polsko-chińsko-hiszpańskich korzeniach nie chce już rozmawiać przez telefon z ojcem.
Ważna część filmu rozgrywa się w Hiszpanii, do której Dzidek wyjeżdża na spotkanie z zięciem Chińczykiem. Nie chce oddać chłopca. Jest do niego przywiązany. Tym bardziej, że obawia się wywiezienia wnuka do Chin. Film Klimali opowiada też drugą historię, upadku i samotności. Po czasach prosperity Dzidkowi pozostało tylko wspomnienie. Obrazuje to konieczność rozbudowy baraku, by państwo nie odebrało dziecka. W zebraniu środków na remont pomagają życzliwi ludzie. Na uwagę zasługują świetne dialogi. W rozmowie z kolegą, również właścicielem lunaparku, Dzidek słyszy: „Dzieci są efektem ubocznym mojej miłości do żony. Specjalnie nie mówię owocem… efektem ubocznym”. „Hugo” to piękny, wzruszający film.
„Człowiek z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa to dzieło uniwersalne, jakiego nie oglądaliśmy w polskim kinie od lat
„Człowiek z magicznym pudełkiem” prezentowany w sekcji 1-2 zaskakuje. Film w reżyserii Bodo Koxa to dzieło osobne. Zamknięty, osobliwy świat i popis wrażliwości reżysera. Nie zawsze doskonały. Jest to jednak dzieło uniwersalne, jakiego nie oglądaliśmy w polskim kinie od lat, od czasu „Seksmisji” czy filmów Piotra Szulkina. Nawet nie przeszkadza, że czerpie garściami ze znanych konwencji kina SF. W rolach głównych świetni, debiutujący na dużym ekranie Piotr Polak oraz Olga Bołądź i Sebastian Stankiewicz. Warto wymienić również Wojciecha Zielińskiego jako Nerwusa, tu wyjątkowo czarny charakter.
Piotr Polak łączy na ekranie nowe i stare, przeszłość z przyszłością. Wyjątkowo sprawnie odnajduje klucz do tego połączenia. Wiarygodnie odtwarza dżentelmena z lat 50., by zaraz stać się zagubionym bohaterem przyszłości, sprzątaczem w korporacji. To cały dysonans kina Bodo Koxa. Niecodzienny owoc świata wyobraźni reżysera. „Człowiek z magicznym pudełkiem” to film o miłości, której nic nie jest w stanie powstrzymać. Tym bardziej przenosiny w czasie. To bardzo wyraziste kino, które nie każdemu przypadnie do gustu, ale wobec którego nie da się przejść obojętnie. Również w aspekcie wizualnym. Warto zobaczyć wizję Warszawy przyszłości. Bodo Kox bardzo sprawnie wywarza możliwości swoich efektów specjalnych. Nie mamy tu poczucia słabości wizualnej. Efekty są poprawne. Wszelkie braki wypełnia znakomita scenografia i kostiumy. Zestawienie dwóch światów, czasów stalinowskich i przyszłości, ma widoczne konotacje z dzisiejszą Polską. Stare radio, czyli tytułowe magiczne pudełko, umożliwia przenoszenie się między tymi dwoma światami. Klimat potęguje ścieżka muzyczna na czele z utworem Maanamu „Krakowski spleen”. Ot taki swojski futuryzm. Nie mogę się doczekać kolejnego filmu, by zobaczyć, w jakim kierunku pójdzie Bodo. Reżyser nie jest zainteresowany tworzeniem kalk i konsekwentnie podąża własną ścieżką. To kino uniwersalne niezależnie od szerokości geograficznej. Zupełnie pozbawione zadęcia.
„Święte powietrze” w reżyserii Shady Sroura to film prezentowany w sekcji Wolny Duch. Opowiada o palestyńskim chrześcijaninie mieszkającym wśród Żydów w Izraelu. To właśnie on, alter ego reżysera o imieniu Adam, pokazuje nam jak zarobić na sprzedaży powietrza, które umieszcza w szklanych butelkach i korkuje. Jednak w Nazarecie nie jest to takie proste. Musi opłacać się mafii, dogadać z przedstawicielami Kościoła, żeby tego było mało od razu pojawia się wysyp „podróbek”. Życie tu zaciera granice, a wszelkie relacje skąpane są w falach absurdu. „Święte powietrze” to ciekawy zestaw scen. Warto wspomnieć kłótnię w korku samochodów, która kończy się dziurą na dachu od ciosu mieczem samurajskim. To jednak przede wszystkim film o aborcji, którą rozważali sam reżyser i jego żona. W kolejnym planie mówi też o temacie mniejszości, byciu Arabem i chrześcijaninem w Izraelu. Wszystko w życiu Adama jest interesem. Dobija targu z każdym, nawet księdzem, pracuje z Arabem, by ściągać klientów obu religii. Pozornie wszystko jest okay, jednak Adam to człowiek niespełniony, szukający czegoś więcej niż rutynowa praca i życie rodzinne. Nie dojrzał do stabilizacji, gdy dowiaduje się, że zostanie ojcem. Wspólnie z partnerką myśli o aborcji. „Święte powietrze” dokłada również cegiełkę w dyskusji o rasizmie ze względu na narodowość i religię. Jak mówił po projekcji sam Shady Srour, „lewe skrzydło” słabnie nie tylko w Izraelu, ale i na całym świecie.
Po seansie w pamięci zostaje scena przed komisją aborcyjną. Ukazuje relacje między obywatelami Izraela. Według reżysera wszyscy tu krzyczą na siebie. Kłócą się, są szczerzy i niemili, a wszelkie konwenanse w odwrocie. Tak ścierają się co dzień kultury i religie. W tej wyjątkowej scenie dzięki impulsywnej reakcji komisji para postanawia na nowo przemyśleć swoją decyzję. Na styku kultur rodzi się nadzieja. „Święte powietrze” to dobry film, rozbudza jednak apetyt na więcej.
„Balkan noir” prezentowany w konkursie międzynarodowym to w jednym zdaniu połączenie estetyki kina Tarantino i tytułowego bohatera „Kawy i papierosów” (2003) Jima Jarmuscha, papierosa. Palenie to klucz do tej historii. Symbolizuje odcięcie od świata, jest atrybutem wyobcowanych, silnych słabością bohaterów. Postaci spalających się powolnym dymem. Wszyscy tu oddychają tytoniem. Film jest nawet poszatkowany klasycznymi reklamami amerykańskich papierosów. Tworzy kolaż historii, scen i materiałów z innych realizacji. W „Balkan Noir” ciężarem jest przeszłość, będąca przekleństwem bohaterów. Wreszcie jest to film o zemście matki dziewczynki zaginionej na wakacjach w Czarnogórze. Kobieta żyje w ciągłym cierpieniu i poczuciu winy. Wszystko jednak się zmienia gdy po latach poszukiwań trafia na trop oprawcy. W trakcie seansu dowiadujemy się też jaka jest najsmutniejsza piosenka świata, to „Chiquitita” Abby. Zaskoczeni? Nie tylko wy.
Kolejna porcja bardzo udanego, i znowu polskiego, kina to „Pomiędzy słowami” Urszuli Antoniak, Nagroda Jury Ekumenicznego, film prezentowany w Konkursie Międzynarodowym. W rolach głównych Andrzej Chyra i Jakub Gierszał. Obraz naszpikowany jest znakomitymi dialogami, świetną muzyką, przemyślanymi kadrami, o doskonałym rytmie. Bierze na warsztat spotkanie ojca i syna. Terenem dla starcia dwóch różnych osobowości jest Berlin, gdzie pracuje niespełna 28-letni Michał, prawnik z Polski. Urszula Antoniak przywykła do realizacji historii, które są jej szczególnie bliskie. Tym razem wybrała temat emigracji dotyczący jej samej od 25 lat. Na pierwszy rzut oka „Pomiędzy słowami” odnosi się do egzystencjalnego charakteru emigracji. Jednak idąc dalej z biegiem opowieści, Michał, pomimo świetnego zasymilowania, zostaje zrównany z każdym „przeciętnym” uchodźcą. Za sprawą reakcji szefa zrozumie, że pewnych stereotypów nigdy nie przełamie. Doskonała scena zagubienia w klubie czarnoskórych emigrantów. Michał zdaje sobie sprawę z zawieszenia pomiędzy światem Niemców i obcych. Nigdzie nie czuje się u siebie.
Ojciec Michała nie jest człowiekiem sukcesu. Przyjeżdża w odwiedziny niespodziewanie. „Czym się zajmujesz?” pyta niemiecki Szef podczas kolacji. „Sztuką przetrwania” – odpowiada ojciec, co syn tłumaczy na niemiecki „Jest freelancerem”. Doskonale kupiła to warszawska publiczność. „Jak się robi taki hajs?”. „Nie tylko zarabiamy” – słyszy odpowiedź. „Działamy też non profit. Pomagamy uchodźcom. Polacy też kiedyś nimi byli”. „Ty się tak nie zagłębiaj w przeszłości bo tam jeszcze inne rzeczy można znaleźć” – ripostuje postać Andrzeja Chyry. Niemcy nie mają u niego dobrej prasy. Ojcem Michała kierują nie do końca szczere intencje. Jego wkład jest jednak pozytywny – otwiera syna. Przełamuje skorupę perfekcyjnie ułożonego i przewidywalnego życia. Michał odcina się od korzeni. Jednak nie jest to wyparcie. Mężczyzna nie wstydzi się swojej narodowości. „Masz kontakt z kolegami z liceum?” – pyta ojciec. „Nie”. „Dlaczego?”. „Nie wiem. Żyję tu nie tam” odpowiada mężczyzna. Michał zlewa się z niemieckim otoczeniem. Jest jak kameleon. Poukładany typ, nienagannie ubrany, z perfekcyjnym akcentem, jest bardziej niemiecki od Niemca.
„Pomiędzy słowami” nie jest nową historią. Już kiedyś opowiadał o tym Polański. Jednak w zupełnie innym tonie. Jakub Gierszał jako Michał to kreacja dryfująca w zupełnie innym kierunku niż Trelkovsky, bohater „Lokatora” (1976) Romana Polańskiego. Estetyka dzieła też jest inna. Brak tu groteskowości i absurdu świata Polańskiego. Brak prozy Rolanda Topora. Sama przemiana bohatera też nie jest tak gwałtowna.
Film Urszuli Antoniak to także znakomite zestawienie bohaterów. Przeciwstawne charaktery ojca i syna w pewnym sensie się uzupełniają. Michał pyta rodzica, czy widzi w nim coś z siebie. Usłyszy „Chciałem być muzykiem, ale zabrakło mi odwagi by nim zostać, ty chciałeś być adwokatem i tego dokonałeś”. Jednak już po chwili uzupełnia, „jakbyś się uczył francuskiego to siedzielibyśmy teraz w Paryżu”. Mimo wszelkich różnic wizyta ojca przełamuje skorupę perfekcji i wyćwiczonych frazesów Michała. Rozbudza w nim smak życia. Czarno-biały obraz filmu jeszcze bardziej wyostrza kontrasty postaw i charakterów. Podkreśla różnice nie tylko między mężczyznami, ale również pomiędzy obywatelami a imigrantami. To bardzo sugestywne i przemyślane dzieło będące ważnym elementem w dyskusji o europejskiej równości i integracji.
33. Warszawski Festiwal Filmowy dobiega końca 22 października. O prestiżową Grand Prix w Konkursie Międzynarodowym walczyło w tym roku 15 produkcji z całego świata, w tym trzy obrazy z Polski – „Pomiędzy słowami” Urszuli Antoniak, „Czuwaj” Roberta Glińskiego i „Pewnego razu w listopadzie” Andrzeja Jakimowskiego. Wśród zaprezentowanych filmów jest kilka, które pozostaną na długo w pamięci festiwalowej publiczności. Tym, którym nie udało się wszystkiego obejrzeć, pozostaje szukać części z nich w kinowej dystrybucji. Innym – oczekiwać 34. Festiwalu, który już za rok.