Jako reżyser miał pełną świadomość, że uprawia sztukę popularną. Równie obce było mu kino dla nikogo, jak kino dla byle kogo.
Munk nie schlebiał powszechnym gustom, zaprzeczał utartym matrycom i obiegowym stereotypom. Jako artysta myślał po swojemu i działał na własny rachunek. Co bynajmniej nie znaczy, że lekceważył masową publiczność, wprost przeciwnie…
Pokora, jaką ten wielki filmowiec wykazywał wobec widowni, jest faktem godnym zastanowienia i bacznej uwagi w dobie, kiedy zewsząd dochodzą do nas niemądre deklaracje domorosłych reżyserów, iż publiczność nie dorosła do ich filmów. Posłuchajmy, co mówił Munk na ten temat w trakcie realizacji „Człowieka na torze” w roku 1956:
„Jeżeli mój film nie podoba się ogółowi – znaczy, iż mam zły gust… Uważam, że nasza kinematografia ma wiele do zawdzięczenia widzowi… Widz bowiem płaci za bilet do kina, z tych sum utrzymuje się olbrzymi aparat administracyjny, a z kolei administracja sprawia, że film jest u nas imprezą deficytową. Wielka to sztuka, wielkie zaiste osiągnięcie i tego nie ma nigdzie na świecie. Dlaczego jednak dzieje się to kosztem widza kinowego i w ogóle każdego podatnika – nie wiem…
Jeżeli film o wysokim poziomie artystycznym nie ma powodzenia – oznacza to, że jednak coś nie jest w porządku z tym filmem. «Złodzieje rowerów» byli wielokrotnie podawani jako niezbity rzekomo dowód, iż większość widowni nie jest zdolna właściwie ocenić wybitnego dzieła filmowego. Otóż ja się z tym nie zgadzam. Moim zdaniem, film «Złodzieje rowerów» miał jednak ten błąd, że było to dzieło zbyt przygnębiające… Czy wynika z tej wypowiedzi, że widownia ocenia wprawdzie sprawiedliwie każdy wybitny film, ale pod warunkiem, że film ten jest bezbłędny – nie wiem, wszelako to miałem na myśli”.
Miał wyostrzoną świadomość tego, jak groźna jest zarówno w kinie, jak i w całym świecie sztuki wszelka tandeta. Z drugiej strony, nie odwracał się w swoich filmach od tego, co popularne. Wiedział, że obecność różnych atrakcji, ich wymyślanie i zręczna aranżacja, są sztuce filmowej niezbędne. Bliska była mu linia Chaplina, Johna Forda, Wellesa, Kurosawy, Buňuela, Felliniego, a nie ezoteryczna X muza spod znaku Epsteina, Delluca, Vigo, Mai Deren, ówczesnego Bergmana czy Antonioniego. Jako reżyser miał pełną świadomość, że uprawia sztukę popularną. Równie obce było mu kino dla nikogo, jak kino dla byle kogo. Chciał tworzyć nie „filmy dla ludzi”, lecz filmy dla ludzi. Popularność owszem, ale nie za wszelką cenę.
Munk wiedział doskonale, że kino artystyczne musi celować w wielką widownię. Bez niej film, choćby najlepszy, najbardziej ambitnie pomyślany i wykonany, nie różni się wiele od znanego nielicznemu gronu ciotczynego serniczka domowej roboty, którym zachwycają się i nasładzają najbliższa rodzina i znajomi. Pusta widownia jest za każdym razem porażką reżysera. W kinie liczy się wymiar i skala. Oooo! i aaaa!…, od którego zaczyna się echo dobrego filmu, jest każdemu filmowi niezbędne do pełni społecznego istnienia.
Dlatego nie interesował go film „artystowski”. Nie widział siebie w roli artysty kapłana wyniośle oddalonego od zbiorowości, albo koturnowego wieszcza z dystansem wobec maluczkich zamieszkującego wieżę z kości słoniowej. „Twórca żyje normalnym życiem społeczeństwa” – powiedział w roku 1960, kilkanaście miesięcy przed śmiercią Stanisławowi Janickiemu. Wiedział, że pełny cykl życia każdego prawdziwego dzieła sztuki – jako szczególnego aktu porozumienia artysty z drugim człowiekiem – obejmuje szereg następujących po sobie stadiów rozwoju. Przebiegają one: od rzeczywistości będącej źródłem inspiracji dla twórcy, do świata przezeń wykreowanego (sztucznie powołanego do istnienia); i z powrotem: od wewnętrznego uniwersum dzieła – ku tej samej lub innej rzeczywistości, którą za jego pośrednictwem odkrywa dla siebie odbiorca.
Munk wiedział też, że każde dzieło sztuki – a zwłaszcza film, z niezliczonymi rozterkami i wszelkiego rodzaju kłopotami, jakie towarzyszą od początku do końca jego realizacji – oznacza dla autora osobiste wyzwanie rzucone ograniczeniom i barierom danej realności.
Wyrastając z niemożliwego, akt kreacji artystycznej staje się w tym sensie swoistym ekscesem polegającym za każdym razem na wyrwaniu przez twórcę czegoś rzeczywistości, w jakiej żyje. Eksces taki stanowi rodzaj indywidualnego występku, u którego podstaw leży wola artysty, a który w szerszym planie społecznym mogą usprawiedliwiać jedynie wyższe względy symboliczne. W odróżnieniu od innych, Munk nie kręcił swoich filmów z bezduszną wprawą rutyniarza, on je za każdym razem z ogromnym trudem i poświęceniem wyrywał z rzeczywistości.
Tak uprawiana reżyseria jest zawodem okrutnym i niezmiernie wymagającym. „Reżyseria to zawód wymagający zimnej krwi i mocnych nerwów” – mawiał. Wielu jego kolegów udawało, że tworzy sztukę filmową, a tak naprawdę imitowało tylko modne trendy. Nieautentyczne motywy tworzenia rodzą rzeczy błahe, puste i z nieprawdziwego zdarzenia. Zarówno w tamtych latach, jak i później nieraz stawało się to bardzo widoczne na polskim rynku filmowym – pełnym pozerstwa, pretensjonalności, żałosnego udawania i nieznośnych mód.
Munk miał nie tylko talent, ale i pokorę. Jego osobność zarówno w kinie polskim, jak i europejskim była zjawiskiem artystycznym najwyższej próby, za którym stał żywy –niestrudzenie poszukujący prawdy w sztuce – człowiek z jego poświęceniem i wielką pasją.
Fragment książki Marka Hendrykowskiego „Andrzej Munk” (podrozdział „Na spotkanie widowni”), Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 2007
Przeczytaj też: Wajda – polski romantyk