Proponowana reforma nauki faktycznie rozwiązuje wspólnotę akademicką pod hasłem wzmocnienia jej autonomii.
Polityka już dawno nie była tak fascynująca. Nie sposób pisać o reformie szkolnictwa wyższego z pominięciem skomplikowanego układu politycznego, który się wokół niej wytworzył. Autor reformy, wicepremier Jarosław Gowin, wielokrotnie odcinał się od programu naukowego PiS z 2014 roku. A na godzinę przed ogłoszeniem projektu ustawy odciął się od niej przewodniczący klubu PiS.
Wynika z tego odruchowe i komiczne współczucie liberalnej opinii publicznej dla „sponiewieranego wicepremiera”. Platforma milczy, nie wiedząc jak ugryźć reformę. Pierwsze reakcje Nowoczesnej mrożą krew w żyłach: reforma krytykowana jest na razie przez tę partię jako zbyt ewolucyjna, gdy „potrzebna jest rewolucja”. Liberalna krytyka wypowiadana jest półgębkiem.
Lewica wzywa do patrzenia na ręce Gowinowi, była minister edukacji Krystyna Łybacka i szef Instytutu Daszyńskiego piszą stanowisko, w którym punktują ustawę Gowina, zarzucając jej niszczenie Polski pozametropolitalnej. Zdroworozsądkowy w innych sprawach Klub Jagielloński rzuca się bronić swojego sojusznika w rządzie, zarzucając krytykom pozycje niemalże reakcyjne.
W tym chaosie zwykły obywatel ma tylko dwa wyjścia: wzruszyć ramionami lub wypracować sobie własną opinię.
Reforma zawiera kilka ważnych zmian na lepsze, w większości umiarkowanych prosocjalnych rozwiązań. Przyznaje stypendia w wysokości 1800 zł na rękę wszystkim doktorantom, często pozbawionym dotąd jakiegokolwiek finansowania, wprowadzając równocześnie wymóg dokładniejszej kontroli doktoratu. Mimo paradygmatu hiperkonkurencyjnosci, w którym porusza się ustawodawca, skutkiem reformy może być też pewna stabilizacja zatrudnienia na uczelniach. To już dużo.
Dodajmy do tego, że nowa ustawa utrudni właścicielom prywatnych szkół okradanie studenckiej klienteli i uwłaszczanie się na majątku uczelni, że utrudni drenaż studenckiej kieszeni przez dodatkowe opłaty wprowadzane przez uczelnie publiczne. Pozytywów jest jeszcze więcej: regulacje stypendialne, ustanowienie dydaktycznej ścieżki kariery (choć niestety, nie wygląda ona atrakcyjnie w świetle ustawy). Osobiście popieram możliwość wprowadzenia dodatkowych egzaminów na uczelnie, choć pojawiają się w naszym środowisku ważne głosy wskazujące na negatywne oddziaływanie takiego narzędzia selekcji.
Czego chcieć więcej? Co tu krytykować? Przed czym ostrzegać? Czy krytyka nie jest dowodem złej woli? Przecież rektorzy Gowinowi klaszczą… Ano właśnie.
Zarządzanie strachem
„Upodmiotowienie podstawowych jednostek organizacyjnych w zakresie kluczowych uprawnień (prowadzenie studiów wyższych, studiów doktoranckich oraz nadawanie stopni) oraz ewaluacji działalności naukowej, skutecznie ogranicza możliwości efektywnego zarządzania uczelnią” – mówią założenia do ustawy. Otoczenie Gowina przedstawia sprawę jeszcze bardziej wyraziście: podstawowym zadaniem reformy musi być „ograniczenie demokracji na uniwersytetach”. Dyrektorzy fundacji grantowych zgodnie mówią: na demokrację w nauce nie ma miejsca. Demokracja w nauce jest jedną z głównych przeszkód uniemożliwiających reformowanie i sukcesy w świecie. Demokratyzacja uczelni groziłaby, że władzę nad nią przejmą zwolennicy teorii płaskiej ziemi…
To fatalne rozpoznanie wisi nad reformą. Ustawa rozwiązuje wydziały (od 2019 roku), przenosi ich kompetencje do nadawania stopni na Senat, większość władzy koncentrując w rękach rektora i Rady Uczelni. Rada jest ciałem nowym i będzie się składać w ponad 50 proc. z osób wywodzących się spoza uczelni. Otoczenie społeczne uczelni rozumiane jest w większości dokumentów jako otoczenie biznesowo-administracyjne. Dlatego można wiarygodnie przewidywać podobny skład przyszłej Rady Uczelni. Przewodniczyć jej ma również osoba spoza uniwersytetu. Rada przedstawia elektorom wybranych przedwstępnie kandydatów na rektorów. Rada współzarządza finansami i formułuje strategię uczelni, czyli kluczowy programowy dokument wyznaczający plan działań w krótkiej i dłuższej perspektywie czasu. I nie zapomnijmy, że określa również Statut.
Prawdą jest, że członków Rady powołuje Senat. Ale ustawa nie określa, kto przedstawia kandydatów na członków. Prawdą też jest, że Senat może odwołać członka Rady. Ale nie z powodu utraty zaufania. Oprócz tego mamy rektora, bardzo wzmocnionego przez ustawę, którego Senat nie kontroluje.
A więc władza w uczelni przechodzi w ręce zewnętrznej, nie kontrolowanej przez wspólnotę akademicką Rady i potężnego rektora, odpowiadającego tylko przed zewnętrzną Radą, lecz nie przed członkami społeczności.
Reforma podwójnie pacyfikuje środowisko naukowe
W myśl ustawy piętnuje się negocjowanie z członkami wspólnoty i faktycznie rozwiązuje wspólnotę akademicką pod hasłem wzmocnienia jej autonomii. Z tego biorą się – po zabezpieczeniu ciągłości kadencji – rektorskie oklaski. Reforma podwójnie pacyfikuje środowisko naukowe. Odbiera mu narzędzia kontroli rektora i naraża na polityczno-biznesową, czytaj: oligarchiczną kolonizację.
Oddanie kontroli nad strategią uczelni jej zewnętrznym partnerom oznacza dziś pożegnanie z humanistyką. Uczelnie są notorycznie niedofinansowane. Nie ma złudzeń, które kierunki jako pierwsze padną ofiarą polskich biznesmenów, jeszcze niedawno „alarmujących” w gazetach o młodzieży nieodpowiedzialnie wybierającej studia humanistyczne, niezgodnie z raportami i twardymi danymi, które wskazują na rosnącą rolę miękkich, „humanistycznych” kompetencji na rynku pracy.
Istotnym kontekstem są dane z raportu „Poland’s Higher Education and Science system” (s. 97-98) pokazujące niskie zainteresowanie polskiego biznesu finansowaniem szkolnictwa wyższego, a co za tym idzie – słabe wyczucie jego roli i specyfiki. Finansowanie prywatne tego sektora jest niskie w porównaniu z resztą krajów europejskich, co podkreśla wymieniony raport, sporządzony na zlecenie MNiSW.
To, co dzisiaj zagrozi humanistyce, w przyszłości może się okazać końcem politycznej niezależności uniwersytetu. Środowisko, które zgodzi się na zewnętrzne zarządzanie i likwidację samorządności, nie będzie miało narzędzi protestu, gdy nowelizacja ustawy dopisze do kompetencji Rady Uczelni kontrolę bardziej polityczną i miejsce dla takichże nominatów w jej składzie.
Gdyby to pacyfikacyjne narzędzie okazało się za mało skuteczne, ministerstwo zapewniło sobie w ustawie prawdziwą broń atomową. Artykuł 61 pozwala decyzją ministra rozwiązać kierunek, który przestał „odpowiadać lokalnym lub regionalnym potrzebom społeczno-gospodarczym” i którego nie chroni najwyższa kategoria naukowa (czyli np. sławna polonistyka w Gdańsku). W praktyce oznacza to, że minister posiądzie narzędzie, dzięki któremu decyzją administracyjną może rozwiązać nieposłuszny wydział prawa, pogonić grzebiących w historii najnowszej historyków pozawarszawsko-krakowskich, zlikwidować od ręki połowę teologii w Polsce itd. Podejrzewam, że ta broń nigdy nie wypali – dla pacyfikacji tego środowiska wystarczy, że zawiśnie na ścianie.
Jakiej reformy potrzebujemy?
Lęk i konformizm – to najważniejszy problem polskich uczelni i nauki. Lęk wobec przełożonych, brak podmiotowości i zależność, konformizm wpływający na badania naukowe, na nieśmiałość tez, na wybieraną metodologię, na zaniedbywane tematy badań. To obiegowa, nieodkrywcza, lecz oczywista diagnoza. Czego potrzebujemy? Podmiotowości i narzędzi upodmiotowienia, zmiany stosunków władzy na uniwersytecie, zmiany modelu zarządzania z dyscyplinarnego na bardziej partycypacyjny. Podstawową ogólną zasadą reformy ustroju uczelni musi być reguła: ile centralizacji, tyle partycypacji. Oraz: tyle centralizacji, by pozostała racjonalną.
A więc wyliczmy: partnerzy zewnętrzni uczelni nie mogą mieć pakietu kontrolnego w Radzie. 30-35 proc. miejsc w Radzie wystarczy. Rada opiniuje, nie zarządza. Rektor kontrolowany jest przez Senat i nie sprawuje autokratycznej i korupcjogennej kontroli nad finansami. I jest odwoływalny w określonych warunkach przez członków społeczności.
Wybór Rektora wymaga ucywilizowania. Ustawa, ponad statutem, musi nakładać na uczelnie obowiązek przeprowadzenia – pod groźbą kar – uczciwych i merytorycznych wyborów. Zakładają one: odpowiednie wczesne ujawnienie się kandydatów; publikację programów na stronach uczelni – dostępnych po wyborach; organizację serii debat z kluczowymi grupami wyborców, publikowanie ich pytań i uzyskanych odpowiedzi; coroczne spotkania z kluczowymi grupami wyborców, podczas których rektor zda sprawę z prowadzonej polityki, a elektorat podzieli się swoimi potrzebami.
Narzędziem upodmiotowienia jest jawność. Nie ukrywajmy: bez powodzenia sugerowaliśmy wicepremierowi, by postawił na nią programowo. Również w tym przypadku, ponad statutem, ustawa powinna wymusić pewne rozwiązania. Decyzje finansowe wszystkie muszą być transparentne i publikowane w internecie. Nagrody i rozdział środków wewnątrz wydziałów i innych jednostek muszą stać się przedmiotem debaty. Potrzebny jest swobodny wgląd w decyzje komisji senackich.
Jeżeli centralizujemy skarb uczelni, pomyślmy o budżecie partycypacyjnym. Należy zastanowić się nad swego rodzaju obywatelską inicjatywą „ustawodawczą” w obrębie uczelni, dzięki której grupy wyborców zgłaszałyby do Senatu wnioski (pod określonymi warunkami).
Upodmiotowienie zakłada przymus partycypacji. Dla przemęczonych naukowców to dodatkowe obciążenie, którego woleliby uniknąć. Dlatego dla naukowców i studentów należy stworzyć istotną zachętę do angażowania się. Solon w swoim prawie karał obywateli, którzy nie angażują się w publiczne spory. Nie uzdrowimy polskiej nauki, jeśli nie ożywimy naszych uczelni, jeśli nie uczynimy ich nieco bardziej realnymi (choć czasem kłótliwymi) wspólnotami. Aby to uczynić, należy nagradzać za zaangażowanie wewnątrzuczelniane. Narzędziami może być np. ocena okresowa lub zmniejszone pensum. Dzisiaj mało kto garnie się do nawet dobrze płatnych stanowisk w uczelnianej administracji.
Upodmiotowienie uczelni to kłopot dla Jaśnie Oświeconych, którzy nie chcą się użerać. Reforma wczuwa się w perspektywę naszych autokratów rządzących uczelniami lub na emeryturze zasiedlających Fundację Rektorów. Ich Magnificencje w większości nie znają – tak jak nie zna ministerstwo – innego modelu zarządzania i podnoszenia efektywności naukowej niż regulacje i kary.
Przeregulowany system wcale nie zyskał na przejrzystości. Kontrola jest ważna, lecz jeszcze ważniejsza jest mobilizacja, zarządzanie przez upodmiotowienie, przez uczynienie uczelni miejscami ludzkimi, przestrzenią, w której tworzenie chcą się angażować jej pracownicy.
Nie potrzebujemy więcej strachu, więc potrzebujemy innej reformy.