Jak większość bywalców koncertowych, nie czytam prawie nigdy recenzji muzycznych.
Recenzent muzyczny pewnego konserwatywnego dziennika opowiadał mi niedawno o kłopotach, jakie sprawia mu naczelny redaktor pisma. Zarzuca mu mianowicie brak umiaru w pochwałach i w ostatniej korekcie skreśla mu wszystkie przymiotniki, które wydają mu się przesadne. Po takiej operacji recenzent nie poznaje często własnego tekstu i nie wie, jak się wytłumaczyć przed artystami, bo zwyczaj zakazuje zdradzania redakcyjnych tajemnic.
Redaktor naczelny, prowadzący dział polityczny dziennika i chodzący jedynie na operetki, ma swoje zasady. Teoria geniuszów – powiada – nie da się pogodzić z demokracją liberalną, mającą zapewnić równy start wszystkim obywatelom. Sam Goethe zresztą, który powinien się był na tym znać, twierdził, że geniusz polega przede wszystkim na wielkiej cierpliwości. Podnosząc cierpliwość artystów do rangi geniusza, krzywdzimy pozostałych obywateli, którzy w urzędach, kolejkach, zatorach drogowych itp. muszą okazywać anielską cierpliwość zupełnie bezinteresownie, bo nikt nie widzi w nich geniuszy.
Zresztą czy nie wszyscy artyści zasługują jednakowo na pochwały? Każdy z nich odbył kosztowne studia i poświęcił wiele lat pracy na zdobycie mało rentownych dyplomów. Istniejące między nimi różnice dadzą się na pewno opisać bez używania superlatywów. Żadnej więc przesady, panie recenzencie, żadnej przesady!
Patrząc na szalejącą za popularnym artystą publiczność, stróże demokracji widzą w swej wyobraźni inny tłum, obrzucający kwiatami generała na białym koniu lub kwitujący burzą oklasków każde zdanie przemawiającego z balkonu dyktatora. Każdy entuzjazm wydaje się im podejrzany.
Ze swego punktu widzenia redaktor naczelny może mieć nawet rację i zdanie jego nie jest na pewno odosobnione: „Jesteście mi równi w wolności, ale nierówni w geniuszu”, mówi w „Nie-Boskiej komedii” rewolucyjny generał, gdy obywatele próbują z nim dyskutować plan zdobycia Okopów św. Trójcy, na co hr. Henryk zauważa, że tak zaczynają się wszystkie tyranie.
Nie wiem, jak recenzenci dają sobie radę z domową cenzurą i czy zawsze trzymają się ściśle jej przepisów. Jak większość bywalców koncertowych, nie czytam prawie nigdy recenzji muzycznych. Najpilniejszymi czytelnikami tych ostatnich są artyści, biorący bardzo do serca pochwały i przygany krytyki. Widziałem wybitnych artystów odmawiających koncertowania w miastach, gdzie kiedyś spotkali się z nieżyczliwą krytyką.
Wzajemna nietolerancja między cenzorami wystrzygającymi z recenzji superlatywy i obraźliwymi artystami nie da się sprowadzić do konfliktu między zazdrosną tępotą jednych i próżnością drugich. Leży między nimi także granica dzieląca dwa światy o odmiennej strukturze.
Odmienność świata sztuki była wielokrotnie i rozmaicie opisywana. Poeci starożytni mówili o odrębności swego powołania, o muzach wzywających ich na wysokie pustkowia Parnasu. Mamy także teksty znacznie nam bliższe. W nieznanych dotąd listach Maupassanta, np. ogłoszonych ostatnio w „Mercure de France”, znajduje się następujący passus:
„Doznaję czasami krótkich, dziwnych i gwałtownych objawień piękna, piękna nieznanego, nieuchwytnego, zaledwie zdradzającego się w pewnych słowach, widokach, pewnych zabarwieniach świata, pewnych sekundach… Nie potrafię go ani dać poznać innym, ani wyrazić, ani opisać. Zachowuję je dla siebie. Nie mam innej racji bytu, innej przyczyny dalszego trwania…”.
Dodać wypada, że jest to tekst pisarza naturalisty, który niechętnie mówił o sobie i swych utworach, natrętnych zaś zbywał odpowiedzią, że pisze po prostu dla pieniędzy.
Na pierwszy rzut oka zwierzenia Maupassanta wydają się rzeczą równie fantastyczną jak dziewięć muz i podwójny wierzchołek Parnasu. Uderza w nim przede wszystkim osobliwa drabina wartości. Na jej najwyższym szczeblu, określonym jako „jedyna racja bytu”, znajdują się sekundy objawienia, wrażenie nieuchwytne i niedające się opisać, słowem rzeczy niemożliwe do sformułowania w akcie notarialnym lub wymienienia w inwentarzu spadku.
Wystarczy jednak chwili namysłu, aby przekonać się, że my wszyscy – czytelnicy i słuchacze muzyki – myśląc o rzeczach sztuki, posługujemy się tymi samymi kryteriami co Maupassant. Dla nas również rozstrzyga chwila trwająca minuty lub sekundy, jedno wrażenie, którego nie potrafimy jasno opisać, o którym mówimy ostrożnie, aby go nie spłoszyć, lub o którym milczymy jak Maupassant. Wrażenie to rozstrzyga dla nas o randze artystów, których oceniamy według ich najlepszej stronicy. Czy prócz niej napisali jeszcze dwadzieścia tomów wierszy i tyleż oper – nie ma znaczenia; liczby nie są tu miarą.
Recenzent, pretendujący do roli pośrednika między artystą i publicznością, jeżeli w ogóle może spełnić takie zadanie, musi starać się utorować swemu czytelnikowi drogę do tego rozstrzygającego momentu. Każda metoda musi go prowadzić do miejsca, gdzie litery pod jego piórem zaczną układać się w superlatywy. Sama natura jego zadania nie pozwala mu na ostrożność i umiarkowanie i do niego właśnie więcej niż do kogokolwiek innego odnoszą się słowa Vauvenargues’a: „C’est un signe de médiocrité que de louer toujours modérément” (Umiarkowane wychwalanie jest znakiem miernoty).
Tekst pochodzi z I tomu książki Jerzego Stempowskiego „Notatnik niespiesznego przechodnia”, Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 2012. Pierwodruk: „Kultura” 1958, nr 12 (134).