Kontrkultura, kwestionująca w ogóle wartość konwencji, otwiera drogę donikąd. Jej postulaty pozbawiają człowieka punktów odniesienia, czynią niewolnikiem momentalnych pragnień, a ostatecznie go niszczą.
Kanał TVP Kultura nadał jakiś czas temu film dokumentalny „Jimi Hendrix na festiwalu Monterey Pop”. Pierwszy raz w życiu widziałem go w okolicznościach anegdotycznych. Było to dwadzieścia lat temu, w okresie moich studiów.
Stan wojenny odwieszono, ale daleko było jeszcze do rozmów okrągłego stołu i władze nieufnie przyglądały się działalności studentów, także na niwie kultury – więc uniwersytecki DKF znalazł przytulisko w podziemiach warszawskiego kościoła Wszystkich Świętych.
Chciałbym wierzyć, że wielkie filmy, któreśmy tam oglądali – oficjalnie w Polsce niedostępne – lepiej się z katolicyzmem rymowały niż antysemickie broszury, które po latach można kupić w tym samym wnętrzu, wynajętym księgarni „Antyk”.
Niemniej dziś, po wielu gorzkich doświadczeniach, uświadamiających, jak konfliktowe bywa pogranicze religii i sztuki, zdaje mi się, że repertuar był – jak na to miejsce – dość zaskakujący: pokazano tam m.in. „Miłość w Niemczech” Andrzeja Wajdy, „Annie Hall” Woody’ego Allena oraz, no właśnie, dwa legendarne dokumenty o kontrkulturze, a mianowicie „Woodstock” Michaela Wadleigha i, jako dodatek do tego filmu, „Jimi Plays Monterey” D.A. Pennebakera.
Formacja kulturowa, która nie jest samodzielna ekonomicznie, pozostaje zabawą za cudze pieniądze
Sala trzeszczała w szwach; część widzów znalazła się po przeciwnej stronie ekranu, więc obejrzeli obydwa słynne koncerty odwrócone na lewą stronę. Po brawurowym wykonaniu „I’m Goin’ Home” przez zespół Ten Years After zerwały się brawa, jakby wszystko działo się tu oto, na naszych oczach; unieważnialiśmy piętnaście lat, jakie upłynęły od szaleńczej gitarowej solówki, co przyszło nam tym łatwiej, że większość, w tym i ja, słyszała ją po raz pierwszy w życiu. Nie przypominam sobie, żebym podczas „żywych” koncertów rockowych, na których wówczas jeszcze niekiedy bywałem, przeżył coś podobnego. Wnętrze doskonale harmonizowało z naszym zachwytem. Piętro wyżej bylibyśmy z pewnością nie na miejscu, zbyt gorące było to piękno, zbyt brudne i powiązane z ludzką seksualnością. A jednak jako „podziemia psalmu” – to określenie zawdzięczam Janowi Polkowskiemu, poecie, którym się wtedy zaczytywałem – wyrywało nas z codzienności przygnębiająco szarej.
Pewnie dzięki temu właśnie przeżyciu przyjąłem jako oczywistość prowokacyjną tezę, sformułowaną później na łamach „Znaku” przez profesora Ireneusza Krzemińskiego, że w latach sześćdziesiątych Duch Święty powiał, jego zdaniem, dwukrotnie nad ziemią: raz w Watykanie, podczas obrad II Soboru Watykańskiego, powtórnie zaś – na farmie w Bethel w stanie Nowy Jork, gdzie odbywał się festiwal Woodstock. Z biegiem czasu dotarło do mnie, że gdyby to była prawda, Duch Święty okazałby się co najmniej żartownisiem, bawiącym się z ludźmi w chowanego, który wyskakuje w najmniej spodziewanych miejscach. Gdzie jak gdzie, ale w zgromadzeniu, sławiącym wolną miłość i przyjmującym LSD zamiast Komunii Świętej, raczej nie należałoby Go szukać.
Z kontrkulturą mam dziś kłopot, ufam, że nie w pojedynkę – podejrzewam, że doświadcza go niemało moich rówieśników. Jeśli nawet nie do końca podzielam pogląd, że naturalnymi spadkobiercami hippisowskiej kontestacji byli lewaccy terroryści w rodzaju „Czerwonych Brygad” lub grupy „Baader-Meinhof”; jeśli nawet przeczuwam prostactwo w sprowadzaniu młodzieżowego buntu lat sześćdziesiątych do skutków działania komórek KGB i chińskich służb specjalnych na terenie USA; jeśli lubię musical „Hair” pomimo faktu, że amerykański pacyfizm był podobno zbieżny z obiektywnymi interesami ZSRR – mimo wszystko ideologia owego ruchu budzi dziś we mnie zażenowanie przynajmniej z dwóch powodów.
Pierwszy uchwycił doskonale pewien emeryt, z którym latem 1981 roku rozmawiałem w sanatorium. Usłyszawszy ode mnie nostalgiczny pean na cześć ruchu hippisowskiego (niech mnie usprawiedliwi, że właśnie zrobiłem maturę), zapytał prostodusznie, kto na to zarobi, jeśli mój ideał rozpowszechni się na cały świat. Wkrótce przeczytałem Brzozowskiego i zrozumiałem, że starszy pan miał rację: formacja kulturowa, która nie jest samodzielna ekonomicznie, pozostaje zabawą za cudze pieniądze, nawet jeśli przyświecają jej szlachetne wartości.
Drugi powód ma charakter antropologiczny. Widzę to tak: między tym, co kotłuje się w naszej świadomości i poniżej niej, a rolą, którą odgrywamy w teatrze życia, istnieje dynamiczne napięcie. Rola, a wraz z nią konwencje aprobowanych zachowań, przyjmowane jako oczywiste hierarchie celów i norm – wszystko to ma tendencje do rozrastania się i krzepnięcia w konwenans, ten zaś przeobraża dramat, w którym uczestniczymy, w kiepską i bez wiary odgrywaną komedię. Przeciwdziałać temu może konfrontowanie owej roli, norm itd. z rzeczywistością wewnętrzną, werbalizowanymi mozolnie głosami z głębi ludzkiego ja. Tym na ogół parają się (lub parać powinni) wielcy artyści, myśliciele, często odrzucani w pierwszej chwili przez społeczeństwo, wietrzące w nich element rozkładowy – zresztą wietrzące słusznie ze swojego, zachowawczego punktu widzenia. Póki między owymi dwiema siłami zachowana zostaje równowaga, mamy do czynienia z twórczym rozwojem. Przewaga jednej z nich zwiastuje niebezpieczeństwo martwicy lub rewolucji (a raczej obu, w tej właśnie kolejności).
Kontrkultura, kwestionująca w ogóle wartość konwencji, wyznająca wiarę w możliwość zmiecenia ludzkiego teatru przez nieustającą, „autentyczną” ekspresję ludzkich jednostek, otwiera drogę donikąd. Rozumiem, skąd się wzięła i gotów jestem nawet bronić tezy, że w swym aspekcie krytycznym była kulturze euroamerykańskiej potrzebna. Jej pozytywne postulaty pozbawiają jednak człowieka punktów odniesienia, czynią niewolnikiem chwili i momentalnych pragnień, a ostatecznie go niszczą: czego dobitne ilustracje stanowią zresztą tragicznie krótkie biografie „świętych” ruchu – Hendrixa, Joplin czy Morrisona.
Dziedzictwo kontrkultury wydaje mi się dzisiaj toksyczną ruiną
Ideowo rzecz biorąc – dziedzictwo kontrkultury wydaje mi się więc dzisiaj toksyczną ruiną. Literacko pozostało z tamtych czasów również niewiele. Nigdy nie miałem przekonania, by czymś więcej niż jednorazowym ekscesem był „Skowyt” Ginsberga; pozostaję głuchy na urodę poezji Boba Dylana; „W drodze” Kerouaca, napisane podobno na długiej rolce papieru, bez podziału na strony, robi na mnie wrażenie takiej właśnie rolki, którą odedrzeć od reszty można właściwie w każdej chwili… I tak dalej.
A jednak, a jednak… Mam z kontrkulturą kłopot, bo wbrew nakazom rozumu odczuwam do tamtego klimatu sentyment, a Hendrixa w Monterey obejrzałem znowu z ciarkami, chodzącymi po plecach. I tu argumentacja się kończy: moje oczy i moje uszy są świadkami czegoś, co przejmuje mnie zgrozą, ale i zachwytem.
To nie jest długi koncert. Razem ze wstępem film trwa 45 minut. Hendrix przyjechał na festiwal z Wielkiej Brytanii, z pozyskanymi tam muzykami, tworzącymi z nim trio Jimi Hendrix Experience. Jest ubrany, zgodnie z modą tamtych lat, w błyszczący żakiet z falbankami, włosy przepasał bandamką. Żuje gumę, w jego ruchach jest mnóstwo wyzywającej seksualności. Popisuje się, grając na gitarze przerzuconej za plecy, w innym momencie szarpie struny językiem i zębami.
To wirtuozeria na granicy kuglarstwa i dobrego smaku, a chwilami daleko poza tą granicą. Przesterowana gitara zawodzi, skowyczy, łka, charkocze, wyje. Niby brzmią standardy: Beatlesów, Boba Dylana, B.B. Kinga. Każda piosenka przeobraża się jednak w mroczną opowieść o tym, co na co dzień odpychamy, w świadectwo żądz i lęków, w wiwisekcję pragnień, o których nie mówi się w dobrym towarzystwie. To też istnieje, domaga się wyrażenia: miłość fizyczna, nienawiść i zazdrość (Hey Joe, where are you going with this gun in your hand?), tęsknota; słychać bitewną wrzawę i szepty kochanków, puls bijący w ciele i przyprawiający o gorączkę szelest sukni jakieś Foxy Lady, lisicy.
Przed ostatnim numerem – repryza tematu „Wild Thing”, którym Hendrix otwierał występ – muzyk zapowiada, że ponieważ kocha publiczność, poświęci dla niej coś najcenniejszego. „Tylko nie pomyślcie, że zwariowałem” – dodaje. Wykonuje jeszcze jedną solówkę, po czym kładzie gitarę na deskach sceny, wyciska na nią obscenicznym gestem jakąś substancję z tubki (łatwopalny klej?), uderza w struny, żeby uzyskać efekt wzbudzenia i podpala instrument. Gitara jęczy, płonąc.
Płonąca gitara.
„Tak / To jest coś / Biedna konstrukcja człowieczego lęku (…) Ciemna mogiła człowieczego nieba / Tak / To jest coś”.
Płonąca gitara. Jej zawodzenie gaśnie szybciej niż ogień, więc Hendrix chwyta ją jeszcze i rozbija o kolumny głośnikowe (ostatnia porcja brudnego dźwięku). Czy taki mistrz, że gra…, choć odpycha? Innego końca nie mogło być, tak nie da się grać dłużej i nie da się długo tak żyć. Jako wzór dla wpatrzonych w idola nastolatków – oczywiste diabelstwo.
Ale nawet jeśli miała to być sztuka zaangażowana, jeśli nawet miał to być przekaz etyczny – wydarzenia na estradzie rozłamują nieoczywisty skądinąd związek estetyki i etyki. Poza podstawowymi rozróżnieniami moralnymi stoi człowiek obnażony, obnażone jego pragnienia (żałosne, grzeszne, potępieńcze, niedające się zaspokoić). Wkrótce nadejdzie upokarzający koniec w hotelowym pokoju, który starga, a nie uwydatni to życie.
Grochowiak i Dali. Hendrix. Norwid i Chopin. Jan Paweł II: „Nawet wówczas, gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie”.
Gra Hendrixa rozłamuje związek estetyki i etyki
Słusznie współczujemy człowiekowi Jamesowi Marshallowi Hendrixowi, który się w życiu zagubił. Ale dla nas, otoczonych bladymi konstruktami ludzkiego ratio, jego muzyka jest jak powrót na ziemię. „Bo życie / Znaczy: / Kupować mięso Ćwiartować mięso / Zabijać mięso Uwielbiać mięso / Zapładniać mięso Przeklinać mięso / Nauczać mięso i grzebać mięso” .
I dopiero z takim życiem musimy umieć coś zrobić. Staram się wierzyć, że nie bez pomocy Kogoś, czyjej Wszechobecności – więc obecności również podczas koncertu Hendrixa – nie zarejestrowała kamera.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2006.