Zima 2024, nr 4

Zamów

Umarła klasa. Wspomnienie o Stefanie Kisielewskim

Stefan Kisielewski, 1979 r. Fot. Andrzej Friszke

Ukrywał swoje zasady pod lekką formą felietonowego dowcipnisia, ale przecież co chwila prawda, uczciwość, dobroć i rzetelność jego sumienia wyzierały na zewnątrz.

Stefan Kisielewski umierał długo. I chociaż sama choroba trwała krót­ko, to śmierć przewijała się wokół całego jego życia. Była jedną z tych spraw, o których mówił wprost, bez ironicznego dystansu, kpiny, ale i bez lęku. Przygotowywał się na nią od dawna. Pisał o tym, często mówił, nie­kiedy żartował z losu. Nie uciekał jednak przed przyszłością i nie zamykał oczu na to, co przyjdzie z czasem. Nie bał się, gdyż był odważny i zachował nadzieję. Ta brała się z wiary Kisielewskiego.

Dla tych, którzy obserwowali Kisiela z zewnątrz (pseudonimem „Ki­siel”, skróconą formą nazwiska podpisywał przez kilkadziesiąt lat swoje felietony i to nieco poufałe określenie przylgnęło powszechnie do jego osoby), wydawał się człowiekiem obojętnym na wartości, zdolnym jedynie do wyśmiewania absurdów komunistycznej rzeczywistości, w której wyszukiwał sprzeczności godne krytyki bądź nagany.

Jego kontradyktoryczny umysł, duchowość klerka, zmysł humoru, prowokacyjny styl wypo­wiedzi, a często i zachowań, nie bardzo mieściły się w przyjętych nad Wisłą formach. Spychało to Kisielewskiego na margines, co ułatwiło mu przetrwanie stosunkowo tanim kosztem najgorszych lat stalinowskich, chociaż w przeciwieństwie do innych nie zgłosił żadnych akcesów w stronę panującej ideologii. Zarazem jednak skazało na lekceważenie przez tych, którzy zawsze i z patosem gromili wszelkie odchylenia od oficjalnej linii.

Śmiałość przekonań Kisiela brała się z jego nonkonformizmu

Marek Zieliński

Udostępnij tekst

Kisiel nie umiał ustać w szeregu i co chwila bywał wyrzucany na zewnątrz. Każdy udział w życiu publicznym, kadencje poselskie, rozmaite funkcje społeczne, organizacyjne kończyły się szybko rezygnacją i powrotem do twórczości.

Tej pozostał wierny przez całe życie. Komponował do ostatnich dni, udzielał (już tylko telefonicznie) felietonowych wypowiedzi, nosił się z zamiarem napisania jeszcze jednej powieści. Zabrakło mu czasu, sił, ale przede wszystkim woli przetrwania, która odeszła wraz ze śmiercią żony. Rozsypał się cały układ rodzinny, nadwerężony wcześniej tragicznym zgo­nem syna, utalentowanego pianisty Wacka Kisielewskiego.

To wówczas, w dniach odchodzenia Kisiela, ujawniła się jego prawdziwa twarz, a ściślej, rzecz biorąc, przestał chronić swoje uczucie, swoją prawdę, swoją wiarę i swoją dobroć. Te wszystkie cechy, które były dobrze znane przyjaciołom Stefana Kisielewskiego, ale mało rozpoznane na zewnątrz, skrywane pod maską kpiarza, ironisty, złośliwego polemisty, animatora sporów i dysku­sji. Tak jak inni udają przed otoczeniem lepszych niż są, Kisiel epatował sobą diabolicznym, nieprzyjemnym, zaczepnym i weredycznym. Przesuwał się przez kółka wzajemnej adoracji z sarkastycznym uśmieszkiem i niczym gnom z dawnych klechd rzucał od niechcenia uwagi, ostre komentarze, trafiające w sedno dowcipy.

Z tą bajkową postacią łączyła Kisielewskiego nie tylko niewyraźna postura, skrzywiona twarz, o mimice, którą celowo podkreślał brzydotę i uwypuklał swoje pozornie nieprzyjemne cechy, ile precyzyjny, jasny, ostro oddzielający istotne wartości, rozum. Z niego wypływały niezwykła kon­sekwencja myślenia Kisiela, odrzucanie mętnych teorii, niezgoda na zafałszowany obraz świata.

Może w tym kryła się również wyrazistość przekonań Kisielewskiego, który także wtedy, gdy snuł najbardziej śmiałe i bulwersujące opinie bądź hipotezy (nade wszystko polityczne), wyrażał je w sposób otwarty, wolny od obaw i uników, niezależny? Ich śmiałość brała się z nonkonformizmu Kisiela, bardzo w tym odbiegającego od częs­tej także w środowiskach katolickich hipokryzji i oportunizmu.

Wielu czytelników „Tygodnika Powszechnego” mogło się o tym przekonać, gdy Stefan Kisielewski zerwał współpracę z krakowskim pismem. Nagle zblakły łamy szacownego periodyku, a miejsce różnorodności, polemik, demo­kratycznej otwartości, zajęło sekciarstwo, partyjne podporządkowanie, brutalne połajanki wobec myślących odmiennie. Na tym przykładzie do­brze widać rolę indywidualności dziennikarskich w prasie, bez których udziału najczcigodniejsi redaktorzy są jedynie generałami bez wojska.

Stefan Kisielewski nie aspirował nigdy do rangi generalskiej, chociaż dla wielu był mistrzem, duchowym przywódcą, przewodnikiem moralnym i politycznym.

Całe długie lata mozolnie, pracowicie zapisywał kolejne strony felietonami, powieściami z tezą i kluczem, nutami kompozycji muzycznych, wreszcie szkicami o sztuce, która w jego oczach była rodza­jem kamuflażu dla pasji społecznych i politycznych. Te nie opuściły go nigdy, chociaż wiele razy wyrzekał na swój wybór i żalił się (czy serio?) na zmarnowane przez politykę życie.

Nie siląc się na ocenę tej strony jego biografii, warto jasno sobie uświadomić, że fascynacja polityką dała nie tylko znakomite felietony, ale przyniosła również literaturze polskiej dwie (przynajmniej) znakomite powieści Kisielewskiego: „Sprzysiężenie” i „Widziane z góry”. Zapisał w nich wiele ze swych obserwacji, które wyniósł z II Rzeczypospolitej, a potem PRL. I ujawnił największą miłość życiową, jaką była dla niego Pol­ska. To los kraju, jego przyszłość, jego wolność stanowiły zasadniczy punkt pisarskiej, dziennikarskiej i społecznej działalności Kisiela.

Szcze­gólnie dobrze odczuwali to młodzi, stąd rosła w tych kręgach popularność Kisielewskiego, zawsze otoczonego liczną rzeszą studencką, początkującymi literatami, politykami, wszystkimi tymi, którzy szukali prawdy o świecie, odwagi w ocenie ustroju, wreszcie alternatywy. W sprzeciwie Kisiela wobec oficjalnych autorytetów odkrywali możliwość odmiany, wyjścia z kręgu fałszu i kłamstw propagandowych. W ponurych latach sześćdziesiątych, gdy skrzeczący głos Gomułki porażał głupotą i szerzył beznadziejność, przemycane ukradkiem dowcipy, krótkie polemiki, opar­te na zasadzie zdrowego rozsądku stwierdzenia, miały walor nadziei. Pocieszały i niosły otuchę, której nie było nigdzie indziej w kraju.

Na gruncie świeckim był wówczas Kisielewski jedyną wyrocznią i w ograniczonej ilościowo sferze czytelników „TP”, uczestników kół młodych pisarzy, młodzieży akademickiej odgrywał rolę nieco podobną, jaką w przestrzeni znacznie szerszej, religijnej, wypełniał Kościół katolicki, a przede wszystkim Kardynał Stefan Wyszyński. Nie może dziwić, że ten ostatni zaliczał się do admiratorów pisarstwa felietonowego Kisiela i umiał docenić w pisarzu głęboki umysł, odwagę, niezależność sądu. Z per­spektywy trzydziestu lat, jakie minęły od tamtej epoki, nawet trudno sobie uświadomić grozę tych czasów pełnych kłamstw, nędznych uników, opo­rtunizmu i udawanej wiary w doktrynę marksistowską, pod czym skrywa­no cynizm i nihilizm. W swojej nędzy moralnej byty to lata, kto wie, czy nie nikczemniejsze od stalinizmu? Ratowali je nieliczni niepokorni. Wśród nich był Stefan Kisielewski.

Znaczenie Kisiela nie ograniczało się do polityki, gdzie możliwości spełnienia były niewielkie, ani do felietonów bądź prozy literackiej. Tym bardziej że powieści (a także zbiory felietonistyki) wydawano pisarzowi z rzadka i większość, zanim ostatecznie dotarła do kraju, ukazywała się w niewielkich nakładach emigracyjnych, pod pseudonimami, z których najsłynniejszym stał się Tomasz Staliński.

Ówczesne władze próbowały roz­szyfrować prawdziwe nazwisko autora takich słynnych książek jak „Cienie w pieczarze”, „Widziane z góry” i innych, na co wpływ miały zarówno wyraźne odniesienia w nich do komunistycznych notabli i skandali obyczajowo-politycznych tamtych lat, jak i trafnie przedstawiony przez Stalińskiego-Kisielewskiego mechanizm rządów komunistów. W poszuki­waniach ukrytego autora sięgano do czysto agenturalnych metod, obar­czając tym między innymi paryskie przedstawicielstwo PRL i usiłując przekupić jednego z bliskich współpracowników Jerzego Giedroycia.

Mniejsza jednak o ten anegdotyczny wymiar przeszłych zdarzeń, gdy ważniejsze jest co innego. Zarówno w owych inkryminowanych powieś­ciach, jak i w często gęsto zdejmowanych przez cenzurę felietonach, dochodziła do głosu niezwykle rzadka na polskim gruncie właściwość pisarska: poczucie odpowiedzialności za słowo i zarazem za czytelnika. W twórczości dziennikarskiej i pisarskiej Kisielewskiego można to sprowa­dzić do wewnętrznej uczciwości, szukania prawdy i przekazywania odbior­com pragnienia wolności, i tej nadziei, jaka płynie z duchowej suwerenności i siły moralnej.

Największą miłością Kisiela była Pol­ska

Marek Zieliński

Udostępnij tekst

To ostatnie naprowadza na ważny ślad. Kisiel, chociaż grymasem kwitował frazesy domorosłych polskich moralistów i nigdy nie chronił siebie za murem patetycznego przekonania o polskiej wyjątkowości czy tym bar­dziej wyższości, był przywiązany do tradycji, do wartości społecznych i narodowych, które od kilkuset lat konstytuują los Polski i Polaków. Wyniósł to z domu, piłsudczykowskiego i socjalistycznego, i obronił pod­czas życiowych przygód.

I chociaż Stefan Kisielewski wielokrotnie odżeg­nywał się od wszelkich doktryn, także socjalistycznej, i kładł nacisk na tożsamość liberalną, demokratyczną, na wartości wolnego rynku i kapita­listycznych metod gospodarowania, to zarazem miał wciąż żywe poczucie etyczne, w ramach którego sprawiedliwość, cnota, męstwo, prawda zajmo­wały miejsce zasadnicze. Pod maską nadwiślańskiego Bernarda Shawa skrywał pryncypializm, twarde przekonanie o nadrzędności jednostki ludzkiej w stosunku do ideologii politycznych bądź społecznych i wiarę w religijny, metafizyczny porządek świata. Kryptonimem dla jego ducho­wych tęsknot było określenie „spirytualizm”, którym szafował często. Ważniejszym jednak wyrazem jego wiary stawał się nieustanny sprzeciw Kisiela wobec kłamstwa, głupoty, zła, a przynajmniej małoduszności. W ostatnim okresie wskutek tego sprzeciwu zerwał Stefan Kisielewski ze swoim starym środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”. Mniej było w tym polityki, a więcej różnic moralnych…

Nie może to zdziwić nikogo, kto znał pisarstwo Kisiela, toteż tylko płytcy obserwatorzy jego losu pukali się w czoło i zarzucali pisarzowi sza­leństwo. Przykładem niech będą słowa, które chociaż napisane kilkadziesiąt lat temu (1957) dobrze objaśniają wybory poczynione przez Kisiela w ostatnich dwóch latach:

„Przemiana wyniknąć musi z dążeń i potrzeb masowych, nie z idei urodzonych w romantycznych mózgach rewolucjonistów amatorów, społecznych dyletantów, kochających nie zbiorowisko ludzkie, lecz te właśnie swoje idee. Rewolucje powinni robić ludzie bezpośrednio w nich zainteresowani, a nie intelektualiści za nic nieodpowiedzialni, którzy lubią się wyżyć w efektownym frazesie. Nigdy nie uwierzę, aby chęć miała wystarczyć za możliwości, aby należało kijem wiosłować po rwącej rzece i wmawiać innym, że jest to piękne i ma jakieś znaczenie. W minionym okresie zmuszano tzw. intelektualistów do podpisywania najrozmaitszych deklaracji politycznych, o których istotnym znaczeniu nie mieli zielonego pojęcia. Polityka wymaga fachowców – nie naiwnych pięknoduchów. Wierzę w mózg (Marks też w niego wierzył) i w odpowiedzialność społeczną za to, co się robi – gęsiej skórki dostaję, słu­chając frazesowiczów. Kocham zbiorowisko, chcę żyć jego życiem – zimno mi się robi na myśl, że jakaś pomyłka w aplikowanych mu przez kogoś ide­ach może wtrącić miliony ludzi w wieloletnią nędzę. Przedkładam ludzi i ich jakie takie szczęście ponad idee – fikcyjne twory naszej ambicji i maniactwa” („Lata pozłacane, lata szare”, Znak 1989).

Rzadko kiedy Stefan Kisielewski pisał do tego stopnia wprost i bez osłony ironii bądź sarkazmu. Ukrywał swoją powagę, swoje zasady pod lekką formą felietonowego dowcipnisia, ale przecież co chwila prawda, uczciwość, dobroć i rzetelność jego pisarskiego i obywatelskiego sumienia wyzierały na zewnątrz. I przyciągały czytelników, tych wszystkich, którzy nigdy nie opuścili Kisiela. Byli z nim zawsze. Także wtedy, gdy nie mógł pisać, gdy żył na marginesie, z zakazem druku, bez prawa do wyjazdu, w niepewności jutra.

Nie tylko z nim. Może nie będzie sprzeczne z postawą Stefana Kisielewskiego, gdy dopowiem, że nie sam talent, pisarska swoboda pióra, rzetelność i dowcip przyciągały licznych admiratorów. W Kisielu rozpo­znawano nieomylnie, głównie posiedli tę właściwość młodzi, człowieka z niepodległej Rzeczypospolitej, reprezentanta tej formacji, której lata doj­rzewania przypadły na wolny kraj, którzy polskiej wolności bronili za wszelką cenę, także życia, także ofiar najwyższych.

Wesprzyj Więź

W Kisielewskim widziano innych. Tych, którzy nie potrafili pisać tak barwnie, którzy zgi­nęli w kampanii wrześniowej, w obozach sowieckich, na polach bitew dru­giej wojny i potem w więzieniach komunistycznej Polski. Jego postać i jego postawa przywoływały cały szereg polskich niepokornych. I całą for­mację, która umiera na naszych oczach. „Umarłą klasę”, żeby przypo­mnieć tytuł genialnego spektaklu Kantora, która schodzi ze sceny polskiej, ale pozostawia po sobie ślad. Testament odważnego, uczciwego szukania prawdy o świecie i o Polsce oraz nadziei wbrew wszelkim przeciwnościom.

Wielkość postaci Stefana Kisielewskiego wyrastała z jego nadziei. Z wiary w ludzi, w Polskę i w porządek moralny. W ostatecznym sensie wie­rzył, chociaż nie bez chwil zwątpienia, w Prawdę i w jej Stwórcę. I może dlatego nigdy nie zgodził się na absurd. Niby to niewiele, ale nad Wisłą znaczy bardzo dużo. A czasami wymaga heroizmu.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 1/1992

Podziel się

13
Wiadomość

Doskonały tekst ! Jako zaszczyt poczytywałem sobie przyjaźń z Kisielem. Spotykaliśmy się w naszym domu w Wilanowie, w kilku warszawskich restauracjach, w domu moich Rodziców w Częstochowie, ale też w Paryżu … iJestem dumny z tej przyjaźni. Wszystko co Pan napisał o Nim stwierdzałem po każdym spotkaniu z Kisielem. Dziękuję Panu za to „odpomnienie” w mojej pamięci tych ważnych czasów. Jędrzej Bukowski z Francji

Myśl Kisiela pasuje jak ulał AD 2019 do ekipy rządzącej Warszawą: „„Przemiana wyniknąć musi z dążeń i potrzeb masowych, nie z idei urodzonych w romantycznych mózgach rewolucjonistów amatorów, społecznych dyletantów, kochających nie zbiorowisko ludzkie, lecz te właśnie swoje idee. Rewolucje powinni robić ludzie bezpośrednio w nich zainteresowani, a nie intelektualiści za nic nieodpowiedzialni, którzy lubią się wyżyć w efektownym frazesie”.