Literatura, za jaką skłonny jestem się opowiadać, nie jest formą ulepszenia świata społecznego. Przede wszystkim stanowi próbę obudzenia odbiorcy.
Zaproszony przez warszawskie Muzeum Literatury do wygłoszenia mowy, która miała sprowokować dyskusję na inaugurację nowego cyklu spotkań z pisarzami, z pewnym opóźnieniem uświadomiłem sobie, że w rezultacie przygotowuję wypowiedź w nieco zapomnianym gatunku, jakim jest manifest literacki. Wspominam o tym na początku, ponieważ zdaję sobie sprawę, że gatunek ów przynosi wprawdzie piszącemu pewne profity, ale skazuje tekst na dwie wady; skazuje na nie nieodwołalnie, ponieważ są one ściśle związane z istotą gatunku.
Pierwsza z wad to przesada w sformułowaniach, skłonność do tez tak wyostrzonych, że w wersji oryginalnej, potraktowane literalnie, są zwykle nie do obrony: stanowią bowiem raczej zawołanie bojowe niż analizę pola walki; mają skupić we wrzawie bitewnej wojsko pod określonym sztandarem, nie zaś ustalić precyzyjnie pozycję własną i przeciwnika. Druga wada, związana ściśle z pierwszą, to pewnego rodzaju gołosłowność: manifest mówi raczej o tym, czego nie ma, niż co jest. Inna sprawa, że ową gołosłowność, to znaczy niedostatek pozytywnych przykładów, można w tym konkretnym przypadku wyjaśnić jeszcze inaczej, co staram się poniżej uczynić. Uspokoiwszy tym wstępem sumienie (byłego) historyka literatury, przechodzę do rzeczy.
Dwie literatury
Teza moja brzmi: „W obronie metafizyki. Książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne”.
Na początek, by nie spierać się o kwestie nieistotne, powiedzmy, że słowo „metafizyka”, użyte w tytule tego wystąpienia, ma prawo oburzyć filozofów akademickich. Użyłem go w akcie desperacji, próbując jakimś jednym terminem określić to wszystko, co (być może) wykracza poza historię (w tym: zmienną teraźniejszość) społeczną człowieka.
Odwołuję się zatem nie do tradycji Arystotelesa czy św. Tomasza z Akwinu, a raczej do refleksji symbolistów, Mikołaja Bierdiajewa czy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zamierzam wystąpić w obronie prawa literatury do kierowania naszej myśli, myśli czytelników, nie tyle w stronę ściśle pojętej „filozofii pierwszej”, ile w tę stronę, którą wskazywał Witkacy, pisząc o „doświadczeniu metafizycznym” (pod którym to pojęciem może kryć się zarówno przeżycie mistyczne związane, lub niezwiązane z jakimś systemem religijnym, jak i niereligijne doświadczenie „obcości” czy też „prześwitu”, leżące u podstaw filozofii egzystencjalnych). Ten brak precyzji , jak się na końcu okaże, nie jest przypadkowy.
Uściślić trzeba także pojęcie „kwestie społeczne”, nie zamierzam bowiem walczyć z przekonaniem, że człowiek jest również istotą społeczną. Przy pewnym rozumieniu tego terminu między „kwestiami społecznymi” a „kwestiami ludzkimi” nie da się przeprowadzić linii demarkacyjnej. W historii literatury przyjęło się jednak wyróżniać specyficzną kategorię utworów, które mówią o zagadnieniach społecznych w sposób zaangażowany, niekiedy wręcz interwencyjny, z czym wiąże się traktowanie z najwyższą nieufnością wszystkiego, co nie rzutuje w sposób bezpośredni na ustrój społeczny i polityczny, na strukturę, w obrębie której funkcjonujemy (oddając się czasem nieistotnym – z tego punktu widzenia – refleksjom natury egzystencjalnej). Przeciwko takiemu właśnie redukowaniu tematów literatury, godnej uwagi, skierowany jest poniższy tekst.
Książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne
Ponieważ mój zamiar jest polemiczny, wypada najpierw opisać przedmiot niezgody. W tym celu nie mogę, niestety, uniknąć rysu sytuacji społeczno-politycznej, w kontekście której toczy się niemrawo współczesne życie literackie.
Jest obecnie banałem twierdzenie, że ostry konflikt polityczny podzielił Polskę, przy czym podział ten wyznacza trzy strony: skonfliktowane ze sobą dwie, oraz obszerną część trzecią, która z różnych powodów, mniej lub bardziej szlachetnych, coraz silniej kontestuje walkę tamtych dwóch. W tej trzeciej, zapewne najliczniejszej grupie naszych współobywateli można z pewnością dostrzec istotne różnice, mogące być podstawami bardziej szczegółowych podziałów. Ponieważ jednak w życiu medialnym – a ono ma decydujący wpływ na bieżące życie literackie – ta trzecia grupa jako całość praktycznie nie bierze udziału, nie poświęcam jej więcej uwagi.
Istotniejsze znaczenie ma wewnętrzna dwoistość obu walczących grup. Pierwszą określa się niekiedy dziwaczną nazwą (sam jej czasami używam) „kręgi lewicowo-liberalne”. Wyróżniają się w niej pogrobowcy lewego skrzydła Solidarności, w praktyce przywiązani do umiarkowanie liberalnych koncepcji gospodarczych oraz do liberalnych (lub konserwatywno-liberalnych) koncepcji obyczajowych, czyli twardy elektorat Platformy Obywatelskiej oraz, z drugiej strony, młodzi zwolennicy myśli poststrukturalnej i postmarksowskiej. Ci ostatni to czytelnicy pism Slavoja Žižka i aktywiści rozmaitych ruchów (z których część znalazła się w orbicie klubów „Krytyki Politycznej”), praktycznie pozbawieni, jak dotąd, politycznej reprezentacji; potencjalny elektorat nowoczesnej (tzn. pozbawionej związków z totalitarną przeszłością) partii lewicowej, mający swoich prominentnych przedstawicieli wśród najważniejszych krytyków literackich dzisiejszej Polski.
Obie te grupy wiąże sytuacyjny sojusz związany z niechęcią do przeciwstawnego obozu, w którym z kolei mieszają się konsekwentni konserwatyści oraz mniej lub bardziej świadomi zwolennicy wizji świata, którą można znaleźć w pismach Romana Dmowskiego. Ci stanowią obecnie elektorat przede wszystkim Prawa i Sprawiedliwości, a ich poglądy wyrażają media – w wersji masowej Radio Maryja oraz „Gazeta Polska”, w wersji wysublimowanej zaś pisma w rodzaju „Frondy” czy „44”, skądinąd nieporównanie bardziej wyrafinowane intelektualnie od swoich masowych odpowiedników.
Mówię o tym dlatego, że konflikt między tymi dwiema grupami, „lewicą” oraz „prawicą” (tych obiegowych nazw używam w znaczeniu potocznym), okazał się niezwykle skuteczny w organizowaniu rozmaitych płaszczyzn debaty publicznej i w rezultacie podporządkował temu podstawowemu podziałowi również życie literackie.
Prawicę i lewicę wiąże sojusz niechęci do przeciwstawnego obozu
Wystarczy wspomnieć, że najważniejsze nagrody kojarzone są jednoznacznie z jedną lub drugą stroną: „lewica” ma Nike, „prawica” ma Nagrodę im. Mackiewicza. Odmienne są kanony literatury polskiej obu stron: po jednej znajdziemy m.in. Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza, a Zbigniewa Herberta pomimo jego późnej publicystyki; po drugiej Józefa Mackiewicza i Henryka Sienkiewicza, zaś Zbigniewa Herberta z powodu jego późnej publicystyki.
Obie strony mają też osobne listy ulubionych autorów współczesnych: „prawica” ceni więc np. powieści Bronisława Wildsteina i Rafała Ziemkiewicza, prozę Jarosława Marka Rymkiewicza i upomina się o Waldemara Łysiaka, „lewicowcy” zaś mają w zamian Dorotę Masłowską i Michała Witkowskiego, Olgę Tokarczuk i Jerzego Pilcha. Dla nich Wisława Szymborska jest autorką Kota w pustym mieszkaniu, przede wszystkim zaś Nienawiści; „prawica” chce rozmawiać jedynie o wczesnych wierszach Szymborskiej, niewznawianych od pół wieku, a zdradzających jej zaangażowanie w stalinizm.
Przy tych zasadniczych różnicach wydaje się, że obie strony łączy wszelako jedno: uznanie, że kryterium wartości współczesnego utworu literackiego stanowi skuteczne tworzenie „społecznej narracji”, podsuwającej odbiorcom siatkę pojęć, potrzebną do rozumienia procesów społecznych. W tej optyce – podzielanej, o dziwo, przez oba zwalczające się obozy – pisarze mają być „inżynierami ludzkich dusz”, wspierającymi naród i katolicyzm w walce z miazmatami Zachodu (wersja „prawicowa”, czyli tradycjonalistyczna) lub broniącymi ofiar dyskryminacji, za którą odpowiedzialne są Kościół oraz tradycyjna obyczajowość (wersja lewicowa).
Hetero wzmacnia konformizm
Przyjrzyjmy się bliżej stronie lewej, ma ona bowiem znacznie mniej prostoduszne (a ponadto teoretycznie sprecyzowane) założenia dla swojej wizji literatury, „jakiej Polacy potrzebują”.
Zakłada się tutaj, że żadna wypowiedź o świecie nie pozostaje bez związku z warunkami społeczno-ekonomicznymi, które ukształtowały podmiot mówiący. W związku z tym, wywodzi się, nie jest możliwe ustanowienie relacji tekstu do obiektywnej Prawdy, ta bowiem nie istnieje lub stanowi odpowiednik niepoznawalnej „rzeczy samej w sobie”, a zatem zasadniczą kwestią w rozpatrywaniu znaczenia tekstu jest jego umieszczenie w siatce stosunków sił (Foucaultowska „mikrofizyka władzy”). Teksty kultury masowej są zatem, niezależnie od intencji autorów, umocnieniem „dyskursu dominującego”; „dyskursowi dominującemu” (lub też „narracji dominującej”) służą również wszelkie teksty niezaangażowane, „parnasistowskie” (bo, jak teksty pop-kultury, utrwalają postawy nawykowe), a też (z tego samego powodu) wszystkie utwory, odwołujące się do tradycyjnych form literackich, chyba że poddają je grze dekonstrukcji. Ta, nawet jeśli z pozoru rozgrywa się jedynie w ramach literatury, ma w tym kontekście wymowę jednoznacznie polityczną („obrazoburczą”, kontestatorską).
Szerzej patrząc, twierdzi się tutaj, że gdy tylko podejmujemy wszelką aktywność życiową, nie tylko pisarską, stajemy wobec ostrej alternatywy, bez możliwości znalezienia „trzeciej drogi”: albo współtworzymy społeczeństwo opresyjne (w wariantach tradycjonalistyczno-katolickim lub korporacyjno-liberalnym, jeden i drugi ufundowany na patriarchacie), albo stajemy się kontestatorami (w wariantach: feministycznym, lesbijsko-gejowskim, ekologicznym, proletariackim lub innym, przy czym możliwe są naturalnie ich kombinacje).
Dodajmy nawiasem: powyższy sposób myślenia jest tak przekonujący, że w gruncie rzeczy wniosek ów podchwyciła także część prawicowych komentatorów naszego życia, importując – i przekształcając à la polonaise – termin „rewolucja konserwatywna” i jedynie odwracając znaki przedstawionego rozpoznania: oto, według nich, narrację dominującą tworzy lewica, my możemy zaś być albo konformistycznymi uczestnikami społeczeństwa opresyjnego (lewicowo-liberalnego), albo nonkonformistycznymi tradycjonalistami.
Uderza wycinanie z pola uwagi tekstów, które poruszają inne sprawy niż dyskryminacja ludzi i okrucieństwo wobec zwierząt
Temu rozumowaniu nie sposób zarzucić niespójności, a jako polonista, którego świadomość zawodową ukształtowały teksty Althussera, Foucaulta, Sollersa i pierwsze polskie tłumaczenia Derridy, widzę jego porządne umocowanie w tradycji dwudziestowiecznej humanistyki. Niepokoją mnie jednak praktyczne następstwa tego sposobu myślenia.
Pierwsze w anegdotycznym skrócie oddaje historia, związana z życiem teatralnym, nie zaś literackim. Otóż na scenie Teatru Polskiego w Warszawie odbyła się niedawno premiera intrygującego przedstawienia zatytułowanego „Polacy”, w którym, w atrakcyjnej scenicznie wizji, zderzono fragmenty „Zapisków więziennych” kard. Stefana Wyszyńskiego i „Dziennika” Witolda Gombrowicza. Wydawało się, że wyniknie z tego poważna debata o polskości, cenionej jednako, lecz rozumianej całkowicie odmiennie przez spadkobierców ideowych obu bohaterów. Po premierze jednak na łamach wpływowej gazety codziennej ukazała się krytyczna recenzja, przeciwstawiająca temu spektaklowi, operującemu jakoby (zwróćmy uwagę na tę charakterystyczną obelgę) metafizycznym rozumieniem „ojczyzny” – spektakl z Wrocławia, którego twórcy (Paweł Demirski i Monika Strzępka) „zajęli się sprawą biurokratycznych absurdów, z jakimi zetknęli się… działacze Pierwszego Gejowskiego Fanklubu Polskiej Reprezentacji Narodowej w Piłce Nożnej”.
Ta osobliwa konstrukcja krytyczna zdradza następujące założenie: gej, lesbijka (tudzież dyskryminowana heteroseksualna kobieta, ewentualnie zabijane zwierzę, jak w prezentowanym na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych spektaklu z Wałbrzycha według najnowszej powieści Olgi Tokarczuk) są dziś obowiązkowymi bohaterami wypowiedzi artystycznej, godnej uwagi. Mówienie o sprawach dziejących się między heteroseksualnymi mężczyznami i kobietami wzmacnia postawy konformistyczne. Pozwala bowiem unikać miejsc, w których dominujący dyskurs potyka się i zawodzi; kieruje zatem w stronę „metafizyki” (to znaczy w stronę społecznego wmówienia), jest zatem – użyjmy wreszcie tego słowa z zamierzchłej pozornie epoki – wsteczne.
Nim przejdę dalej, konieczne wydają mi się dwa objaśnienia. Pierwsze: nie bez powodu sięgnąłem po przykład z teatru, nie literatury. Jakkolwiek bowiem współczesna krytyka teatralna z zaciekłością jeszcze większą niż literacka zwalcza objawy identyfikowane jako „wsteczne”, premier teatralnych jest zbyt mało, by dało się skutecznie zarządzać widownią: widz, uparcie nieprzyjmujący perspektywy recenzentów, bez trudności odnajdzie spektakle, które mu odpowiadają. Liczba nowych książek jest natomiast ogromna (kilka lat temu mówiono mi, że w hurtowniach pojawia się 70 tytułów dziennie; jeśli tylko 10 proc. z tego to powieści, daje to ponad półtora tysiąca powieści rocznie) – a zatem zarówno księgarz, jak zwłaszcza zwykły czytelnik musi powierzyć swoje wybory podpowiedziom krytyki. W rezultacie książki, które nie uzyskują od recenzentów swoistego imprimatur, skazane są w praktyce na nieistnienie. Stąd też niedostatek pozytywnych przykładów, na które chciałbym się powołać.
Objaśnienie drugie – konieczne, by uniknąć groźnego nieporozumienia – na ile kontroluję swoje relacje międzyludzkie, nie dyskryminuję gejów, lesbijek ani heteroseksualnych kobiet, a choć nie jestem wegetarianinem, bezmyślne zadawanie cierpienia zwierzętom i zabijanie ich dla rozrywki uważam za nieludzkie; samo zaś jedzenie mięsa mam za przykry spadek ewolucyjny, który budzi moją ambiwalencję, choć przed samym aktem spożycia mnie ona nie powstrzymuje – ale na przykład foie gras, ze względu na metody pozyskiwania, do ust nie wziąłem i nie wezmę. Nie twierdzę więc, że kwestie związane z dyskryminacją ludzi i okrucieństwem wobec zwierząt są nieistotne; uderza mnie jedynie konsekwentne wycinanie z pola naszej uwagi tekstów, które próbują poruszyć inne sprawy.
Życie bez tajemnicy istnienia?
Tyle o pierwszym następstwie założeń, przyjmowanych przez krytykę. Drugie wydaje się jeszcze bardziej niepokojące: oto zniknęła możliwość sensownego zadania pytania o stosunek człowieka jako jednostki do doniosłych kwestii egzystencjalnych.
Kiedy autor książki pyta o śmierć, recenzent – ten decydujący o istnieniu książki na rynku organizator życia literackiego – orzeka, że pytanie to jest eskapizmem, chyba że chodzi o opowiedzenie się za legalizacją eutanazji. Kiedy tematem książki są rozterki religijne, recenzent orzeka, że „nikogo to już dziś nie obchodzi” (to cytat!), chyba że mowa o cierpieniach zadawanych ludziom przez Kościół katolicki. Jeśli autor napisze o „nieskończonej goryczy miłości” (według frazy z Cortazara) – zostanie natychmiast rozszyfrowany jako zwolennik patriarchatu, chyba że opowiada o związku homoseksualnym lub przyjmuje perspektywę skrzywdzonej kobiety; a jeśli wspomni o przemijaniu – uznany zostanie za osobnika, który nie rozwiązał problemów właściwych dla okresu dojrzewania. Nie wypada nawet dodawać, że postawienie jako celu tekstu artystycznego sprowokowania u odbiorcy „przeżycia tajemnicy istnienia” (Witkacy) musi być skwitowane przez recenzenta wzruszeniem ramion. Przerysowuję świadomie, ale obawiam się, że nieznacznie.
Czy nie o coś podobnego spierał się z marksistami spod znaku Róży Luksemburg Stanisław Brzozowski (skądinąd również inspirujący się marksizmem)? W jego szkicu „Drogi i zadania nowoczesnej filozofii” znajdujemy następującą wątpliwość autora: „mówi się na przykład: każdy systemat filozoficzny jest odbiciem danej struktury społeczno-ekonomicznej i analiza zawsze jest w stanie wykazać poza pozornie logiczną budową pojęć – utajoną grę interesów”. A więc, zgodnie z poglądami późniejszymi o wiek, nie ma problemu Prawdy, zaś tekst odnosi się jedynie do „utajonej gry interesów” – stosunków sił. I dodaje Brzozowski ze zgryźliwą ironią: „Innymi słowy: dopóki istnieją przeciwieństwa klasowe, póty ich gra i walka wytwarza systematy filozoficzne, konwencje moralne, twórczość artystyczną, gdy jednak zniknie działanie tego czynnika, wszystko to ustanie”.
Oto zniknęła możliwość zadania pytania o stosunek człowieka do doniosłych kwestii egzystencjalnych
Zastanawiam się w tych okolicznościach nad powodami, dla których wśród najważniejszych dzieł, do których chętnie wracam, są „Idiota” Dostojewskiego i „Gra w klasy” Cortazara, nie mówiąc o biblijnej Księdze Koheleta, ale też późne powieści Philipa Dicka (od „Ubika” począwszy). Zanim powiem, co z tych moich fascynacji wynika, muszę znów poczynić dwa zastrzeżenia. Pierwsze: to wyliczenie nie oznacza w mojej intencji uznania wyższości klasyki literackiej nad utworami współczesnymi. Jestem szczerym entuzjastą twórczości Doroty Masłowskiej, cenię „Lubiewo” Witkowskiego, a z autorów mojego pokolenia: powieści Olgi Tokarczuk czy wiersze Marcina Świetlickiego. Drugie zastrzeżenie: zdaję sobie sprawę, że sprawny krytyk, wychodzący z założeń, przedstawionych wyżej, może doskonale pokazać „Idiotę” czy „Grę w klasy” jako teksty dekonstruujące dyskurs religijny (Dostojewski) czy opiewające protest przeciwko opresyjności tradycjonalnej kultury Argentyny (Cortazar). Skłonny jestem jednak twierdzić, że „nie za to je kochamy”.
W sławnej Foucaultowskiej analizie „Las Meninas” Velázqueza, otwierającej „Słowa i rzeczy” francuskiego autora, wskazuje się „miejsce króla”, które wyznaczają, sytuują, konstruują: postaci widoczne na obrazie i jego perspektywa. W ten sposób – streszczam skandalicznie pobieżnie wyrafinowaną tezę Michela Foucault – można metaforycznie zobaczyć w obrazie Velazqueza, jak struktura wyznacza pozycję patrzącego, nieobecnego na obrazie (w materii dyskursu), ale z pozoru ów obraz fundującego. Z pozoru, bo tak naprawdę sam jest przez obraz (i dyskurs) ufundowany.
Obchodząc się bezceremonialnie z tekstem „Słów i rzeczy” można jednak stwierdzić, że płótno Velázqueza daje się potraktować jako podstawa nieco innej metafory. Oto król/widz/podmiot jest niewidoczny, a jednak to jego spojrzenie konstytuuje naprawdę sytuację, ponieważ bez spojrzenia obraz jako obraz nie istnieje, pozostaje jedynie płaszczyzną pokrytą substancjami chemicznymi, odbijającymi z rozmaitą intensywnością fale elektromagnetyczne o określonych częstotliwościach.
Rozpoznanie w nich koloru, sylwetek i tak dalej jest dziełem umysłu… To zatem, co widzimy, a także to, co możemy spostrzec i nazwać, jest fizycznością/przedmiotowością (dzieła Velázqueza, dyskursu). Wszakże to, ŻE widzimy, ŻE podejmujemy trud konstruowania i deszyfrowania sensownych wypowiedzi trwa poza fizycznością. Innymi słowy: język należy do rzeczywistości zastanej i dającej się uchwycić, podmiot mówiący jest jednak nie tylko „przyzwyczajeniem naszej gramatyki” (jak sugerował Nietzsche, drugi obok Marksa patron sposobu myślenia, któremu się tu przeciwstawiam); podmiot gramatyczny jest następstwem czegoś, co poprzedza wszelkie postrzeżenie i mówienie. Tam, ułamek sekundy przed pierwszym zdaniem (które w istocie nie pozostaje bez związku z warunkami społeczno-ekonomicznymi itd.), kilkadziesiąt centymetrów przed płótnem, po którym porusza się myśl racjonalna, opalizuje Tajemnica, zdumiewający fakt, że istnieję.
Literatura, czyli wspaniały podstęp
Oczywiście to moje zdanie również nie pozostaje bez związku z warunkami społeczno-ekonomicznymi… Same warunki społeczno-ekonomiczne nie zaistniałyby jednak, gdyby nie świadomość, na której się one odcisnęły (po czym pozwoliły się zidentyfikować).
W dyskursie religijnym nazywamy ją duszą. W dyskursie psychologii głębi – jaźnią. Jej treści i formy, jakie przybiera, są zapewne produktem skomplikowanego oddziaływania na siebie ludzi i przedmiotów. Jej nagie istnienie (którego oczywiście pozajęzykowo nie jesteśmy w stanie opisać – to zdanie wtrącone jest tautologią!), pozostaje jednak warunkiem tych oddziaływań i największą tajemnicą, do której tymczasem przywykliśmy, żyjąc. Potrafimy się do niej zbliżać z narzędziami fizycznymi i pojęciowymi – najdalej na tej drodze zaszła chyba obecnie neuropsychologia – ale jest to zbliżanie się asymptotyczne, ponieważ podmiotowość nie daje się uchwycić przedmiotowo.
Jak tajemnicę Boga skrywa teologia apofatyczna, tak tajemnicę człowieka skrywa apofatyczna antropologia. Ten ostatni termin wydaje się trafniejszy niż użyty w tytule niniejszego szkicu „metafizyka”, jest jednak od tamtego dziwaczniejszy, a przy tym, jak każdy termin, przesłania w gruncie rzeczy to, o co naprawdę chodzi.
Jak tajemnicę Boga skrywa teologia apofatyczna, tak tajemnicę człowieka skrywa apofatyczna antropologia
I właśnie literatura, jak każda sztuka, wydaje mi się wspaniałym podstępem, ponieważ zbudowana z języka (lub, w przypadku innych sztuk, fizyczności) odsyła uwagę naszą przed język i przed fizyczność (słówko „przed”, prowokujące do myślenia w kategoriach przestrzennych lub czasowych, należy, rzecz jasna, znów traktować cum grano salis). Będąc tworem językowym, jest oczywiście o czymś – jednak oddziałuje poprzez ożywienie w odbiorcy zdziwienia, że ów istnieje. Poprzez wyprowadzenie go poza obszar rzeczy, dających się nazwać wprost.
A ponieważ wszystkie te sformułowania zdają się odwoływać do staroświeckich teorii sztuki, pozwolę je sobie zilustrować fragmentem książki, należącej do twardego kanonu literatury postmodernistycznej – „Śniadania mistrzów” Kurta Vonneguta. W powieści tej opowiada się w pewnej chwili o obrazie, zatytułowanym „Kuszenie świętego Antoniego”. Obraz był prostokątem pomalowanym na zielono, a mniej więcej w jednej siódmej jego szerokości przecinała go z góry na dół taśma odblaskowa w kolorze pomarańczowym. Jego twórca tak wyjaśnia w książce znaczenie swojego dzieła:
„Daję wam słowo honoru, że obraz, będący teraz własnością waszego miasta, pokazuje wszystko, co w życiu najważniejsze, niczego nie pomijając. […] Jest to niematerialny rdzeń każdego zwierzęcia, to „jestem”, do którego skierowane są wszystkie sygnały. To wszystko, co w każdym z nas – myszy, jeleniu, kelnerce z cocktail-baru – żyje. To coś pozostaje nienaruszone i czyste, choćbyśmy popadli w nie wiem jak niedorzeczne tarapaty. Święty obraz samotnego świętego Antoniego to pojedyncze, pionowe, niewzruszone pasmo światła. Gdyby w pobliżu świętego znalazł się karaluch albo kelnerka z cocktail-baru, na obrazie byłyby dwa takie pasma światła. Nasza świadomość to jedyne, co mamy w sobie żywego, a może i świętego. Cała reszta to martwa maszyneria”.
Literatura, za jaką skłonny jestem się opowiadać, nie jest więc formą ulepszenia świata społecznego – co oczywiście nie znaczy, że nie należy go ulepszać. Przede wszystkim jednak stanowi próbę obudzenia odbiorcy, wydarcia go z obszaru tego, co stanowi „martwą maszynerię” (która to maszyneria budzi skądinąd emocje i niekiedy warta jest obywatelskiego czy publicystycznego zaangażowania).
Literatura nie jest jedynie nośnikiem treści ideologicznych, lecz nieustannym zaproszeniem do kwestionowania tego, co nie-ludzkie
To przebudzenie, które umożliwia literatura i sztuka, ma charakter głębszej rewolucji i głębszej kontestacji zastanego świata niż wszystko, co mogą postulować najradykalniejsi lewicowcy świata (jak i zwolennicy „rewolucji konserwatywnej”). Odrywa nas bowiem – odwołam się po raz ostatni do Velázqueza – od powierzchni obrazu, na której zwykle żyjemy. Przywraca, być może, treść pierwszego krzyku człowieka, przychodzącego na świat i odkrywającego, że odtąd nie jest tym, co go otacza i co go wypełnia, a dokładniej – że jest nie tylko tym. Taki świadomy niesionej w sobie tajemnicy człowiek zyskuje autonomię, której wyraz zależy oczywiście od momentu historycznego, pozycji społecznej, sytuacji ekonomicznej itd. Na autonomii tej można jednak zbudować świadomość etyczną, która chroni sam fundament naszego świata.
Tradycyjny (!) język, który o tym mówił, ukształtowało w naszej kulturze chrześcijaństwo – ale w tej mierze, w jakiej uległ on rytualizacji i ideologizacji, to znaczy dał się wciągnąć w grę o władzę, nie budzi dzisiaj ufności (nie aprobuję; stwierdzam). Dlatego sztuka, choćby pozornie od religii najodleglejsza, stanowi jej siostrę i wspólniczkę.
W tym sensie uważam, że literatura nie jest jedynie nośnikiem treści ideologicznych, lecz nieustannym zaproszeniem do kwestionowania tego, co nie-ludzkie (to znaczy oswojone, uprzedmiotowione, zideologizowane), do wyrywania się z automatyzmu codziennych reakcji, z determinant naszego życia. I dlatego właśnie książki nie muszą mówić o kwestiach społecznych, żeby być ważne – gdyż są ważne przez to, że odsyłają myśl naszą do źródła, z którego płynie możliwość zaistnienia świata i zaistnienia nas jako jego współmieszkańców i współtwórców.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 5-6/2011.