Na co liczą poeci, mimo wszystko pisząc, mimo wszystko wydając, mimo wszystko przekazując wiadomość: jestem, tak się nazywam, to napisałem?
To prawda, co napisał niegdyś Ryszard Krynicki, że „złe wiersze nie nawrócą despoty” i że „dotyczy to, niestety, także dobrych wierszy”. Nie tylko despoty: nie ubłagają również pewnego swoich racji demosu, nie dotrą nawet do jego uszu, nie przekrzyczą zgiełku, w którym żyje, który wytwarza, który jest zamkniętym obszarem jego egzystencji.
Na co liczą poeci?
Na przykład Andrzej Szmidt, kiedy wydaje nowy, cienki tom swoich wierszy (Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1992) pod staroświeckim tytułem „Skrzypeczki” i zwierza się w nim na stronicy trzydziestej szóstej:
jesteś po prostu
szaro słucham cię
ten kolor jest mój
na inne brak mi sił
może odwagi –
albo Krystyna Lars, kiedy w „Krainie pamiątek” (Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991) umieszcza „Wiersz dla dziewczyny, która za chwilę skoczy z okna” i w drugiej zwrotce zwraca się do stojącej już na krawędzi:
Dotykam twojej szyi i odgarniam włosy
dotykam twojej szyi lekką brzytwą słońca
lecz ty nie czujesz jeszcze mojego dotknięcia
i tylko patrzysz w stygnące powietrze
chwiejąc dłońmi znużona szukasz ptaków we mnie –
i w ślad za tą, którą nazywa „spadającym błyskiem”, posyła na koniec okrutne przyzwolenie czy nakaz:
Więc leć w dół, głową w dół w to miasto
jak nagi nóż – ze świstem
leć w dół
leć w tę rzekę krwi
Wbij swoją białą rękę – jak stalowy nóż
w nas –
na co wreszcie liczy Joanna Pollakówna, kiedy po przemieleniu przez Wielkiego Wydawcę nie sprzedanego ósmego tomiku „Rodzaj głodu” (Czytelnik, Warszawa 1986) oddaje w ręce Mniejszego Wydawcy dziewiąty tomik „Dziecko – drzewo” (Oficyna Literacka, Kraków 1992) i otwiera go inwokacją:
Znów modlitwa o wiersz.
O co? O znak życia –
mojego? Czy Jakiegoś,
które się przemyca
jasne, ostre jak igła
poprzez siedem skór
codziennej niezdarności,
przez płaskość i pozór,
gdy omackiem błądząca po nocnych manowcach
wypatrzę punkcik światła – swój drżący drogowskaz?
I ci wszyscy inni, znani, mało znani i wcale jeszcze nie znani (może kiedyś będą, a może nie doczekają się tego), których zbiory wierszy, w nakładzie jednego tysiąca wydane przez stare i nowe firmy albo w nakładzie stu egzemplarzy własnym sumptem autora, zdarzało mi się brać do rąk w ostatnim roku – Bogusława Latawiec i Marcin Baran, Elżbieta Wojnarowska i Józef Kurylak, Urszula Kozioł i Zbigniew Jankowski, Bożena Ptak i Mieczysław Machnicki, Jan Sochoń i Ludmiła Mariańska, Jolanta Barylanka i Edmund Puzdrowski, Jerzy Czech i Helena Pachlow-ska, Jolanta Baziak i Jarosław Mikołajewski (przepraszam nie wymienionych i przeoczonych) – na co oni liczą, mimo wszystko pisząc, mimo wszystko wydając, mimo wszystko przekazując wiadomość: jestem, tak się nazywam, to napisałem?
Cóż, Andrzej Szmidt, tak myślę, może liczyć właśnie na swoją szarość – bo to nie jest szarość wspólna z ogółem, nijaka, wszystko powlekająca, z której poeta wydobywałby się wielkim wysiłkiem, pragnąć się oderwać i być poza nią, ale jego barwa, własny, jedyny, niepowtarzalny odcień szarości, szarość, która jest nim, którą snuje z siebie, której smugi kładzie od zawsze na inaczej, po swojemu szarej powierzchni świata, i którą dokłada do świata, o którą uzupełnia świat, którą przeżywa i nazywa jak w przytoczonym początku wiersza albo w końcu innego wiersza:
jasności miałem ułamki
dużo szarości mrok też
idę coraz to wolniej
przeczuwając za horyzontem
nagą kość
i światło za nią
proste –
albo i nie nazywa, tylko daje do zrozumienia, pseudonimuje, omawia, jak w wierszu zamykającym książkę, ten przytoczę w całości:
masz jeszcze trochę czasu
choć już domyślasz się jak jest
za kresem horyzontu
czujesz tę ciszę
której jeszcze nikt nie opowiedział
więc coraz uważniej patrz w oczy przyjaciół
bo może nie tylko oddaje się w końcu wszystko
lecz także przewozi na wieczną pamiątkę
pył ziemi siwy
te skrzypeczki.
Jest to więc – okazuje się – szarość egzystencjalna, odcedzona szarość pojedynczego życia na ziemi, posuwania się ku jakiemuś horyzontowi i przeczuwanego przekraczania go w końcu, spełniania się w tej szarości, w jej niegłośnym dźwięku, który przetrwa, być może.
Raz tylko, kiedy Ewa Demarczyk zaśpiewała „Taki pejzaż” Andrzeja Szmidta, dźwięk ten, wzmocniony, dotarł do szerokiej publiczności – chwała za to gardłu pieśniarki, wytrwałemu wydawcy poezji – ale również wtedy, gdy poeta nie miał tej szansy (jak przeważnie jej nie ma), gdy prawie nikt nie usłyszał nuty, nie dostrzegł smugi, gestu, znaku dołożonego do świata, do niezmierzonego wszystkiego, do zbioru poruszeń, pyłków, temperatur, powiewów, kształtów, to już jest, przybyło, świat to czuje, jak czuje również każdy ubytek – świat, układ homeostatyczny, w każdym mgnieniu naruszany i przywracany, wiszący na włosku, zależny od każdej z budujących go cząstek, także od tego pasma szarości i od czułego ostrza Krystyny Lars, dotknięcia jej brzytwy, noża, paznokcia, wargi, i od dojmującej kruchości modlitewnego istnienia, ist-nienia-modlitwy Joanny Pollakówny, od wszystkiego, co poeta rzuca na szalę.
A Tadeusz Baum… cóż własnego i jedynego rzuca na szalę ten cierpliwy i skromny człowiek, architekt, urbanista, przyjaciel zieleni, były żołnierz i konspirator, który w dziewięćdziesiątym roku życia wydał pierwszy swój tomik pod tytułem „Dać imię”? W jednym z wierszy zastrzega się:
nie chcę nie odpowiadam za wszystkie pytania
sam chcę pytać stawiać znaki zamyślenia
Winnym jeszcze głębiej cofa się w siebie:
sny budzę
zaczynam nadwątlone wątki
wątki wiążę gubię
nie ma mnie
Parki plączą nitki
słyszę jak pęka naprężona chwila
„To naprężenie chwili – zauważa we wprowadzeniu do tomiku Bauma ksiądz Janusz Pasierb, sam znakomity poeta i badacz sztuki – jest wzięte z języka konstrukcji architektonicznej, z długiego jak epoka życia architekta i urbanisty”.
I do jeszcze jednego utworu, w którym
tłumaczę
że to nie ja
że nie mam przyjaciół
wybacz
nie ma mnie jeszcze –
też komentarz księdza Pasierba: „Te wiersze są zapisem ciągłego stawania się. Ich autor staje przed nami jak ktoś będący w drodze, niegotowy, młody, przypominając nam ciągły obowiązek rodzenia się: nie ma mnie jeszcze”.
Więc to jest właśnie to: jak szarość Andrzeja Szmidta, ostrze Krystyny Lars, istnienie-modlitwa Joanny Pollakówny – Tadeusza Bauma zapis stawania się, to znaczy bolesnego wysiłku przemiany nieobecności w przed-obecność, w niezupełną obecność, w obecność, i świadomość trudnych do spełnienia warunków, równanie „nie mam przyjaciół” czyli „nie ma mnie jeszcze” (a to prawie egzystencjalizm, lecz prawdziwszy, dramatyczniejszy w wierszu niż w traktacie filozoficznym) – teksty są małomówne, po kilkanaście słów w każdym i (to z tego samego wiersza, w którym „znaki zamyślenia”):
w studni głębokiej źródło
jak budować tamę spływom wód z powierzchni
do dna
hałaśliwych…
Przepisuję te fragmenty i ledwie zaznaczam własne zamyślenia nad nimi w końcu czerwca 1992 roku, w tym dziwnym czasie, o którym ani słowa tym razem, może później, niech ucichnie to co wzburzone, tama z wierszy nie moich niech spowolni, zahamuje „spływ wód z powierzchni”, ani słowa zatem, chyba że… no tak, chyba że i o tym nie moje słowo, lecz poezji nie zapatrzonej w kalendarz, tylko takiej, w której on się powinien przejrzeć. Piątego czerwca, w piątek, największy dziennik warszawski (nakład tego dnia: 700 tys. egzemplarzy), po raz pierwszy w swojej historii wydrukował wiersz – na pierwszej stronie, obok informacji o okolicznościach upadku rządu. Autorką wiersza jest Wisława Szymborska, tytuł: „Nienawiść”, oto pierwsze trzy zwrotki:
Spójrzcie, jaka wciąż sprawna,
jak dobrze się trzyma
w naszym stuleciu nienawiść
Jak lekko bierze wysokie przeszkody,
Jakie to łatwe dla niej – skoczyć, dopaść.
Nie jest jak inne uczucia.
Starsza i młodsza od nich równocześnie.
Sama rodzi przyczyny,
które ja budzą do życia.
Jeśli zasypia, to nigdy snem wiecznym.
Bezsenność nie odbiera jej sił, ale dodaje.
Religia nie religia
byle przyklęknąć na starcie.
Ojczyzna nie ojczyzna –
byle się zerwać do biegu.
Niezła i sprawiedliwość na początek.
Potem już pędzi sama.
Nienawiść. Nienawiść.
Twarz jej wykrzywia grymas
ekstazy miłosnej.
(„Gazeta Wyborcza” nr 132)
Tak, to prawda, że wiersze nikogo nie nawrócą, nie ubłagają, nie skłonią do porzucenia złych namiętności, ale może przecież, mimo wszystko, też rzucone na szalę…
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 8/1992.