Zima 2024, nr 4

Zamów

Maciej Zięba OP: Kościół między młotem a kowadłem

Ojciec Maciej Zięba. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

W polskim Kościele brakuje nie tylko przywództwa, lecz także wizji na dziś, na jutro i na pojutrze – mówił o. Maciej Zięba OP w rozmowie ze Zbigniewem Nosowskim w 2012 roku.

Wywiad ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 10/2012.

Zbigniew Nosowski: Jakie widzi Ojciec najważniejsze wyzwania i problemy dla Kościoła w Polsce? Wiele osób zaczyna się poważnie niepokoić o przyszłość.

– O. Maciej Zięba: Szczerze wyznam, że również ja naprawdę się o to niepokoję. I chyba rzeczywiście o naszych niepokojach – z miłości do Kościoła – trzeba dzisiaj publicznie rozmawiać. Mam bowiem przekonanie, że od siedmiu lat trwonimy dorobek ostatnich pokoleń i wiele na to wskazuje, że możemy powtórzyć drogę – oczywiście na nasz polski sposób – którą wcześniej przeszło wiele zachodnich Kościołów. Uruchamia się bowiem zła logika – logika narastających podziałów i coraz bardziej bezpardonowej społecznej walki. A ponieważ uczestniczą w tym znaczące grupy wewnątrz Kościoła oraz ci, którzy chcą Kościół zwalczać, i jest to zarazem dogodne dla najważniejszych sił politycznych w Polsce oraz dostarcza obfitej strawy wszystkim mediom, to trudno jest widzieć przyszłość w różowych barwach.

Czyli nieuchronnie czeka nas spadek znaczenia Kościoła?

– Nie do końca. Wierzę bowiem w to, że Kościół to wspólnota semper reformanda, a także wierzę w zdrowy rozsądek wielu moich rodaków, w tym przedstawicieli świata mediów i polityki. Jednak gdyby w prosty sposób ekstrapolować sytuację, która rozwijała się w ciągu ostatnich lat na kolejnych lat dziesięć, to sytuacja może wyglądać naprawdę tragicznie.

Tragicznie – to dosyć mocne określenie…

– Tak uważam, ale proszę wziąć poprawkę na to, że są to moje subiektywne poglądy i że żadną miarą nie pretenduję do pełnego obiektywizmu, który jest Boskim przywilejem. Jedyne, co mogę powiedzieć, to tyle, że dla uzasadnienia każdej z moich tez mogę przytoczyć bardzo wiele faktów, które ją potwierdzają, i bezustannie rozmawiam z setkami ludzi mających bardzo różne wizje świata. Zawsze też staram się być otwarty na dialog. Dlatego jestem gotów moje poglądy korygować i niuansować. Więcej, bardzo bym się cieszył, gdyby ktoś mnie przekonał, że mój pesymizm jest przesadzony.

Najpierw jednak proszę o uzasadnienie swego pesymizmu.

– To nie jest proste, bo sprawy społeczne są zawsze wielowątkowe i złożone. Aby o nich mówić z sensem, trzeba by napisać solidne studium. Co gorsza, niestety, zahaczają one także o politykę, a mówienia o niej – na poziomie partii czy nazwisk polityków – przez cały okres III Rzeczypospolitej unikałem jak ognia. Z drugiej jednak strony grzechem zaniechania byłoby zarówno czekanie na obszerną książkę, której ani ja, ani nikt inny szybko nie napisze (autor „Kościoła po komunizmie”, Jarosław Gowin, ma teraz inne zajęcia), jak i bezczynne przypatrywanie się temu, że spora część Kościoła wiąże się jednoznacznie z konkretną opcją polityczną.

Z silnymi więc oporami, niejako wewnętrznie rozdarty, zgodziłem się na tę rozmowę. Nie bez znaczenia było dla mnie to, że rozmawiam z naczelnym redaktorem WIĘZI. To w tym właśnie miesięczniku debiutowałem przed laty jako student II roku fizyki. I temu środowisku, z Tadeuszem Mazowieckim na czele, bardzo wiele zawdzięczam.

Bardzo miło to słyszeć, ale powróćmy do pytania o aktualną sytuację Kościoła w Polsce.

Zapewne każda próba odpowiedzi na pytanie o dzisiejsze problemy musi rozpocząć się od zarysu sytuacji Kościoła w wolnej ojczyźnie po roku 1989.

W tę wolność Kościół bowiem wkraczał z bardzo dobrą kartą (acz unikałbym hagiograficznych uproszczeń) i silnym poparciem społecznym. Szybko jednak niezręczności płynące z klerykalnego zadufania (bo przecież jest nas ponad 90 proc.) oraz groteskowo-krzykliwi liderzy uważający się za polityczne ramię Kościoła zderzyli się z nieformalną koalicją, w której znaleźli się i agresywni ateiści, i ludzie powiązani z reżimem komunistycznym, i bardzo wielu zwykłych Polaków, chcących żyć w demokratycznym liberalnym państwie, lecz obawiających się hegemonii potężnej instytucji. Pamiętajmy też, że dokonywała się wtedy gwałtowna przemiana systemu politycznego, ekonomicznego i kulturowego, mająca – mimo bezkrwawego charakteru – wszelkie cechy rewolucji niosącej ze sobą ogromny poziom społecznego znerwicowania i lęku o przyszłość.

Wierzę, że Kościół to wspólnota semper reformanda

W sumie zaowocowało to okresem „zimnej wojny religijnej”. Przy licznych błędach ludzi Kościoła – niestety, uderzmy się w piersi – udało się wówczas postkomunistom oraz wielu mediom wywołać wrażenie, że „czarny” zastąpił „czerwonego”, tzn. że tak jak ongiś partia komunistyczna, tak obecnie Kościół w sposób nieformalny steruje wpływami politycznymi, przywłaszcza sobie majątek narodowy, indoktrynuje młodzież i stara się narzucić w państwie nowe formy cenzury.

Nieufność zaczęła przeważać nad zaufaniem do Kościoła, partie mieniące się katolickimi poniosły klęskę, głoszący antyklerykalne hasła postkomuniści powrócili do władzy, społeczne utożsamianie się z Kościołem trochę osłabło (spadła liczba uczęszczających do Kościoła, liczba powołań), a w mediach dominował ton krytyczny nie tylko wobec Kościoła, ale i wobec pontyfikatu Jana Pawła II.

Lecz „zimna wojna religijna” nie trwała długo. W sumie zadziwiająco szybko się skończyła.

To jednak było aż siedem chudych lat. Jeszcze w kwietniu 1997 r. trwała brutalna walka „stalinowców” (walczących z projektem nowej konstytucji i stąd oskarżanych o podtrzymywanie konstytucji PRL) ze „zdrajcami” (chcącymi narzucić Polakom nową, „bezbożną i masońską” ustawę zasadniczą). Istotną zmianę przyniosła dopiero pielgrzymka Jana Pawła II w czerwcu 1997 roku. Nieideologiczny, realistyczny i ewangeliczny opis sytuacji Polski przedstawiony przez papieża przebił się do zbiorowej świadomości.

Wcześniej była ona zorganizowana wokół wieloletniego konfliktu radykałów z „obozu postępu” (gromadzącego niewielu ludzi Kościoła, wielu liberalnych demokratów oraz ludzi dawnego reżimu) z radykałami z „obozu tradycji” (większość duchowieństwa, politycy odwołujący się do ideologii narodowej, tradycyjni katolicy). Trzeba dodać, że obecność takich dwóch obozów w dużych grupach społecznych, a także istniejące między nimi napięcie jest naturalne, a nawet może być twórcze. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy dyskurs publiczny zostaje zdominowany przez skrajnych, ideologicznych przedstawicieli „konserwatystów” oraz „progresistów”.

Na szczęście, w 1997 r. dzięki pielgrzymce papieskiej ekstremiści z obu tych obozów utracili możliwość narzucania czarno-białego opisu rzeczywistości. I w tej niekonfrontacyjnej atmosferze znacznie wzrosło zaufanie do Kościoła . Postkomuniści zdecydowali się wówczas na zaprzestanie trwającej już cztery lata walki przeciw ratyfikacji konkordatu. Dotąd ta gra na zwłokę leżała w ich interesie, bo brak jasnej „linii demarkacyjnej” pomiędzy państwem a Kościołem sprzyjał podsycaniu obaw i wzniecaniu sporów. W nowej sytuacji taka gra przestawała przynosić profity. A ratyfikacja znacznie obniżyła temperaturę sporów religijnych, uśmierzyła obustronne lęki i doprowadziła do zakończenia ataków na Kościół.

Taka mała stabilizacja?

– Raczej triumf zdrowego rozsądku. Ale i wtedy pojawiały się problemy, które kazały z niepokojem myśleć o przyszłości. Szczególnie gorzko wspominam prymitywno-nikczemne ataki w sierpniu 2004 r. przeciwko pochowaniu w krypcie zasłużonych laureata Nagrody Nobla Czesława Miłosza. Te obrzydliwe ataki – ubrane w płaszcz obrony katolickiej ortodoksji i czystości dziedzictwa narodowego – zostały przerwane dopiero przez osobisty list Jana Pawła II, zawierający cytaty z jego prywatnej korespondencji z Miłoszem. Papież w tym liście dał wyraz swemu wielkiemu uznaniu tak dla dorobku, jak i postaci poety. Trzeba było więc aż interwencji z Watykanu, by nie zwyciężyła ideologiczna zapiekłość.

Okres stabilizacji trwał do 2005 roku. Umacniały go kolejne papieskie pielgrzymki oraz śmierć Jana Pawła II, która była wydarzeniem nie tylko kościelnym, ale i ogólnonarodowym. Stabilizowało go też aspirowanie Polski do Unii Europejskiej. Sukces „obozu postępu”, dążącego do integracji z UE, w ogromnej mierze zależał od poparcia Kościoła, to zaś od stanowiska papieża. A skrajni przedstawiciele „obozu tradycji”, ze względu na postawę Jana Pawła II, oficjalnie musieli miarkować swoją zapalczywość i co najwyżej ukradkiem deformować papieskie nauczanie, by wyrażać swe antyeuropejskie poglądy.

Ale Jana Pawła II zabrakło. To początek nowej epoki?

– Jego śmierć oraz wybory parlamentarne i prezydenckie – wszystko to działo się w roku 2005 – zapoczątkowały fundamentalną zmianę klimatu społecznego w Polsce. Słabnąca żałoba po papieżu pozwalała z jednej strony narodowo-katolickim radykałom na głośniejsze artykułowanie swoich poglądów i prezentowanie ich jako rzekomego nauczania Jana Pawła II, a z drugiej strony zdjęło to z Kościoła „płaszcz ochronny” i pozwoliło na ożywienie antyklerykalnych ataków.

Sytuację zaostrzył rozwój sytuacji politycznej. Najpierw mieliśmy dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości. Przed wyborami partia ta prezentowała się jako centroprawicowa, zapowiadając koalicję z centrową Platformą Obywatelską, gdyż oba ugrupowania uznawały się za spadkobierców „Solidarności”, otwartych na chrześcijańskie dziedzictwo. Ambicje polityków oraz kunktatorstwo liderów spowodowały jednak rozpad tego sojuszu. Myśli o współpracy zastąpiła wzajemna agresja i eskalacja konfliktu, który – dyscyplinując zwolenników – leżał w interesie przywódców obu partii.

Co gorsza, ze strony rządzącego PiS pojawiło się instrumentalne traktowanie Kościoła. Jarosław Kaczyński chociaż wcześniej uważał się za radykalnego przeciwnika ideologii katolicko-narodowej (przypomnę jego słynne powiedzenie, że najkrótsza droga do laicyzacji Polski wiedzie przez ZChN), teraz jednoznacznie oparł się na wyznawcach tej właśnie wizji. Partia rządząca wsparła tę część Kościoła, która w wielkim stopniu była przekonana o istnieniu „oblężonej katolickiej twierdzy”, o „wszechwładzy liberalno-masońskich spisków” oraz o „zdradzie narodowo-katolickich wartości”. W oczach młodego pokolenia Kościół począł się więc jawić jako instytucja anachroniczna, utożsamiająca się z jedną partią i dążąca bezpardonowo do zabezpieczenia swoich wpływów politycznych i ekonomicznych.

Dwie główne polskie partie polityczne eskalowały szkodliwy dla Kościoła konflikt

Co jednak nie mniej niedobre, także liderzy opozycyjnej Platformy dostrzegli polityczną korzyść w takiej polaryzacji. Wspierali więc – również po dojściu do władzy w 2007 roku – wizję, wedle której anachroniczny, agresywny, straszący specjalnymi ustawami, klerykalny PiS spiera się z nowoczesną, szeroko otwartą dla wszystkich Platformą. Wieloma posunięciami wręcz prowokowali PiS do demonstrowania agresji oraz klerykalizmu. W ten sposób dwa główne polskie ugrupowania polityczne eskalowały szkodliwy dla Kościoła konflikt, który jednak przekładał się na silne polityczne poparcie dla nich bez konieczności wprowadzania (zazwyczaj trudnych) reform.

Po katastrofie smoleńskiej jakiekolwiek porozumienie obu głównych ugrupowań stało się wręcz niewyobrażalne. Obóz związany z PiS konsekwentnie zawłaszczył tę tragiczną śmierć 96 przedstawicieli polskiej elity należących przecież do różnych obozów politycznych. Ale trzeba pamiętać, że rząd popełnił w tej sprawie wiele poważnych błędów – a nikt nie wie, czy po części nie były one czynione świadomie, by podsycać agresję ze strony PiS? W konsekwencji żałoba narodowa została przekształcona przez opozycję w proces delegitymizowania obozu rządzącego.

Miał jednak Ojciec mówić o Kościele, nie o konflikcie politycznym.

– Dlatego z taką obawą zasiadłem do tej rozmowy. Bo przecież to ten właśnie konflikt wywiera olbrzymi wpływ na obecne nastroje społeczne w naszym kraju i na sytuację Kościoła. Po pierwsze, narodowa tragedia – przekształcając się w źródło tożsamości partii politycznej – zmobilizowała elektorat PiS (ustabilizowany na poziomie ok. 25 proc.), wspierając najbardziej radykalną i zacietrzewioną jego część (stąd też kolejne frondy w kierownictwie PiS), która zarazem jest postrzegana jako głos polskiego Kościoła.

Po drugie, nader liczna część episkopatu i duchowieństwa w sposób głośny zademonstrowała poparcie dla tej opcji politycznej i dla tej wizji świata. I choć większość księży albo pozostała bierna, albo nie podzielała takiego zaangażowania w politykę, to do opinii publicznej dotarły tylko głosy reprezentujące ideologię narodowo-katolicką i zostały one odebrane jako głos całego duchowieństwa.

Po trzecie, spowodowało to wzrost antyklerykalnych nastrojów wśród polityków innych opcji, wśród elit naukowo-kulturalnych, we wszelkiego typu mediach, a w efekcie zwłaszcza wśród ludzi młodych. W realiach polityki wyraziło się to w powstaniu i sukcesie zupełnie nowej formacji politycznej, której jedynym programem została walka z Kościołem.

Jakie są na tym tle największe trudności Kościoła w Polsce?

– Nie wiem, czy najważniejszym, ale bardzo ważnym problemem wydaje mi się brak przywództwa. Episkopat Polski od ponad pół wieku miał silnego charyzmatycznego lidera – kard. Stefana Wyszyńskiego, a potem Jana Pawła II. Zapewne w wolnym, demokratycznym państwie posiadanie takiego lidera nie jest konieczne, niemniej jednak jest to przejście od sytuacji powstałej jeszcze w latach 40. ubiegłego stulecia w drugą dekadę XXI wieku.

Pamiętajmy też, że podstawowa aktywność Kościoła koncentruje się na poziomie diecezji. Dlatego też tak ważną rolę odgrywają nominacje biskupie. Nietrudno jest jednak zauważyć, że od dziesiątków lat dominuje wśród nich klucz prawniczo-kurialno-rzymski, a więc awansowanie ludzi biegłych w procedurach i kościelnych układach, ale znacznie gorzej przygotowanych do bycia promotorami ewangelizacji i charyzmatycznymi przywódcami. Są to w większości księża mający mało doświadczenia duszpasterskiego, a co za tym idzie, także znajomości  realnego życia w Polsce – zwłaszcza w Polsce po 1989 roku. Dodajmy, że w takiej sytuacji łatwiej zamyka się rzeczywistość w czarno-białe schematy.

W episkopacie występują głębokie różnice  w sprawach pastoralnych, społecznych i politycznych

W sprawach doktrynalnych episkopat, na szczęście, nie jest podzielony, ale w sprawach pastoralnych, społecznych i politycznych występują w nim głębokie różnice. Nie istnieje skrzydło „progresistów”, są jedynie biskupi „umiarkowani” oraz „radykalni” – poczuwający się do związku z PiS i Radiem Maryja. Z tym, że ci pierwsi różnią się poglądami między sobą i najczęściej dyplomatycznie milczą lub po prostu obawiają się ataków ze strony „radykałów”.

W zasadzie nie istnieją też opiniotwórcze środowiska „umiarkowanych” duchownych i świeckich – wpływają oni co najwyżej na niszowe periodyki i czasem na świeckie (częściej antyklerykalne) media. Dlatego dominacja ideologii narodowo-katolickiej staje się coraz bardziej widoczna. I jest to proces postępujący. Ostatnie nawoływanie radykalnych zwolenników tej opcji do demonstracyjnego wychodzenia z kościoła w trakcie czytania – głęboko ewangelicznego w swej treści – wspólnego przesłania do narodów Polski i Rosji, które podpisali metropolita Cyryl i abp Michalik, jest tego najlepszym dowodem.

Gdy czasem w Kościele mówi się o kryzysie przywództwa, najczęściej w odpowiedzi słyszymy, że Kościół nie potrzebuje liderów…

– Kłopot w tym, że brakuje nie tylko przywództwa – lecz, co się z tym wiąże, brakuje także wizji Kościoła na dziś, na jutro i na pojutrze. Pomimo wielu nowych wyzwań, szans i zagrożeń nie istnieje szersza diagnoza sytuacji pastoralnej. Nawet jeśli jakieś koncepcje rodzą się w zakamarkach którejś kurii czy komisji episkopatu, to nie ma to społecznego znaczenia. Nie istnieje ewangeliczny, a zarazem łączący tradycję z nowoczesnością opis rzeczywistości – czyli coś, co przez lata dostarczał polskim katolikom Jan Paweł II, a wcześniej, w bardziej konserwatywnej formie, kardynał Wyszyński.

Ten brak wizji sprawia, po pierwsze, że za „światopogląd katolicki” zaczyna uchodzić coś, co nawet trudno nazwać wizją, bo jest to zaledwie zlepek spiskowych teorii, wsparty brakiem znajomości historii Kościoła i jego nauki społecznej oraz nieznajomością współczesnego świata. Po drugie, nie znajdując wspólnoty wizji, biskupi koncentrują się na łączącej ich trosce o dobro Kościoła jako instytucji (zwłaszcza że wiele zaległych spraw wciąż domaga się rozwiązania).

Dlatego tak wielkim problemem na dziś staje się eklezjologia – umiejętne kształtowanie i pokazywanie nadprzyrodzonego i duchowego wymiaru Kościoła, a także jego miłosiernego i mądrego oblicza o ponadczasowej aktualności, nie zaś wizerunku pazernej, anachronicznej instytucji, drapieżnie broniącej swoich wpływów. Taka „gęba” jest skutecznie dzisiaj przyprawiana Kościołowi przez wiele mediów. Po części dlatego, że żywią się one sensacją oraz bezkrytycznie wierzą w ideologię „obozu postępu”. Po części – znowu trzeba uderzyć się w piersi – bo incydentalne przejawy braku rozsądku ze strony ludzi Kościoła (np. dobór nierzetelnych współpracowników) lub niekiedy ich niemoralność dostarcza im tej sensacji.

Narzekanie na media to dość popularny wytrych…

– Cóż poradzę, że ta niedobra strona pracy mediów bardzo mi się nie podoba. Widzę wielkie zalety mediów, szanuję ich pracę, ale dobrze też wiem, że bardzo skutecznie potrafią one stworzyć, szeroko rozpowszechnić i na długo utrwalić stereotypy deformujące rzeczywistość. Co nie znaczy, że powinniśmy automatycznie posądzać dziennikarzy o złą wolę, bo to nieprawda. Raczej winniśmy konsekwentnie ich informować, zmniejszać pola ignorancji, przekonująco pokazywać płyciznę i fałsz wielu stereotypów, w sposób racjonalny i nowoczesny przekonywać do racji, które uznajemy za słuszne. Na pewno nie rozwiąże to całkowicie problemu z mediami, ale może znacząco zmienić obraz Kościoła.

Trzeba też pamiętać, że utrwalenie niekorzystnego wizerunku Kościoła leży w interesie obu głównych partii politycznych. Zarówno w interesie PiS, bo wielu ludzi (także młodych, także dobrze wykształconych) oburzonych fałszem i agresją wobec Kościoła, przesuwa się w jego kierunku, jak i w interesie PO, bo ta partia – wspierając (zazwyczaj dyskretnie) takie „podszczypujące” Kościół poglądy – odbiera część antyklerykalnego elektoratu postkomunistom i Ruchowi Palikota, utrzymując też przy sobie, rozczarowany brakiem radykalnych reform obyczajowych, elektorat liberalny. Tym sposobem PO utrzymuje także poparcie części „centrowych” katolików, którzy – mając do wyboru albo agresywną, antyintelektualną i anachroniczno-narodową formę katolicyzmu, albo „rozsądnie umiarkowany antyklerykalizm, okraszany chrześcijańskimi akcentami” – wybierają mniejsze zło.

Kościół tkwi zatem w kleszczach polityki. A co z duszpasterstwem?

– Odpowiem analogią historyczną. W historii Kościoła XIX wieku pióra ks. Zygmunta Zielińskiego przeczytałem wiele pozytywów o Kościele francuskim w połowie XIX stulecia. Jednakże, jak pisze autor, „jedyny błąd, jaki popełniło duchowieństwo, a ściślej: Kościół instytucjonalny we Francji, to – poza sojuszem z burżuazją – zbyt wielka pewność siebie, stabilności swych wpływów. Może dlatego przesadnie rozbudowywano postać instytucjonalną Kościoła, mało dbając o szukanie nowych form apostolatu, wówczas już bardzo potrzebnych dla ratowania religijności klasy robotniczej i wsi francuskiej”.

Jeżeli zamiast „burżuazji” wstawimy „narodowo-katolicki obóz polityczny”, a zamiast „klasy robotniczej” – „młodzież”, to mamy, wypisz, wymaluj, obecną sytuację w Polsce. W związku z przejściem katechezy do szkół niemal zamarły wszelkie inne formy duszpasterstwa młodzieży, a śladowo wspierane są jedynie formy dość przebrzmiałe, które obejmują znikomy ułamek młodych ludzi.

Podobnie jest z tradycyjnie silnie religijną Polską wsi i małych miasteczek. Tam dokonują się wciąż nieopisane, ale rewolucyjne przemiany: masowe migracje (zarobkowe wewnątrz Unii, ale także krajowe – choćby ogromny wzrost liczby studentów w porównaniu z czasem PRL), informatyzacja, rozwój globalnej komunikacji, a także znaczne i długotrwałe bezrobocie, które niszczy wszelkie więzi społeczne.

Tymczasem troska episkopatu wydaje się koncentrować na utrzymaniu liczby etatów katechetów. Co gorsza (z bólem powtarzam opinię wielu katechetów, z którymi rozmawiałem), przy ich doborze często ważną rolę grają racje materialne czy koneksje, a zdolności pedagogiczne są mniej istotne. Biskupi martwią się też tym, by oceny z religii były umieszczane na świadectwie i wliczane do średniej ocen. To ma swoje znaczenie, ale zdecydowanie więcej troski trzeba by poświęcić na tworzenie nowoczesnych programów nauczania i wyeliminowanie tego, co jest najgorzej odbierane wśród młodzieży – przypadków łączenia katechezy z kontrolą zewnętrznych przejawów religijności.

Oczywiście wszędzie znaleźć można i wizjonerów, i pasjonatów, i ludzi (także księży) prowadzących święty tryb życia, ale ogólne wrażenie może być przygnębiające. Wiele nowoczesnych, ciekawych zaleceń pastoralnych najważniejszego od wielu dziesięcioleci zgromadzenia Kościoła w Polsce – uchwał II Synodu Plenarnego (1991–1999) – pozostało wyłącznie na papierze.

Jakie nastroje widzi Ojciec wśród duchowieństwa?

– W obliczu narastającej polaryzacji społeczeństwa coraz silniejszy staje się syndrom oblężonej twierdzy, wedle którego „jedyni sprawiedliwi” bronią Kościoła i Narodu przed knowaniami zdrajców, liberałów z UE oraz tradycyjnymi wrogami Polski: Niemcami i Rosją. Taka wizja jest samopotwierdzającym się opisem świata. Jeżeli znajdzie się jakiś realny argument podpierający tę teorię, jest to powód do głośnego triumfu. Jeżeli zaś publicznie wyśmiewany jest brak intelektualnej precyzji, naginanie faktów czy łączenie ich w nieprawdopodobne ciągi przyczyn i skutków, to fakt ten dowodzi jedynie potęgi wpływów oraz podstępności wrogów Kościoła i Narodu.

Syndrom oblężonej twierdzy staje się coraz silniejszy wśród duchowieństwa

Niestety, nawet poważni przedstawiciele Kościoła robią prezenty antyklerykałom z „obozu postępu”. Tak widzę na przykład nawoływania biskupa do modłów we wszystkich kościołach diecezji przeciwko recitalowi podstarzałej gwiazdy, której nic nie sprawi większej frajdy niż atmosfera skandalu. Strzałem samobójczym jest też angażowanie się episkopatu w walkę o miejsce na multipleksie dla niszowej telewizji, mizernej w formie i narodowo-katolickiej w treści. Zwłaszcza, że w świetle prawa kościelnego – w odróżnieniu od Radia Maryja i innych katolickich rozgłośni – nie jest ona stacją katolicką! Telewizja ta – będąca, podkreślmy to dla jasności obrazu, własnością fundacji, którą tworzą, jako osoby prywatne, dwaj duchowni i jeden świecki – ma pełne prawo do poszerzania swoich wpływów i możliwości. Jednak czynienie z tego fundamentalnej sprawy dla całego Kościoła  – a tym jest organizowanie przez lokalnych biskupów, ramię w ramię z PiS, w całej Polsce publicznych marszów i manifestacji w „obronie Kościoła i wolności słowa” – jest błędem niosącym bardzo niebezpieczne skutki.

Z takiej sytuacji korzysta również niekiedy rząd. Zwłaszcza wtedy, gdy pragnie odwrócić uwagę społeczeństwa od własnych problemów. Przykładowo, nagłaśniając jakikolwiek problem związany z finansami Kościoła, rząd ma absolutną pewność, że cały dyskurs publiczny zdominują radykałowie z obu stron, a agresywność ich zmagań skutecznie przesłoni inne realne problemy społeczne.

A może, jak twierdzi wielu, jesteśmy skazani na wojnę kulturową, na nieuchronną walkę „obozu postępu” z „obozem tradycji”?

– Zarówno „postęp”, jak i „tradycja” mają swoje zalety i wady. Problem w tym, że zostały one zideologizowane – przebudowane na całościowy obraz świata – który po obu stronach artykułują radykałowie. A podtrzymywanie takiego ostrego podziału oraz konfliktu leży w interesie ideologów obu obozów. Z jednej strony bowiem są „obrońcy wiary i Kościoła” z „obozu narodowo-katolickiego”, którzy w rzeczywistości bronią dosyć anachronicznej i aintelektualnej formy symbiozy katolicyzmu (w dużym stopniu przedsoborowego) z polskością (w dużej mierze w wizji przedwojennej). Z drugiej strony znajdują się „przeciwnicy hipokryzji, pazerności, klerykalizmu, łamania sumień, prześladowania mniejszości seksualnych, narzucania przemocą poglądów”, którzy pod tymi sztandarami walczą bezpardonowo z chrześcijaństwem oraz Kościołem. Ci ostatni jednak w gruncie rzeczy mają za swój program indywidualizm, nielimitowany przez jakiekolwiek transcendentne normy, co jednostkom może niekiedy ułatwiać życie, lecz dla każdej społeczności jest wręcz zabójcze.

I znowu mamy do czynienia z negatywnym sprzężeniem. Albowiem postępująca radykalizacja poglądów i narastająca agresja wobec adwersarzy leży również w interesie aż czterech z pięciu najważniejszych partii politycznych w Polsce (za wyjątkiem niewielkiego PSL). Jest ona natomiast śmiercionośna dla wszelkiego autoramentu „umiarkowanych”: tych, którzy uznają posoborową wizję Kościoła, pragną nowoczesnej i silnej Polski, a zarazem chcą racjonalnej, cywilizowanej debaty publicznej i – nie zapierając się wartości – uznają kompromis za wartość w pluralistycznym i demokratycznym społeczeństwie. W tym sporze nie ma dla nich miejsca, bowiem – jak to ujął niedawno znany polski dziennikarz – „w czasach ostrych podziałów i ostrej walki bycie pomiędzy i pośrodku częściej niż znakiem racjonalizmu jest znakiem asekuranctwa i oportunizmu”.

Jestem jednak pewien, że taka polaryzacja i tego rodzaju walka jest niezmiernie niebezpieczna tak dla Kościoła, jak i dla państwa. Położy się też długim cieniem na przyszłych pokoleniach Polaków.

Mimo to zaufanie do Kościoła trwa jednak na wysokim poziomie, a ludzie się z nim utożsamiają.

– Owszem, wbrew silnej ofensywie medialnej od paru lat wieszczącej ogromny kryzys Kościoła sytuacja wciąż wygląda dość stabilnie. Niedawno na jednym z największych portali przeczytałem nagłówek: „Lawinowy wzrost wystąpień z Kościoła w Polsce” – okazało się, że w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy 2012 roku w całej Polsce było takich aktów apostazji 18! Bardzo to mizerna lawina.

Nie występują więc na szeroką skalę ani spadek powołań (który rzeczywiście następuje, ale spowodowany jest głównie zmniejszeniem całej populacji młodych ludzi), ani masowe odchodzenie od praktyk (spadek jest, ale nader niewielki), ani też kryzys zaufania do Kościoła katolickiego spowodowany jakoby pazernością i niemoralnością duchowieństwa (tu także pojawiają się zmiany, ale nadal wyraźna większość Polaków Kościołowi ufa).

Tyle że pod spodem wydarzenia mają dużą dynamikę. Są trochę jak taran, który z każdym uderzeniem niepostrzeżenie, ale skutecznie rozbija umocnienia obronne. Co więcej, ta zewnętrzna stabilność sprzyja konserwowaniu klerykalnych relacji w Kościele. Słaba jest wciąż pozycja kobiet, podtrzymywane są feudalne niekiedy relacje struktur hierarchicznych ze „zwykłymi” księżmi oraz ludźmi świeckimi. A podejmowane działania koncentrują się na trosce o instytucjonalne zabezpieczenie Kościoła oraz na „sakramentalizmie”. Przez ten ostatni termin rozumiem nie tylko udzielanie sakramentów, ale też i inne oficjalne posługi, jak pogrzeby, pracę w kancelarii czy katechezę. Ich podstawowym celem jest „obsługa” świeckich rozumianych jako petentów. Wobec masowości Kościoła jest to w naszym kraju naprawdę spora praca, która zużywa wiele sił i energii, dając zarazem złudne poczucie niezagrożonej niczym stabilności.

Pozbawione większego znaczenia są – niestety – nieliczne wysepki w Kościele, w których podejmowane są refleksje i działania związane z nową ewangelizacją, z nowymi formami duszpasterstwa małżeństw i związków niesakramentalnych, z ewangelizacją kultury, obecnością religii w sferze publicznej w społeczeństwie pluralistycznym czy nad nowymi problemami duszpasterskimi. Przykładowo: prawie całkiem jesteśmy bezradni wobec kluczowego problemu budowania międzyludzkiej solidarności i głębszych relacji pomiędzy ludźmi żyjącymi w świecie wirtualnych kontaktów, erozji tradycyjnej rodziny i wielkiej mobilności społecznej albo też wobec problemu prekariatu – nowej, skazanej na permanentną niestabilność, szybko rosnącej klasy społecznej: ludzi mających czasowe umowy o pracę, krótkoterminowe kontrakty, słabo płatne lub bezpłatne staże, czy wręcz (szczególnie ludzi młodych) trwale bezrobotnych.

Czy dominacja obozu katolicko-narodowego w Kościele jest trwała?

– Paradoksalnie, w gruncie rzeczy środowiska, które nazywam „narodowo-katolickimi”, nie posiadają realnie wielkiego wpływu społecznego. Główny ośrodek tego nurtu, Radio Maryja jest słuchane przez niecałe 2,5 proc. Polaków, czyli ok. 1 mln osób, z których mniej niż połowa zgłasza akces do działań politycznych. Oglądalność TV Trwam jest śladowa. Także wśród elektoratu PiS postawa „ideologicznego” katolicyzmu nie jest większościowa – stąd np. znaczne poparcie wśród tego elektoratu dla centrowego prezydenta Komorowskiego. Szacuję, że możemy mówić w tym nurcie o kilkuset tysiącach osób realnie zaangażowanych, które wspiera jakieś 1,5–2 mln osób utożsamiających się z tą ideologiczną wizją katolicyzmu. Nie jest to oczywiście mało, ale w skali blisko 30-milionowego Kościoła żadną miarą nie jest to większość. I oczywiście istnienie takich środowisk w Kościele jest zrozumiałe. Jest bowiem konsekwencją jego powszechności oraz polifonii istniejących we wnętrzu Kościoła poglądów (pod warunkiem że nie ma w nich nienawiści i pogardy, które zawsze są antyewangeliczne).

Środowiska „narodowo-katolickie” nie posiadają realnie wielkiego wpływu społecznego

Problem polega więc głównie na tym, że takie poglądy posiadają znaczną nadreprezentację wśród biskupów i księży, a także na tym, że są silnie powiązane z konkretną partią polityczną oraz że – przy nagłaśniającym wsparciu agresywnych antyklerykałów – uzyskały faktyczny monopol na publiczne reprezentowanie Kościoła w dzisiejszej Polsce. Tymczasem zdecydowana jego większość to ludzie „umiarkowani”, choć to pojęcie obejmuje różne koncepcje i różne poziomy zaangażowania w życie Kościoła. W rezultacie są oni milczącą większością. Nie posiadają ani wspólnej diagnozy, ani wizji, ani lidera. Trwają zazwyczaj w stanie bierności, podtrzymywani w nim przez ostre ataki – zarówno ze strony „narodowo-katolickiej”, jak i „obozu postępu” – na każdego, kto pragnie się wydobyć z tego binarno-konfrontacyjnego paradygmatu.

Czy, zdaniem Ojca, wiek Polaków ma wpływ na te postawy?

– Wśród najstarszej generacji dominuje przywiązanie do konserwatywnych wartości, znaczący jej odsetek powiązany był z władzą komunistyczną i pośród nich sporo jest antyklerykałów. Natomiast największa grupa to ludzie w „wieku produkcyjnym” (30-60 lat), którzy poznali dobrą twarz Kościoła jeszcze w PRL i byli w „duszpasterstwie” Jana Pawła II. Tu antyklerykałów jest procentowo mniej, a twórczych ludzi (znaczących reprezentantów mediów, nauki, sztuki, gospodarki, także sportowców i gwiazd popkultury) związanych z Kościołem jest stosunkowo dużo. Stanowią oni wielki – sądzę, że nieporównywalny z niczym w Europie – potencjał Kościoła. Problem w tym, że są oni rozproszeni, nie mają szerszego i systematycznego wsparcia ze strony episkopatu (są raczej „używani” do załatwiania poszczególnych spraw), nie mają też wspólnego forum spotkania i debaty, a zawziętość walki dwóch skrajnych obozów zniechęca ich do publicznego działania jako chrześcijan.

Natomiast dla najmłodszej generacji PRL jest już jedynie abstrakcją, a dla kolejnych roczników Jan Paweł II staje się już nie źródłem osobistej inspiracji, lecz coraz bardziej odległą postacią historyczną znaną z nazw niezliczonych placów oraz ulic, a także z (prawie zawsze) kiczowatych pomników. Ci młodzi ludzie – a będzie ich coraz więcej – znają Kościół głównie z niedzielnej Mszy (bardzo często rutynowej), katechezy (włączonej w system biurokratyczny i bardzo przeciętnej) oraz mediów (dających zdeformowany, lecz sugestywny obraz Kościoła). Taki obraz – w połączeniu z realnie silną instytucjonalną obecnością Kościoła i właściwą dla wieku chęcią kontestacji – sprawia, że antyklerykalizm staje się w tych środowiskach wręcz modny, a „alternatywne style życia” są znacznie bardziej atrakcyjne od (dla nich już kosmicznie odległej) narodowo-katolickiej ideologii, którą utożsamiają oni z Kościołem katolickim.

Czeka nas zatem czarny scenariusz?

– Jestem przekonany, że jeżeli nic istotnego się nie zmieni, to w ciągu 10–15 lat czeka nas ewolucja w kierunku sytuacji panującej w wielu Kościołach zachodniej Europy. Oznaczałoby to nadal realną obecność wiary w życiu publicznym, ale przy dość wyraźnie postępującej sekularyzacji, marginalizacji kulturowego i społecznego oddziaływania chrześcijaństwa oraz odejściu od Kościoła znacznej części młodego pokolenia. Byłoby to straszliwe zmarnowanie unikalnej szansy, którą dało katolikom polskim w ostatnich stuleciach silne, twórcze i ofiarne związanie Kościoła ze społeczeństwem (a nie z państwem) oraz wspaniałego potencjału zdeponowanego w całym narodzie przez ćwierć wieku nauczania i świadectwa Jana Pawła II.

Wesprzyj Więź

Nie chciałbym tego oglądać na własne oczy, ale logika wydarzeń ostatnich lat dosyć wyraźnie zmierza ku realizacji tego smutnego scenariusza. Oczywiście, podstawowym wymiarem życia Kościoła jest świętość i w tym nadprzyrodzonym wymiarze można i trzeba upatrywać nadziei. Łaska jednak, jak wiemy, nie niszczy natury, lecz ją zakłada, i nie odmieni za nas całej rzeczywistości – może nas jedynie wspierać w dobrych poczynaniach.

Wywiad ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 10/2012.

Maciej Zięba OP – ur. 1954, dominikanin, doktor filozofii, znawca nauczania społecznego Kościoła, popularyzator myśli Jana Pawła II, założyciel Instytutu Tertio Millennio. Przed wstąpieniem do zakonu ukończył fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim, był wiceprezesem Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu, katechetą, od lat 70. działaczem opozycji, doradcą Zarządu Regionu Dolny Śląsk „Solidarności” (1980–1981), redaktorem „Tygodnika Solidarność”. W latach 1998–2006 był prowincjałem polskich dominikanów, w latach 2007–2010 dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku. Autor wielu książek, m.in. „Demokracja i antyewangelizacja”, „Niezwykły pontyfikat”, „Papieże i kapitalizm”, „Biel z dodatkiem czerni”, „Nieznane, niepewne, niebezpieczne? Szkic o Europie”. Mieszka we Wrocławiu.

Podziel się

4
Wiadomość