Papież wyraźnie odróżniał proces jednoczenia się Europy od zjawisk kulturowo-cywilizacyjnych występujących na zachodzie Europy – wspomina Stefan Frankiewicz w książce „Nie stracić wiary w Watykanie”.
Fragmenty książki „Nie stracić wiary w Watykanie” – wywiadu rzeki Cezarego Gawrysia ze Stefanem Frankiewiczem. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa „Więź” w 2014 roku.
Stefan Frankiewicz: Od samego początku nie miałem wątpliwości, że na czele zadań stojących przede mną jako ambasadorem w Watykanie znajduje się działanie na rzecz integracji Polski z jednoczącą się Europą. Utwierdził mnie w tym już na samym wstępie Jan Paweł II, który w przemówieniu skierowanym do mnie podczas składania listów uwierzytelniających, 11 lipca 1995 roku, cały akapit poświęcił tej sprawie. Stwierdził m.in., że Polska „ma pełne prawo, aby uczestniczyć w ogólnym procesie postępu i rozwoju świata, zwłaszcza Europy. Stolica Apostolska popiera wysiłki Polski zmierzające do jej integracji z Unią Europejską”. […]
Ten ważny dla polskich interesów w świecie akapit został niemal dosłownie powtórzony przez papieża w roku 1999, podczas jego wizyty w polskim parlamencie – i wtedy stał się rzeczywiście medialnym wydarzeniem. Słowa Jana Pawła II utwierdziły mnie także w przeświadczeniu, że przychodzi mi pełnić misję w Stolicy Apostolskiej, która jest szczególnie wiarygodnym i bezinteresownym sojusznikiem Polski na drodze ku jednoczącej się Europie i światu. To była swoista „instrukcja” dla mnie, polskiego ambasadora – bo w Warszawie nie do końca chyba zdawano sobie sprawę z tego, jak zupełnie wyjątkowa dla polskiej racji stanu jest obecność na arenie międzynarodowej papieża-Polaka. […]
Pamiętałem także, że wysiłki integracyjne Jana Pawła II zaczęły się właściwie wraz z jego wyborem. Samo pojawienie się papieża z Polski, odwołującego się do kontekstu słowiańskiego (pamiętne przemówienie gnieźnieńskie z czerwca 1979 roku o „narodach i ludach często zapomnianych”), miało brzemienną w skutki polityczną wymowę. […]
Cezary Gawryś: Jak sprawę integracji Polski z Unią Europejską widziałeś z perspektywy Watykanu?
– Kiedy wyjeżdżałem do Rzymu, procedury integracyjne były już rozpoczęte: od 1991 roku Polska była w Radzie Europy, istniała umowa o stowarzyszeniu Polski ze Wspólnotami Europejskimi. Jednak droga do Brukseli była jeszcze daleka. W Watykanie, tak przecież życzliwym Polsce, zaskakiwała mnie wiele razy – paradoksalnie – bardziej globalna i bardziej polityczna niż u nas wizja naszych unijnych perspektyw, ale także pewna powściągliwość co do rychłego sukcesu polskich starań. Tym sceptycyzmem dzielił się ze mną abp Tauran, kiedy wracał z Brukseli. Do nadmiernego optymizmu z polskiej strony w ocenie gotowości zachodnich partnerów do poszerzenia Unii przyznaje się z kolei w swoich wspomnieniach nasz główny, zasłużony negocjator w Brukseli – Jan Kułakowski.
Dla watykańskich obserwatorów było jasne, że utorowanie drogi do integracji Polski z Europą, a zwłaszcza wynik referendum, w ogromnym stopniu zależy od postawy polskiego Kościoła. Zdawano sobie przecież sprawę z jego ogromnego autorytetu i wychowawczej roli ambony w polskim społeczeństwie. Dlatego proszono mnie wielokrotnie o informacje na temat integracyjnych starań polskich władz, ale też o opinię na temat współdziałania władz z biskupami w tej sprawie. Najwidoczniej i w Watykanie istniała obawa, że Kościół będzie straszył społeczeństwo wizją zagrożeń ze strony zlaicyzowanej Europy, odwołując się tendencyjnie do znanego sformułowania Pawła VI, które podjął później Jan Paweł II – o „kulturze śmierci”.
Nie były to chyba obawy całkiem bezzasadne? I Kościół hierarchiczny ujawniał lęki przed „pogańską Europą”, i środowiska katolicko-prawicowe straszyły Polaków perspektywą dyktatu zjednoczonej Europy. Często powtarzano przy tym slogan, że zagraża nam „liberalizm”. To słowo-straszak funkcjonuje zresztą do dziś i pojawia się w wystąpieniach niektórych ludzi Kościoła jako klucz do opisywania współczesnego świata.
– W potocznym rozumieniu, w ustach polityków katolicko-prawicowych i hierarchów kościelnych, liberalizm ma niemal wyłącznie konotację negatywną – oznacza liberalizm obyczajowy, a więc laicyzację, relatywizm moralny, rozpustę i Bóg wie co jeszcze. Mamy tu często do czynienia z historyczną ignorancją i pomieszaniem pojęć. Przypomina mi się w tym momencie rozmowa, jaką z inicjatywy Jana Pawła II odbyłem z nim w 1998 r., zaraz po ukazaniu się w polskim tłumaczeniu słynnego dzieła Benedetta Crocego „Historia Europy w XIX wieku”.
Croce, wielki włoski filozof i historyk, krytyk literacki i polityk, w dwudziestoleciu międzywojennym z powodu swego sprzeciwu wobec faszyzmu uznawany był w swojej ojczyźnie za największy autorytet moralny. Mussolini nie śmiał go tknąć ze względu na otaczającą go międzynarodową sławę. […] „Historia Europy w XIX wieku”, wydana przez S.W. Czytelnik, dotarła do Rzymu parę dni wcześniej. Przeczytałem ją jednym tchem. Przedmowę napisał Bronisław Geremek, posłowie – Gustaw Herling-Grudziński. Podczas rozmowy, której świadkiem była jeszcze jedna osoba, Jan Paweł II podjął wątek liberalizmu i historycznej roli, jaką ten prąd umysłowy odegrał nie tylko w procesie jednoczenia się Włoch przeciwko Państwu Kościelnemu, ale w kształtowaniu się nowoczesnej Europy. Skupiliśmy się na przedmowie Geremka, w której znalazły się m.in. takie stwierdzenia: „Croce był czołowym przedstawicielem kultury laickiej we włoskich debatach politycznych, ale z ironią i niechęcią odnosił się do wojującego antyklerykalizmu. W liście zaś do przywódcy włoskiej chadecji, Alcide de Gasperiego, pisał w 1947 roku: «Niech Bóg cię wspomaga (bo nawet ja, na swój sposób, wierzę w Boga)»”.
Paradoksem jest, że „Historia Europy…”, która ukazała się we Włoszech w 1932 r. i została przełożona rychło na wiele języków, w przekładzie polskim ukazała się dopiero w 66 lat później, chociaż autor z wielką sympatią i uznaniem pisze o Polakach.
Zasadniczą treścią tej książki jest historia idei wolności, wymierzonej w systemy dyktatorskie i totalitarne, przy czym Croce – co było pionierskie – na tym samym poziomie stawiał i faszyzm, i komunizm. „Historia – pisze Geremek – jest dla Crocego, w ślad za Heglem, spektaklem wolności i dziełem wolności. Idea ta jawi się, wedle Crocego, jako «religia wolności» i wraz z idealizmem, etycznym romantyzmem i liberalizmem politycznym stanowi klucz do zrozumienia historii Europy w XIX wieku i pozwala przedstawić historię duchową Europy. Pojęcie «religii» w tym kontekście autor rozumie nie tylko jako metaforę, ale jako pewną koncepcję rzeczywistości i odpowiadającą jej etykę”. Tu w mojej rozmowie z papieżem pojawił się wątek: Croce jako prorok zjednoczonej Europy. Pisze Geremek: „Croce wyraża przekonanie, że do realizacji rozumnych projektów politycznych, ekonomicznych i społecznych nie wystarczą proste działania polityków i techników: nie zdołają oni zrealizować europejskiej jedności, «jeśli wolność nie przygotuje i nie będzie stanowić oparcia dla środowiska intelektualnego i moralnego, niezbędnego do takiego działania, ani nie zagwarantuje systemu prawnego pozwalającego na realizację takich projektów»”. Słowa te brzmią dziś nie tylko profetycznie – dodaje Geremek – ale zdają się być przesłaniem aktualnym i napomnieniem dla architektów współczesnej integracji europejskiej.
To pogląd jakże bliski myśleniu Jana Pawła II, który uważał, że do zbudowania zjednoczonej Europy nie wystarczą ekonomia i biurokracja, lecz potrzebny jest fundament wspólnych wartości. Czy w tamtej rozmowie nie wyczułeś ze strony papieża swego rodzaju rehabilitacji pojęcia „liberalizm”?
– Finał rozmowy zapowiadał się bardzo ciekawie. Jedność Europy była wszak sprawą bliską Karolowi Wojtyle, a jego formacja intelektualna gwarantowała głębsze rozumienie problemu wolności. Dosłownej rehabilitacji liberalizmu nie było, chociaż… W pewnym momencie z końca stołu odezwał się trzeci uczestnik obiadu: „Ale przecież ten Croce to komunista”. Papież, który już wtedy poruszał się z trudem, odwrócił się gwałtownie w stronę autora tych słów i dobitnie, z wyraźnym zniecierpliwieniem zareagował: „Nieprawda! Croce nie był komunistą, lecz liberałem. A to zupełnie co innego”.
Faktem jest, że Kościół w Polsce straszył niekiedy „liberalizmem” i odnosił się do perspektywy europejskiej integracji z dużą ostrożnością. Widział w zbliżeniu Polski ze zlaicyzowaną Europą zachodnią różne zagrożenia…
– Gdy chodzi o zagrożenia, to przypominam sobie opinię, z którą spotykałem się wiele razy w Watykanie. Słyszałem ją nie tylko od najważniejszych osób w Sekretariacie Stanu, ale także od samego Jana Pawła II, który twierdził, że „religia nie może być straszakiem przeciwko Unii Europejskiej”. Papież wyraźnie odróżniał proces jednoczenia się Europy od zjawisk kulturowo-cywilizacyjnych występujących na zachodzie Europy, takich jak laicyzacja, relatywizm moralny, konsumpcyjne i hedonistyczne nastawienie do życia. Te negatywne zjawiska, mówił, nie są przecież skutkiem procesów integracyjnych, lecz przejawem globalnych procesów kulturowych. […]
Powiedziałeś, że w Watykanie przyglądano się z uwagą polskiej drodze ku Europie. Czy zainteresowanie to dotyczyło również jakości naszej klasy politycznej?
– Oczywiście w Watykanie z uwagą przyglądano się naszej sytuacji wewnętrznej. Wysoko ceniono cnoty polityczne, które nad Wisłą nie zawsze stawiane były na pierwszym miejscu. A więc dojrzałość polityczną, umiejętność współdziałania i dialogu, zdolność do zawierania kompromisu – w Polsce zwykle opatrywanego od razu epitetem „zgniły”, a także śródziemnomorskie discernimento, czyli umiejętność rozróżniania spraw ważnych i mniej ważnych, takich, o które warto kruszyć kopie i takich, których forsowanie od początku skazane jest na fiasko i okazać się może, jak mówią Włosi, controproducente.
Przypominam sobie na przykład zaniepokojenie watykańskich osobistości najbardziej Polsce przychylnych zaostrzaniem się u nas walki politycznej wiosną 1999 roku. Niepokój budził nie tyle fakt walki i rywalizacji w ramach rządzącej koalicji, ile ich sposób: sięganie do oskarżeń ad personam, totalne kwestionowanie dobrej woli i kompetencji przeciwnika. O tym zaniepokojeniu strony watykańskiej często musiałem informować Warszawę.
Na przykład w listopadzie 1999 roku, kiedy rozpętały się już na dobre ataki na wicepremiera Leszka Balcerowicza i podnosiły się wrzaski „Balcerowicz musi odejść”, przekazałem prezydentowi i premierowi watykańską pozytywną ocenę tego polityka. Czyniąc to, miałem w pamięci stosunek samego Jana Pawła II do Balcerowicza – pełen szacunku i uznania dla jego kompetencji i determinacji. Podczas jednej z rozmów z papieżem na temat pierwszych lat III RP i roli Tadeusza Mazowieckiego usłyszałem z jego ust zdanie: „Jacy to piękni ludzie stali u początków naszej wolnej Polski, ale niestety się wykruszają”.
Było dla mnie jasne, że Jan Paweł II ocenia polityków nie tylko w kategoriach konfesyjnych czy pobożnościowych, ale pod kątem ich osobistych kwalifikacji politycznych i zwyczajnej ludzkiej uczciwości. W tym także Karol Wojtyła przekraczał nasze kościelne standardy i preferencje. Zawsze z dużym uznaniem wyrażał się też na temat pozycji niektórych polityków na arenie międzynarodowej, których obecność była tak bardzo potrzebna z punktu widzenia polskich interesów w świecie.
Co w polskiej polityce zagranicznej budziło szczególne uznanie za Spiżową Bramą?
– Wszystko to, co dowodziło, że Polska chce i potrafi odgrywać inicjującą i konstruktywną rolę w naszym regionie Europy. Z wysoką oceną spotkało się w Watykanie polskie przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy Europejskiej w roku 1998. Uważano, że organizacja ta ujawniła w tym okresie zupełnie nową, wiarygodną twarz, a to dzięki rzeczywistemu wyeksponowaniu i obronie praw człowieka czy okazywaniu szczególnej troski o rozwój wydarzeń w państwach byłego ZSRR, także w republikach środkowoazjatyckich.
W Watykanie z uwagą przyglądano się naszej sytuacji wewnętrznej
Nie było wątpliwości, że do sukcesu polskiej prezydencji przyczyniły się nasze doświadczenia w pokojowym egzekwowaniu praw człowieka i praw narodu, czyli bezkrwawa rewolucja Solidarności. Ale także międzynarodowa pozycja ministra Geremka. Uderzyło mnie wtedy, jak bardzo chwalono jego „wewnętrzną wolność” – zarówno wobec Rosji, jak i wobec USA. W grudniu 1998 roku abp Tauran opowiadał mi o swoim niedawnym spotkaniu z Geremkiem w Kopenhadze. Za sprawą – jak się wyraził – „intelektualnej klasy ministra” stało się ono dla niego „niejako spotkaniem z dawną Polską i jej wielką tradycją kultury umysłowej”.
Właśnie kultura, zdaniem szefa watykańskiej dyplomacji, stanowiła ważne tło polskich aspiracji i dążeń integracyjnych. Dlatego nie zdziwiło mnie, że spośród kilku kolejnych polskich ministrów spraw zagranicznych, którzy urzędowali w latach pełnienia przeze mnie misji w Watykanie, tylko jeden z nich, właśnie Bronisław Geremek, został zaproszony na obiad z Janem Pawłem II. Pamiętam, że intelektualny klimat rozmowy przy stole był dla mnie potwierdzeniem pochlebnej opinii Taurana. […]
A jak oceniano w Watykanie polską konstytucję z 1997 roku?
– Przede wszystkim nikt nie miał tam wątpliwości, że nowa ustawa zasadnicza jest w Polsce bardzo potrzebna, także w kontekście naszych starań o wejście do NATO i Unii Europejskiej. Jak wiadomo, w kraju największe kontrowersje i kłótnie wywoływała preambuła. Ta preambuła, którą znany konstytucjonalista, J.H.H. Weiler, dyrektor Jean-Monnet-Center, człowiek cieszący się poważaniem także w Kościele katolickim, ocenił bardzo wysoko jako wręcz modelowy przykład pośród współczesnych ustaw zasadniczych liczących się krajów.
W Watykanie, w odróżnieniu od polskiej skłonności do absolutyzowania alternatywy „wszystko albo nic” (pamiętny późniejszy slogan „Nicea albo śmierć”), zauważano, że współtwórcy konstytucji dążyli do szerokiego kompromisu różnych, także pozaparlamentarnych ugrupowań społecznych. W Sekretariacie Stanu nieraz słyszałem, że system wartości, wyeksponowany w polskiej preambule, jest bliski aksjologii soborowej konstytucji „Gaudium et spes”. Podobną opinię słyszałem z ust Jana Pawła II. Opowiadałem wtedy moim watykańskim rozmówcom o swoistych „krucjatach” toczonych w trakcie prac nad preambułą.
Projektowi Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego przeciwstawiany był tak zwany projekt obywatelski Solidarności. Lansował go Marian Krzaklewski, notabene ówczesny faworyt hierarchów kościelnych, który swój projekt uważał za chwalebną kontynuację Konstytucji 3 Maja, a oficjalny projekt – za nową Targowicę. Od jednego z najważniejszych watykańskich urzędników usłyszałem wtedy: „Mylą się ci Polacy, którzy uważają, że wprowadzenie do konstytucji wszelkich możliwych inwokacji, litanii i pobożnych westchnień będzie stanowiło gwarancję moralności społeczeństwa i praworządności państwa”. Natomiast w polskich kołach w Watykanie niestety spotykałem się często z zupełnie innymi reakcjami, które prawdopodobnie były odbiciem nieprzejednanej postawy Solidarności.
Czy do takiego nastawienia polskich „watykańczyków” nie przyczyniło się oświadczenie polskich biskupów, przekonanych, że grozi nam narzucenie przez mniejszość rozwiązań aksjologicznych, z którymi nie zgadza się większość narodu? A ja dobrze wiedziałem, z jaką powagą znani mi członkowie Komisji Konstytucyjnej odnosili się do zastrzeżeń i opinii biskupów. Autorami preambuły byli przecież Stefan Wilkanowicz i Tadeusz Mazowiecki.
Kiedy dzisiaj patrzę na próby wywierania czasem przez Kościół hierarchiczny presji na państwowego ustawodawcę, by wszystkie katolickie zasady etyczne zapisać i skodyfikować, przypominają mi się tamte watykańskie opinie o preambule do polskiej konstytucji, odwołującej się do chrześcijaństwa, ale też respektującej pluralizm społeczeństwa. I przychodzi mi na myśl pytanie, czy taka postawa ludzi Kościoła nie jest przypadkiem pośrednim przyznaniem się do własnej duszpasterskiej niemocy, braku zaufania do ludzkiej wolności i rzeczywistego poszanowania autonomii osoby ludzkiej… […]
Fragmenty pochodzą z książki „Nie stracić wiary w Watykanie” – wywiadu rzeki Cezarego Gawrysia ze Stefanem Frankiewiczem. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa „Więź” w 2014 roku.
Stefan Frankiewicz – ur. 1940, doktor nauk humanistycznych, historyk literatury, wydawca dzieł Jerzego Lieberta. Od 1970 r. w redakcji „Więzi”. W latach 1979–1989 redaktor polskiej edycji „L’Osservatore Romano” w Watykanie. Po powrocie do kraju redaktor naczelny „Więzi” (1989–1995) i doradca w MSZ ds. kontaktów z Watykanem, następnie ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej (1995–2001). Mieszka w Warszawie.
To niepokojące, że Polskę reprezentowali ambasadorzy o takiej niekompetencji dyplomatycznej. S.Frankiewicz ma wiele zasług, ale kto go zatwierdził na takim stanowisku? Zostawiam na boku konkretne poglądy, z którymi można się zgadzać lub nie, ale wypowiedź, że szef obcego państwa (i co z tego, że Polak?) udziela mu instrukcji dowodzi, że S.Frankiewicz nie ma elementarnego instynktu by zajmować się polityką. Powinien zabrać tę wiedzę do grobu. Polska może mieć pokrywające się w różnym stopniu interesy z Watykanem (w polityce wobec Rosji, Ukrainy nie ma; od czasów średniowiecza Polska ma tradycję niepokory wobec instrumentalnego traktowania przez papieży na użytek swoich celów – ostatnimi przykładami byli kard.Sapieha i abp Teodorowicz w XX w.). Ale nie może rezygnować z definiowania swoich celów i przyjmować zamiast nich definicji cudzych. A to powiedział o sobie ambasador(?) S.Frankiewicz. Celem Watykanu było wprowadzenie do UE jak największego kontyngentu „katolickiego” by wpływać w ten sposób na politykę Brukseli. Zidentyfikowanie się z tym celem mogło skutkować mniejszą determinacją w negocjacjach warunków akcesyjnych (polski rząd za sukces uznał samo przyspieszenie o 3 lata wypłaty 4 mld. euro, gdy wcześniej Niemcy załatwiły sobie zgodę na bezzwrotną pomoc publiczną dla przedsiębiorstw z b.NRD przy jej wchodzeniu do Unii w wysokości 1 bln. Euro. Polska natomiast do dziś musi żebrać o zgodę na pomoc dla przemysłu stoczniowego, LOTu itp.). To instrumentalne (owszem, w dobrej wierze) traktowanie przez Watykan innych krajów najjaskrawiej widać w przypadku Chorwacji, dokąd przed referendum akcesyjnym pojechał Benedykt XVI i „zarządził” głosowanie „za”. Czy Watykan ma instrumenty wspierające małą Chorwację gdyby Bruksela chciała zignorować jej cele/interesy? Nie ma, wywiera wpływ na decyzje o historycznym znaczeniu bez żadnej odpowiedzialności. To co napisałem, to nie jest głos w dyskusji w sprawie członkostwa Polski w UE. Wolałbym, by polski dyplomata bronił akcesji poprzestając na tym, że to jest najlepsze dla Polski i że tak w swoim sumieniu zrozumiał przesłanki wynikające z katolickiej nauki społecznej, a z przyczyn niezależnych cele obydwu państw były zbieżne i stąd współdziałanie, nie zaś, że podmiot, który odrębnie od państwa, które reprezentuje definiuje swoje cele przekabacił go na swojego „agenta”.
Nie znam pana Piotra Ciompa i nie chcę być niegrzeczny, ale myślę, że powyższy tekst o niekompetencji dyplomatycznej, o „instrukcjach” szefa obcego państwa i o wprowadzaniu do UE jak największego kontyngentu (??? …) katolickiego i jakichś planach wpływów na politykę Brukseli, a zwłaszcza pisanie w tym kontekście o pieniądzach i na końcu o „agencie”, pochodzi z Pana Ciompa ignorancji i złośliwości …