Zima 2024, nr 4

Zamów

Martin Luther King – nieuleczalny racjonalista

Martin Luther King przemawia podczas Marszu na Waszyngton 28 sierpnia 1963 roku. Fot. Wikimedia Commons

Nie zamierzał wydzierać gwałtem praw białym. Chciał dla osób czarnoskórych dumy i celu znacznie wyższej klasy niż zemsta upokorzonych. Chciał dla nich, i dla całych Stanów, wspólnoty równych – pisała Anna Morawska w „Więzi” w czerwcu 1968 roku.

Jeden z liderów „Czarnego Mocarstwa”, James Meredith, powiedział 5 kwietnia 1968 roku: „Wczoraj wieczorem biała Ameryka popełniła swój najwięk­szy błąd. Zabijając Martina Luthera Kinga, dobiła wszelką rozsądną nadzieję. Dr King był jedynym Czarnym, który głosił pokój i miłość”.

Istotnie, dramat w Memphis był dramatem nie tylko jednego człowie­ka, lecz pewnego typu „diakonii politycznej” w ogóle i w tym sensie był zdarzeniem o szerokiej i wstrząsającej wymowie symbolicznej. Nie tylko w Stanach, lecz także w wielu innych punktach zapalnych świata, usi­łowania stawiające na pogłębianie wspólnoty wbrew zaostrzaniu się separatyzmów zaczynają ponosić klęskę. Nie ostateczną chyba: nadzieja humanistyczna – i szczególnie już chrześcijańska – wierzy, że żadne ziarno dobre i rozumne rzucone w społeczną glebę nie umiera, chociaż zdarza się, że musi zmartwieć na czas długi, nieraz tragiczny. Ale czas wielkopiątkowy zbliża się, jak się zdaje, nieuchronnie. Tylko ze zgrozą myśleć można o nadchodzącym lecie amerykańskim.

„Diakonia polityczna” Kinga

Kierunkową całej działalności M.L. Kinga była swoista życiowa filo­zofia, którą nazywał „duchowym szlachectwem nonkonformizmu”. Je­go – jak pisał – „metodologia zdyscyplinowanej dysydencji”, polega­jąca w istocie na odrzucaniu w każdej sytuacji schematów czarno-bia­łych jako nietwórczych i prowadzących w impas, opisana była w „Znaku” jeszcze w roku 1966. Dzisiaj warto zająć się ściślej już politycznym aspektem niezwykłego powołania „czarnego Gandhi’ego Ameryki”.

W swej „diakonii politycznej” King chciał trzech rzeczy zasadniczych i trudnych. Po pierwsze chciał jedności, nie zaś rozbicia narodu ame­rykańskiego i dlatego w całym swym ruchu non violence, obliczonym na zdobywanie stronników, a nie na robienie wrogów wśród białych, grał już na potem, stawiał na długofalową jedność i zaufanie, bardziej niż na doraźne efekty.

Po drugie chciał, by walka polityczna Murzynów, jakkolwiek by była ostra i trudna, nie podcinała w nich tych cech, które są nie­zbędne w pokojowym i twórczym życiu społecznym. Odrzucał więc chwyty doraźnie najłatwiejsze, takie jak stawianie na mściwość, kom­pleksy niższości czy taktyczny oportunizm i apelował z reguły do cech trudniejszych, kłopotliwszych, lecz przecie fundamentalnych dla życia i trwania każdej wspólnoty ludzkiej: do bezinteresowności, do odwagi obrony spraw słabych, do gotowości na cierpienie, nawet przejściowo nieskuteczne. Cele długofalowe (w tym wypadku troska o społecznie twórcze wartości i postawy) dominowały więc i pod tym względem nad celami doraźnymi i dlatego realny wkład M.L. Kingą w historię Mu­rzynów w Stanach i w historię Stanów w ogóle nigdy nie będzie wy­mierny w samych tylko widzialnych osiągnięciach politycznych. Także ten gorzki aspekt czy też krzyż służby, którą obrał, widział jasno i przyjmował świadomie, tak jak całą jej ascezę, niełatwą dla ambicji i temperamentu działacza.

Po trzecie, wbrew powierzchownym mniemaniom o non violence jako o „niepraktycznym idealizmie”, M.L. King był nieuleczalnym, rzec można, racjonalistą. W bardzo trudnej, lecz obiektywnie wcale nie bez-wyjściowej sytuacji Murzynów w USA, stopniowy, choć wydatnie przy­spieszany proces ich integracji w białą wspólnotę był istotnie – jak przyznał nawet przeciwnik Kinga, Meredith – „jedyną nadzieją rozum­ną”. Jedyną rozumną, gdyż jedyną, której koszty społeczne i moralne, a także po prostu ekonomiczne, nie byłyby tak zawrotne, by uczynić pyrrusowym dla wszystkich każde zwycięstwo, bez względu na to, któ­ra strona by je odniosła. Właśnie tej nadziei służyć miała metoda na­cisku „nie-gwałtownego”. Natomiast desperacka, choć nieunikniona już dziś chyba droga Black Power grozi kosztami pyrrusowymi, jak to przy­znają nawet jej najgorętsi sympatycy.

Martin Luther King, stawiając z uporem nieuleczalnego racjonalisty na drogę najmniejszych strat, wiedział oczywiście, jak nikła była to szansa. Wiedział także z wielu doświadczeń, że politycznie, a czasem nawet moralnie, szedł po linie cienkiej jak włos. Sądził jednak, że człowiek ro­zumny musi żyć tak właśnie: do końca mierząc w wyjście jedynie słusz­ne, nawet gdy jest przesmykiem między Scyllą a Charybdą, do końca odmawiając zgody na akceptację „rozwiązania”, które w istocie jest po­rażką. Porażki bowiem, klęski człowieka w starciu z naporem historii i szaleństwa własnego serca godzi się ponosić solidarnie ze swym naro­dem, kiedy przyjdą (i King był na to gotowy), ale nie godzi się ich nigdy wybrać dobrowolnie. W każdym razie nie był do tego zdolny racjonali­sta, uważający gwałt i rozłam ostateczny w konkretnych warunkach amerykańskich nie tylko za zło moralne, lecz także za nieobliczalny w skutkach błąd. Przede wszystkim błąd białych oczywiście. Lecz także błąd Murzynów, którzy swój akt desperacji brać by chcieli za świado­my, więc dalekowzroczny akt polityczny.

Kwestia asymilacji czarnoskórych

Aby powyższy zarys idei wiodących M.L. Kinga nabrał ciała, trzeba przypomnieć sobie obraz sytuacji Murzynów w USA. Co zastał King, co chciał zrobić i jak to robił, dlaczego przegrał (bo przegrał właściwie jeszcze przed śmiercią), jakie szanse wreszcie i jakie niebezpieczeństwa przedstawia nieuchronna teraz faza Black Power?

Pytanie pierwsze, które musi nasunąć się niezorientowanemu obser­watorowi, jest pytaniem właściwie socjologicznym: czemu grupa mu­rzyńska nie asymilowała się, chociaż zasymilowało się w Stanach tyle innych grup, startując nieraz z bardzo niskich poziomów cywilizacyj­nych?

Na pytanie to istnieją dwa gatunki odpowiedzi. Po pierwsze działały i działają niewątpliwie czynniki obiektywne, historyczne. Po drugie – działa szaleństwo. Niepodobna bowiem nazwać inaczej ani niepojętej w żadnych racjonalnych kategoriach potęgi amerykańskiego rasizmu, ani związanej z nim zapewne społecznej ślepoty, która jeszcze w przeddzień narodowej katastrofy (dziś już grożącej w sposób ewidentny), odmawia kosztownego, lecz wykonalnego przecie wkładu finansowo-organizacyj­nego, który mógłby katastrofę odwrócić.

Spójrzmy najpierw na obiektywne dane. Mówiąc najkrócej, w kwestii murzyńskiej działało i działa wciąż spóźnienie, tragiczne pod każdym względem.

Grupy ubogich imigrantów europejskich asymilowały się w sposób niejako naturalny w przemyśle i w rolnictwie w czasach, gdy oba te rynki pracy potrzebowały robotników niewykwalifikowanych. W ten sposób przemysł wchłonął i przystosował fale imigracji lat trzydzie­stych i dziewięćdziesiątych XIX w., a nieuprawne jeszcze obszary północno-zachodnie – falę farmerów lat sześćdziesiątych, głównie niemiec­ką. W tych czasach jednak olbrzymia większość Murzynów była wciąż jeszcze uwięziona na Południu bądź jako niewolnicy, bądź potem jako pozbawieni praw „wyzwoleńcy” w feudalnym systemie plantacji. Kiedy na skutek mechanizacji rolnictwa ruszyła na Północ pierwsza większa „czarna fala” – był już rok 1916. Rynki pracy były obsadzone siłami wyżej kwalifikowanymi, konkurencja wzrosła, cały proces cywilizacyj­ny odbiegł daleko od warunków feudalnego Południa, utrudniając tym samym start nawet na najniższych szczeblach.

To spóźnienie (pomnożone jeszcze o różne psychiczne handicapy, nie­uchronne po „szkole” Południa) nigdy już nie miało być odrobione. Dziś szczególnie, gdy automatyzacja likwiduje w Stanach rocznie dwa mi­liony stanowisk pracy (odpowiednich właśnie dla niżej kwalifikowanych), grupa murzyńska staje się w coraz większym stopniu grupą nie tyle nawet „wyzyskiwaną”, co po prostu zbyteczną. Sytuacja jest więc zasadniczo inna niż na przykład w Afryce Południowej: tam biali żyją rzeczywiście kosztem pracy czarnych. W Stanach żyją bez nich i nie widzą ekonomicznej konieczności, by im również „dać żyć”. W atmosfe­rze, w której „święty zysk” jako taki stanowi nadrzędny wobec wszyst­kiego cel i ostateczne kryterium, nie opłaca się też w grupę murzyń­ską inwestować: jej spóźnienie jako całości jest już tak wielkie, że na­kłady na jej przystosowanie do potrzeb zautomatyzowanego przemysłu przestały się kalkulować. Były zresztą w ostatnich latach również inne przeszkody. Olbrzymie koszty (a nie zapominajmy, że także olbrzymie zyski wielkiego kapitału!) związane z wojną w Wietnamie, opór konser­watywnego Południa, z którym – jak wiadomo – musi liczyć się John­son. Grupa dwudziestu dwu milionów ludności murzyńskiej miała więc w całym tym bilansie tylko dwa „opłacalne” zastosowania: na złom, czyli na „mięso armatnie”, albo na śmietnik odpadków nieużytecznych. Slumsy były – ekonomicznie – takim śmietnikiem. Kampanie „walki z nędzą” już z tej racji musiały iść opornie.

Innym czynnikiem asymilacji imigrantów europejskich w USA były świeże jeszcze i żywe więzy i tradycje narodowe. Wiadomo wprawdzie, że wspólnoty etniczne stanowiły w pewnych okresach hamulec amery­kanizacji. W całokształcie jej procesu grały jednak rolę wręcz odwrotną. Stanowiły użyteczny etap przejściowy. Przez swe działanie wycho­wawcze pogłębiały procesy socjalizacji, zapobiegały typowym ujemnym zjawiskom wykorzenienia. W sumie więc sprawiały, że imigranci nadą­żali mniej więcej za rozwojem społeczności otaczającej tak pod wzglę­dem kulturowym, jak i ekonomicznym. Mogli też zwykle wchodzić w nią jak równi już w trzecim albo czwartym pokoleniu.

Murzyni jako wspólnota byli rozbici już w chwili wylądowania w roku 1619 na ziemi amerykańskiej. Przybyli bowiem czy też raczej zostali dostarczeni jako niewolnicy i w tym stanie całkowitej atomizacji, oder­wania od wszelkich własnych tradycji, oraz w stanie „uprzedmiotowie­nia” przeżyć mieli dwieście kilkadziesiąt lat. Również po wojnie cywil­nej, która niewolnictwo formalnie zniosła, nie mieli nigdy możności stworzenia jakichś autentycznych własnych wspólnot i odrobienia w ten sposób luki w swym społecznym dojrzewaniu. Okres równouprawnie­nia, zwany dzisiaj „rekonstrukcjonizmem”, był na to za krótki. Gdy biali ludzie cofnęli swą pomoc organizacyjną, bo przestali już Murzy­nów jako partnerów potrzebować, pozostawili ich w stanie większego bodaj rozbicia niż przedtem: formalnie „wolnych”, ale bez praw wybor­czych, formalnie „wyzwolonych”, lecz faktycznie przypisanych do cu­dzej ziemi, uprawianej w zamian za udział w zbiorach.

Bytowanie w slumsach przemysłowych miast Północy zburzyło ustalo­ne modele współżycia na plantacji, dało jednak w zamian tylko poczu­cie anarchicznej i dosyć agresywnej wolności ludzi długo upokarzanych. Nadal nie powstawały żadne autentyczne struktury wspólnotowe, jak związki czy samorządy, czy jakieś większe organizacje, choć w dwudzie­stym wieku czyniono już w tym kierunku pewne wysiłki. Rasiści przy­pisują to wrodzonym cechom Murzynów, fluktuującym stale pomiędzy biernością a anarchią. Dla człowieka przy zdrowych zmysłach jest ja­sne, że ani paternalizm Południa, ani warunki życia subproletariatu me­tropolii nie mogły sprzyjać rozwinięciu zmysłu społecznego i talentów organizacyjnych.

Dzisiaj, gdy sytuacja stała się całkiem dramatyczna, więź murzyńska tworzy się więc oczywiście na jedynej bazie, jaka może być w tych warunkach czynnikiem integrującym: na bazie bardzo skrajnych i chwytliwych haseł narodowych i wyzwoleńczych. Są one oczywiście słuszne w zasadzie. Lecz bez żadnej podbudowy w formie ustalonych i autentycznych struktur społecznych, bez bardziej uniwersalnych systemów wartości mogą łatwo przechodzić w szkodliwe i groźne ekstremizmy. Procesy w jakimś stopniu analogiczne nie są zresztą nieznane w Europie. „Atomizacja społeczna plus hasła nacjonalistyczne równa się faszyzm” – mówiono w zeszłym roku podczas obchodów oświęcimskich, analizując mechanizmy szaleństwa Trzeciej Rzeszy. Niemcy same były winne tego, co się stało, i co nie musiało się stać. Za „szaleństwo” Mu­rzynów, jeśli nastąpi, jeśli okaże się nieuniknione, całą winę ponoszą biali. O tym trzeba pamiętać zawsze, cokolwiek się zdarzy i jakiekolwiek hasła Black Power możemy jeszcze usłyszeć. Tło moralne sytuacji jest całkiem inne niż kiedyś w Niemczech. Ale sam mechanizm zjawisk jest podobny.

Również dwa inne czynniki asymilujące: kościoły i szkoły zawiodły Murzynów, całkowicie lub zasadniczo się spóźniły. Bóg był biały. Chrze­ścijaństwo na Południu było całe doktryną o wyższości białych ludzi, o zasadniczej nieprzezwyciężalności danych od Boga podziałów. Nie było więc, jak w wypadku europejskich imigrantów, czynnikiem działającym na rzecz równości i formującym postawy aktywne (choćby w związku z praktycznymi potrzebami wspólnot kościelnych). Gdy w ostatnich la­tach zaczęto przestawiać radykalnie kościelną pedagogikę, także wobec Murzynów, na kult osoby, własnych tradycji, powszechnych praw roz­kwitu i rozwoju, było już właściwie za późno. Jakże, pytają kościelni działacze, uczyć dzisiaj Murzynów tego wszystkiego, czy choćby tylko szacunku dla własnych dziejów, nie głosząc zarazem już przez to samo „ewangelii nienawiści” do białych ludzi?

Problem szkół datuje się, podobnie jak cały dramat dzisiejszy, jeszcze z Południa. Nie darmo przez sto lat blisko każdy kandydat do jakich­kolwiek tamtejszych władz obiecywać musiał wyborcom, że „żaden po­datkowy dolar nie pójdzie na Czarnuchów”. Wykształcenie murzyńskie było więc tradycyjnie bardzo złe i jest złe nadal, a to spóźnienie – jak było już tu mówione – rośnie z zatrważającą szybkością w naszej erze przyspieszenia technicznego. Z każdym dniem czarna Ameryka pozo­staje więc dalej w tyle za Ameryką białą, na Południu z powodu „po­datkowych dolarów”, na Północy z powodu „braku opłacalności” inwe­stowania w grupę nieużyteczną, a w całych Stanach oczywiście z powo­du szaleństwa rasizmu. Tylko rasizm bowiem, nie zaś żadne inne racje, sprawia, że dziś jeszcze, w dwanaście lat po orzeczeniu przez Sąd Naj­wyższy nielegalności segregacji, tylko dziewięć procent (!) murzyńskich dzieci dopuszczono do szkół dla białych. Szkół licznych przecie, świetnie wyposażonych, przestronnych, zdolnych z pewnością wchłonąć – i tym samym już częściowo zintegrować z białą społecznością – pokolenie Mu­rzynów, które bez tego musi rosnąć na bezrobotnych desperatów-rebeliantów, na dynamit w samym sercu tej społeczności…

Rasizm amerykański jest z pewnością bardziej zasadniczym powodem braku asymilacji grupy murzyńskiej w USA aniżeli wszystkie wymie­nione przyczyny obiektywne i jest nawet w istocie ich korzeniem. Ale rasizm trudno analizować. Mówiąc szczerze, musi on chyba dla wielu ludzi pozostać na zawsze ciemną, przeraźliwą zagadką. Ani bowiem wyjaśnienia ekonomiczne, ani socjologiczne i obyczajowe, ani tak modne w Ameryce – freudowskie nie wystarczą same przez się, by pojąć sens zachowań wykształconych, liberalnych nieraz ludzi dwudziestego wieku, którzy jednak są gotowi zabić za przejażdżkę autem z Murzynem, są gotowi jeździć tygodniami sami na odległą pocztę, żeby tylko Murzyn (listonosz) nie dotykał ich skrzynki do listów, są gotowi nawet (wbrew przenajświętszym Zyskom!) sprzedawać natychmiast i ze stratą swoje domy, jeśli grozi ryzyko spędzenia kilku tygodni w tej samej dzielnicy, co człowiek o czarnej skórze. (Zwykle zresztą człowiek równy im lub wyższy nawet społecznym statusem, gdyż nikt inny nie poważyłby się na wprowadzenie do dzielnicy białej). Trudno pojąć szaleństwo. Można tylko odnotować jego siłę i wpływ. Są olbrzymie i, jak się zdaje, na­prawdę decydujące o obecnej murzyńskiej tragedii.

To prawda bowiem, że wyliczone wyżej fakty obiektywne stwarzają sytuację trudną. Ale cały ich obraz świadczy także, że od strony prak­tycznej, to znaczy finansowo-organizacyjnej, kwestia murzyńska w USA była do rozwiązania przez cały czas, jest do rozwiązania jeszcze dzisiaj Jeśli najbogatszy i najsprawniejszy kraj świata wolał dać się zepchnąć na próg samobójczej wojny cywilnej niż spróbować ją rozwiązać, to prawdziwym powodem może być tylko siła szaleństwa. Gdyby nie rasizm białych, „Czarne Mocarstwo” nie nosiłoby dzisiaj cech niszczyciel­skiej desperacji, bo w przeciwieństwie do krajów „trzeciego świata” sy­tuacja ekonomiczna Murzynów w Stanach nie musi wcale być bezna­dziejna na setki lat. Gdyby nie rasizm białych, nawet ślepota „kalkula­torów zysku” mogłaby jeszcze zostać przezwyciężona, choćby kalkulacją strat z permanentnej guerilli. Gdyby nie rasizm, „ciemna zagadka”, kraj racjonalnych pragmatyków nie ryzykowałby życia i mienia swoich bia­łych obywateli z powodu koloru skóry sąsiada w autobusie, kraj najza­gorzalszych obrońców „swobody inicjatywy” nie godziłby się – dla uniknięcia mieszanych szkół – na sytuację, która musi ewoluować w kierunku państwa policyjnego, i każdy wie o tym. Gdyby nie rasizm… Ale rasizm jest elementem rzeczywistości i trzeba go – nie pojmując – wliczać w rachunek.

Filozofia polityczna Kinga

Taki tedy stan rzeczy zastał dwudziestosześcioletni pastor Kościoła baptystów w Montgomery, M.L. King, w chwili gdy w r. 1955 rozpo­czynał swą „diakonię polityczną”. Ruch Black Power co prawda nie wchodził jeszcze w grę, murzyńskie masy bądź trwały w pełnej goryczy rezygnacji, bądź wyładowywały się w pojedynczych desperackich wybu­chach agresywności. Nie było jeszcze Black Power, lecz potencjalnie taka była jedna z możliwych dróg zorganizowanego działania dla kogoś, kto chciał działać.

Martin Luther King tę możliwość odrzucił. Nie zamierzał wydzierać gwałtem praw własnej grupy grupie białych. Nie tylko dlatego, że znał koszty takiego przedsięwzięcia i nieraz o tym mówił, lecz dlatego także, że chciał dla swych rodaków dumy i celu znacznie wyższej klasy niż zemsta upokorzonych. Chciał dla nich i dla całych Stanów wspólno­ty równych. Na to jednak, jak sądził, trzeba było najpierw, by Murzyni poczuli się i zaczęli działać, jak rzeczywiście równi białym, by znaleźli wolność wewnętrzną, zanim jeszcze użyją tak czy inaczej siły, by ją zewnętrznie zrealizować.

Pierwszym krokiem do zamierzonej wspólnoty była więc dla Kinga edukacja do równości i wolności. Gdy się pamięta dawne i wciąż aktual­ne dzieje Murzynów w USA, niepodobna nie doceniać tego „psychote­rapeutycznego”, by tak rzec, aspektu szkoły non violence. Była ona, po­zornie, szkołą paradoksalną, bo uczyła wolności od razu od jej najwyż­szego szczebla, tego, na który zwykle stać dopiero u szczytów dojrzało­ści. W obliczu uzbrojonych żandarmów, rozhitleryzowanych neofaszy­stów, cynicznych, aroganckich dygnitarzy, wobec zbrodniczej znieczuli­cy moralnej społeczności otaczającej, King stosować kazał niesłychaną i „niemożliwą”, jak się zdawało w takiej sytuacji, maksymę J. Baldwina: „To MY musimy zrozumieć ich. To ONI wymagają wyrozumiałości”. Niemożliwą, a przecie dumną, o ileż dumniejszą niż wszelkie pogróżki. Niesłychaną, ale jedynie wyzwalającą, bo stawiającą z miejsca ponad białymi z ich nikczemnością.

Szkoła Kinga, za trudna – jak myślano – czy przedwczesna, przyjęła nad podziw szybko i zaczęła wydawać owoce. Kiedy w roku 1955, w Montgomery, stara Murzynka po prostu i spokojnie nie ustąpiła miej­sca w autobusie młodemu mężczyźnie, zachowała się tylko jak Rosa Parkers, kobieta w świecie cywilizowanym. Nie czuła się już „kobietą czarną”, która – w tej sytuacji – może tylko bądź ulec, bądź atako­wać. Milczące, zdyscyplinowane, pełne powagi tłumy, wędrujące potem przez 381 dni pieszo do pracy i z powrotem (bojkotowano komunikację miejską za segregację), w następnych latach podobne zwarte szeregi ,,walki o prawa obywatelskie” sunące, nie atakując, wprost na pałki policjantów, na rozwścieczone bandy bojówek rasistowskich, na zary­glowane bramy siedzib miejscowych władz, wszystko to było jedną wiel­ką manifestacją suwerennej już osobowości. Murzyni byli oto, odważali się być inni niż biali, działając nie jak oni, lecz po swojemu, i bardziej godnie. Więcej jeszcze: mieli tu nad białymi także niepokonywaną wyż­szość, jaką ma zawsze człowiek, który nie oddaje ciosu, choć może. Moż­na ich było aresztować, obrzucać wyzwiskami, zabić. Pozostawali i tak w jakimś sensie niepokonani i niedosiężni. Po prostu nie pozwalali wciągnąć się w całą tę brudną grę, uwikłać w metody i uczucia prze­ciwników. M.L. King uczył ich słowami sławnego działacza murzyń­skiego B. T. Washingtona: niechaj nigdy żaden człowiek nie zdoła zepchnąć cię tak nisko, byś nienawidził go tak jak on ciebie. Odmawiali więc nienawiści. Stać ich było, bo tak to odczuwano wtedy, na „wol­ność od białych” w sensie niedzielenia ich małości i tępoty.

Wszystko to jest bardzo piękne moralnie – powie ktoś może – i dobre także jako swoista „psychoterapia”; jakaż jednak jest praktyczna efek­tywność takich metod, szczególnie już w polityce? Odpowiedzieć trzeba: to zależy, o co komu w polityce chodzi. Jak rozumie swoją „diakonię” Martin Luther King? Jak już było powiedziane, chciał po pierwsze wspólnoty ogólnonarodowej, a po drugie kształtowania cech twórczych społecznie, nie zaś tylko przydatnych w doraźnej walce. Gdy się o tym pamięta, widać, że był w swych metodach bardzo racjonalnym i dale­kowzrocznym politykiem.

Przyjmując za ideał jedność kraju, którego nie zamierzał rozbić ani zniszczyć, lecz uzdrowić tak, by mógł się stać naprawdę wszystkim ojczyzną, King prowadził politykę jedynie słuszną w tym wypadku. Z przeciwnikiem nie załatwimy się nigdy naprawdę i na dobre — pisał — przeciwstawiając jego niechęci naszą nienawiść lub naszą prze­moc. Załatwimy się z nim tylko likwidując jego wrogość. Było to oczy­wiście trudniejsze: wrogów, jak wiadomo, potrafi sobie zrobić każdy pijany wyrostek, a trwałych i pewnych stronników tylko najwytrawniejsi politycy. Ruch non violence raczej właśnie polityków przypo­minał.

Umiał żądać – i żądał nieraz twardo – tak jednak, by dający nie tracił twarzy, a przeciwnie, twarz zyskiwał. Stanowił społeczną krytykę, niezwykle czasem ostrą, lecz taką przecie, która nie czyniła krytyko­wanego nikczemnikiem, jeśli od razu nie ustąpi, ani też szmatą, jeśli się ugnie – tylko zakładała w nim niestrudzenie dobro, do dobra apelo­wała ciągle. Był wreszcie – przez swój aspekt niezasłużonego cierpie­nia – niezwykle mocną bronią społecznego oddziaływania i wychowy­wania zarazem. King pisał: „Nie szukamy nigdy cierpień, lecz podejmu­jemy je bez lęku, gdyż zdajemy sobie sprawę, że niezasłużone cierpie­nie ma społeczną moc odkupicielską. Tą mocą jest olbrzymi potencjał wychowawczy, przekształcający ludzi i sytuacje. Słusznie nauczał Gandhi, że męstwo cierpiących ma o wiele większą siłę przekonywania, a także otwierania uszu tym, co są głusi na głos rozsądku, niż stosowanie praw dżungli. Dlatego najważniejsze i największe sprawy narodów: ich ciągłość, wierność sobie, więź społeczna muszą tak często być opłacane niewinną krwią, aby trwały”. Istotnie, bardzo krucha byłaby wspólnota, w której – mówiąc znów słowami Kinga – astronomiczna przezorność konformistów, zasadniczo niezdolnych do podjęcia cierpienia łub ryzyka wyparłaby lub okale­czyła nieodwracalnie odwagę i chęć bronienia spraw, które mogą nie wygrać. Ruch non violence, na pozór niepraktyczny czy „cierpiętniczy”, kształtował w istocie w murzyńskiej grupie cechy stanowiące podsta­wowe i nieodzowne zręby narodu, zdolnego żyć i przetrwać jako naród, w integracji z białymi czy też bez niej.

Walka o prawa obywatelskie

O niewątpliwej efektywności politycznej i psychologicznej „nacisku bez stosowania przemocy” świadczą pełne triumfów lata tak zwanej walki o prawa obywatelskie. Zyskano wówczas obiektywnie dużo, cho­ciaż było to wciąż niewspółmierne do potrzeb i oczekiwań, i chociaż liczne — niezależne od kampanii Kinga — czynniki sytuację niesłycha­nie zaostrzały, tak że działało znów tragiczne „fatum spóźnienia”.

Bojkot autobusów w Montgomery, zakończony zniesieniem w nich se­gregacji, zapoczątkował cały cykl podobnych wystąpień w latach pięć­dziesiątych oraz demonstracji na znacznie większą już skalę w roku 1963 i 1964. Chodziło w nich bądź o zniesienie segregacji (Birmingham 1963), bądź o pełne prawa głosowania dla Murzynów (Selma 1964), bądź o protesty przeciw najrozmaitszym innym formom dyskryminacji, bądź wreszcie, począwszy od roku 1964, o „walkę z nędzą” (czyli o oświatę, o mieszkania, o ubezpieczenia, o pełne zatrudnienie itp.). Poparcie spo­łeczne dla wszystkich żądań rosło z początku bardzo szybko. W pamięt­nym marszu na Waszyngton w roku 1963 wzięło udział 250 tysięcy osób, w tym przedstawiciele licznych środowisk białych: uniwersytetów, ko­ściołów, ugrupowań liberałów, dziennikarzy. W roku 1964 Kongres prze­głosował ustawę o prawach obywatelskich. W roku 1965 kończono opracowywanie ustawy o walce z nędzą. Przystąpiono do szeroko zakrojo­nych projektów uzdrowienia sytuacji w slumsach i na odcinku dokształ­cania. Coraz liczniejsze hotele i bary znosiły segregację, coraz więcej Murzynów pojawiało się we władzach miejskich, stanowych czy kościel­nych, firmy stosujące dyskryminację w zatrudnianiu pracowników za­czynały się uginać pod presją „niegwałtownych”, ale za to konsekwent­nych bojkotów.

Jednocześnie rosło poparcie i współpraca liberalnych odłamów białego społeczeństwa. Udział studentów, intelektualistów i du­chownych w walce o prawa obywatelskie był tak liczny, że jest szeroko znany. Zaczynano też wprowadzać w życie różne mniej efektowne, lecz ważne akcje praktyczne, jak programy doszkalania zawodowego, jak tworzenie zrębów związków i samorządów, jak organizowanie instytu­tów i grup studiów dla naukowych badań poszczególnych murzyńskich problemów lub też dla studiów nad murzyńską historią i kulturą.

W roku 1964 Martin Luther King otrzymał pokojową nagrodę Nobla. „Time” uznał go za „najbardziej wybitnego człowieka roku”. Katolicka Rada Współpracy Międzyrasowej ofiarowała mu medal im. Johna Kenne­dyego, a Paweł VI dyskutował z nim o teologii. Nawet działający już wówczas prekursor Black Power, Malcolm X, zaczynał z wolna dochodzić do porozumienia z ruchem non violence i jego przywódcą.

Karta się odwraca

Mimo to wszystko jednak, karta już wtedy zaczynała się odwracać. Odwróciła się w sposób dość dramatyczny, w czasie „marszu przeciw strachowi” z Memphis do Jackson, w czerwcu 1966. Jeden z jego uczest­ników, James Meredith, został postrzelony w skroń. W jasny dzień, na oczach policji i dziennikarzy, przez białego osobnika, który niezbyt się widać lękał represji. Nie był to bynajmniej pierwszy taki wypadek w dziejach ruchu. Ale James Meredith powiedział: „następnym razem biorę ze sobą karabin”. Jak się okazało, nie tylko on już tak myślał. M.L. King, który postanowił mimo wszystko marsz kontynuować, tak opisuje jego dalszy ciąg: „Po południu, zatrzymaliśmy się, aby odśpiewać nasz hymn «Przezwyciężymy» (We shall overcome). Kiedy doszliśmy do zwrotki, w której jest mowa o zjednoczeniu czarnych i białych, wiele głosów zamilkło. Potem zapytałem tych, co przestali śpiewać, czemu tak zrobili. Powiedzieli: sprawy się zmieniły i nie możemy już śpiewać tych słów. Właściwie należałoby przerobić cały hymn. Nie trzeba mówić – przezwyciężymy. Dzisiaj już trzeba mówić – zniszczymy do cna”.

Marsz do Jackson odbywał się potem w osobnych grupach, wśród za­ciekłych sporów ich przywódców. Zakończył się słynnym wystąpieniem Carmichaela, który opowiedział się za gwałtem i rzucił pierwszy raz słynne dzisiaj hasło Black Power – „czarne mocarstwo” czy też „czarna władza”. Mówił, że „system gwałtu jest systemem par excellence ame­rykańskim”, więc tym tylko systemem można w Stanach grać, aby wy­grać; że „nie trzeba prosić o integrację, lecz przejąć władzę”; że „już najwyższy czas skończyć z białymi i ich taką owaką przyjaźnią, gdyby zaś który pytał, co może dla Murzynów zrobić, warto tylko powiedzieć: dostarcz mi karabin i idź do diabła”.

Biali liberałowie, weterani walki o prawa Murzynów, osłupieli. Spra­wozdawcy TV i prasy tracili zmysły z podniecenia niesłychaną sensacją. Tłum Murzynów, jeszcze wczoraj noszący na rękach Kinga, skandował w zachwycie: Black Power, Black Power, Black Power…

Co się właściwie stało i dlaczego? Zwrot był nagły i dramatyczny, lecz sam proces przemian toczył się oczywiście już od dawna. Ruch przemo­cy, skrystalizowany w Jackson jako Black Power, przybierał na sile już od roku 1965, zanim rozłamał ostatecznie szeregi „racjonalnej rewolucji”. Przyczyny takiego obrotu spraw można podzielić, podobnie jak powody całej murzyńskiej tragedii, na czynniki obiektywne i na „czynnik sza­leństwa”.

Obiektywnie działało znów spóźnienie. Dwie niewątpliwe zdobycze pierwszej fazy „czarnej rewolucji”, to jest zmiany ustawowe i zmiany w orientacji najświatlejszych środowisk ludzi białych, miały to do siebie, że musiały działać wolno. Prawa, których respektowanie wymusza się konsekwentnym naciskiem, z pewnością zmieniają z czasem serca ludz­kie. Z czasem. Lecz nie z roku na rok. Poglądy i postawy najświatlej­szych warstw społeczeństwa zawsze penetrują jakoś w dół i wszerz, w formie „mody”, potem socjologicznej powinności, potem nawyku… Dzieje się to nawet wtedy, gdy krążenie idei natrafia na przeszkody. Tymczasem w Stanach swoista presja moralna i psychologiczna metod non violence docierała właściwie bez przeszkód wszędzie, gdzie dotrzeć mogła. Ale – znowu – cały proces nie mógł iść szybko, szczególnie przy tylu czynnikach, stanowiących antidotum: wojna w Wietnamie, związana z nią nerwowość podatników, atmosfera patriotycznych szantaży, polo­wań na komunistyczne czarownice, wzrost wpływów prawicy…

Tymczasem historia nagliła. Ruch narodowo-wyzwoleńczy krajów trzeciego świata i jego różne hasła nie mogły pozostawać bez wpływu na temperaturę uczuć i pragnień amerykańskich Murzynów. Jednocze­śnie widzieli już oni, że podstawowa nawet dla używania już zdobytych praw była sytuacja ekonomiczna. Ta zaś wcale się nie poprawiała, wręcz przeciwnie. Napływały nowe fale emigracji z Południa. Konserwatywni plantatorzy, niezbyt skłonni dotąd do mechanizacji, jako nowomodnego wymysłu, woleli teraz ów wymysł niż „zdemoralizowanych”, a więc już niebezpiecznych Murzynów. W przepełnionych slumsach coraz częściej zaczynały wybuchać rozruchy. Po każdej takiej fali dzielnice murzyń­skie pustoszały z białych klientów barów i piwnic jazzowych, rosła ilość bezrobotnych. Po „gorących dniach w Hanlem” w roku 1965 zostało bez pra­cy 30 proc. Murzynów Nowego Jorku. Bano się po prostu ich zatrudniać.

Obraz globalny sytuacji tak opisywał sam M.L. King: „Murzyn ma prze­ciętnie tylko połowę tych dobrych darów życia, które otrzymują biali. Połowa czarnej społeczności ma mieszkania poniżej wszelkich standardów, jej dochody są o połowę niższe niż białych ludzi. Ale gdy chodzi o negatywne strony egzystencji, Murzyn ma dawkę podwójną: mamy dwa razy tyle bezrobotnych, co biali, i dwukrotnie wyższy odsetek śmiertelności niemowląt. Liczba naszych żołnierzy w Wietnamie jest dwukrotnie wyższa niż liczba ich żołnierzy. Dwukrotnie jest też wyższy odsetek poległych w czarnej wspólnocie”. Mimo wielu zdobyczy i wielu konkretnych wysiłków malały więc całościowe szanse poprawy i inte­gracji. Rosły za to z każdym rokiem nadzieje, zniecierpliwienie i przy­rost naturalny. Rosła także jednocześnie eskalacja wojny w Wietnamie, wysysając kapitały i energie, które mogły, jeszcze wciąż mogły, olbrzy­miejącą lukę załatać lub bodaj zwężać.

Siła szaleństwa

A prócz tego – działała siła szaleństwa. Nawet jeśli liczbowo już nie tak mocna jak przedtem, to tym bardziej zaciekła i nieprzebierająca w środkach. Szkoły, jak już wspomniano, opierały się wciąż integracji. Cóż z tego, że powodem były nieraz szantaże i machinacje grupek nielicznych, a tylko wpływowych? Fakt pozostawał faktem. W wielu sta­nach południowych świeżo uprawnionych do głosu Murzynów zwalniano z pracy, jeśli tylko z tego uprawnienia skorzystali .Zdarzały się wypadki pobicia czy lynchu przy wyjściu z lokalu wyborczego. W Alabama sy­tuacja była taka, że ani jeden Murzyn nie głosował. W kościołach, kon­serwatywne masy wiernych (bo to trzeba powiedzieć jasno: „konserwą” w kwestii murzyńskiej jest w USA przede wszystkim laikat) opierały się ciągle konsekwentnej integracji, a także zdecydowanym akcjom praw­nym czy finansowym. Segregacja dzielnic mieszkalnych nie zmalała, lecz wzrosła. Już te fakty na tle rosnącej niebezpiecznie temperatury nastro­jów wśród Murzynów, były dynamitem wystarczającym.

Lecz to nie było wszystko. Były jeszcze akty szaleństwa dodatkowe, tak perfidne, że trudno rzeczywiście odgadnąć, kto i w jakim machiawelskim celu ich dokonywał i zapewniał im rzucającą się w oczy po­błażliwość władz. Czasem zresztą trudno odgadnąć w ogóle, kto i kiedy ową władzę w Stanach sprawuje. Pewien dziennikarz francuski, zapy­tany raz złośliwie o praktyczną efektywność „tylu i tak różnych fran­cuskich rządów po kolei”, odpowiedział amerykańskiemu rozmówcy, że nie jest pewne, czy efektywniejszy jest system „tylu rządów naraz”, jak to ma miejsce faktycznie w Ameryce.

Któż rozwikła, co i kiedy robi na własną rękę Pentagon, co CIA, co ten lub ów koncern, co neofaszyści, sprzymierzeni z którąś z tych potęg, co rząd federalny z własnego już asumptu i co w końcu ktoś całkiem jeszcze inny… Do dziś dnia nikt nie wie, kto zabił najzdolniejszego po wojnie prezydenta Stanów Zjednoczo­nych. Jakże wiedzieć, z czyjego naprawdę rozkazu zabijano w czasie pokojowych marszów ich bezbronnych uczestników, kto był faktycznym sprawcą zastrzelenia trzech studentów (dwóch białych i Murzyna) za to, że jechali razem autem, kto był mordercą Malcolma X i 15-letniego Powella, kto zranił lub kazał zranić Mereditha, kim są ludzie, którzy zgła­dzili w Memphis M.L. Kinga „dobijając jedyną rozsądną nadzieję Ame­ryki”? Trudno zgadnąć. Nie warto nawet chyba próbować zgadywać. Jedno jest pewne: napór przyspieszonej historii oraz szaleństwa okazał się za wielki na siły ludzkie. Jedynie rozumna, racjonalna droga do wspólnoty równych załamała się i to jest chyba w najbliższym czasie nieodwołalne.

Martin Luther King, pisząc ostatnią swoją książkę („Do­kąd idziemy? Ostatnia szansa demokracji amerykańskiej”), wiedział już o tym i wiedział, że to jest klęska, choć do końca nie chciał jej przyjąć. Od lipca 1965 rok w rok wybucha w Stanach wojenna już prawie pożoga. Lato 1965 (po zabiciu Malcolma X): Chicago, Los Angeles, Harlem, Watts… Lato 1966: Cleveland, Chicago, Detroit, San Francisco… Lato 1967: Buffalo, Detroit, Newark… (Plon tylko z Newark: 21 zabitych, 1100 rannych, 1600 aresztowanych). Po zabójstwie M.L. Kinga, gniew Murzynów osiągnął zenit. Zapłonęły łuny kilkuset pożarów. Ameryka, mówiono, dała oto swą ostateczną odpowiedź tym wszystkim, którzy by chcieli zdobyć w niej prawa ludzkie, nie wydzierając ich gwałtem.

Wesprzyj Więź

Zbliża się nowe lato. Carnichael liczy podobno, że uderzenie Black Power zbiegnie się w tym roku z „nowymi Wietnamami” w Ameryce Łacińskiej, w Afryce Południowej, w Azji. Sam odbył w ubiegłym roku podróż po tych krajach, był m. in. na Kubie i w Wietnamie Północnym. Nawet jego sympatycy jednak myślą z trwogą o takiej możliwości. Eu­ropejskie lewice mówią o „amerykańskiej paranoi”, o tym, że Stany, za­grożone naprawdę, będą zdolne użyć wszystkich środków, jakie mają do dyspozycji, a to znaczyć może: unicestwić siebie i świat.

Jeżeli zaś „tylko” wojna cywilna? Jeśli nawet „tylko” zmasowana akcja prewen­cyjna przeciw takiej wojnie, czyli jakiś neofaszystowski stan wyjątko­wy? Każda z logicznie przewidywanych możliwości jest przerażająca. W każdej największe ofiary poniosą niewątpliwie słabsi, niezorganizowani, zrozpaczeni, czyli „Czarne Mocarstwo”. Czy to, że poniosą je – i słusznie – również biali (a także ich dzieła), jest pociechą? Mrok Wiel­kiego Piątku trudno dzielić. Jest jednym mrokiem. Tak jak rozumna nadzieja Martina Luthera Kinga była jedna: dla wszystkich lub dla ni­kogo.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 6/1968. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Pierwotny tytuł: „Martin Luther King”

Podziel się

1
Wiadomość