Nie zamierzał wydzierać gwałtem praw białym. Chciał dla osób czarnoskórych dumy i celu znacznie wyższej klasy niż zemsta upokorzonych. Chciał dla nich, i dla całych Stanów, wspólnoty równych – pisała Anna Morawska w „Więzi” w czerwcu 1968 roku.
Jeden z liderów „Czarnego Mocarstwa”, James Meredith, powiedział 5 kwietnia 1968 roku: „Wczoraj wieczorem biała Ameryka popełniła swój największy błąd. Zabijając Martina Luthera Kinga, dobiła wszelką rozsądną nadzieję. Dr King był jedynym Czarnym, który głosił pokój i miłość”.
Istotnie, dramat w Memphis był dramatem nie tylko jednego człowieka, lecz pewnego typu „diakonii politycznej” w ogóle i w tym sensie był zdarzeniem o szerokiej i wstrząsającej wymowie symbolicznej. Nie tylko w Stanach, lecz także w wielu innych punktach zapalnych świata, usiłowania stawiające na pogłębianie wspólnoty wbrew zaostrzaniu się separatyzmów zaczynają ponosić klęskę. Nie ostateczną chyba: nadzieja humanistyczna – i szczególnie już chrześcijańska – wierzy, że żadne ziarno dobre i rozumne rzucone w społeczną glebę nie umiera, chociaż zdarza się, że musi zmartwieć na czas długi, nieraz tragiczny. Ale czas wielkopiątkowy zbliża się, jak się zdaje, nieuchronnie. Tylko ze zgrozą myśleć można o nadchodzącym lecie amerykańskim.
„Diakonia polityczna” Kinga
Kierunkową całej działalności M.L. Kinga była swoista życiowa filozofia, którą nazywał „duchowym szlachectwem nonkonformizmu”. Jego – jak pisał – „metodologia zdyscyplinowanej dysydencji”, polegająca w istocie na odrzucaniu w każdej sytuacji schematów czarno-białych jako nietwórczych i prowadzących w impas, opisana była w „Znaku” jeszcze w roku 1966. Dzisiaj warto zająć się ściślej już politycznym aspektem niezwykłego powołania „czarnego Gandhi’ego Ameryki”.
W swej „diakonii politycznej” King chciał trzech rzeczy zasadniczych i trudnych. Po pierwsze chciał jedności, nie zaś rozbicia narodu amerykańskiego i dlatego w całym swym ruchu non violence, obliczonym na zdobywanie stronników, a nie na robienie wrogów wśród białych, grał już na potem, stawiał na długofalową jedność i zaufanie, bardziej niż na doraźne efekty.
Po drugie chciał, by walka polityczna Murzynów, jakkolwiek by była ostra i trudna, nie podcinała w nich tych cech, które są niezbędne w pokojowym i twórczym życiu społecznym. Odrzucał więc chwyty doraźnie najłatwiejsze, takie jak stawianie na mściwość, kompleksy niższości czy taktyczny oportunizm i apelował z reguły do cech trudniejszych, kłopotliwszych, lecz przecie fundamentalnych dla życia i trwania każdej wspólnoty ludzkiej: do bezinteresowności, do odwagi obrony spraw słabych, do gotowości na cierpienie, nawet przejściowo nieskuteczne. Cele długofalowe (w tym wypadku troska o społecznie twórcze wartości i postawy) dominowały więc i pod tym względem nad celami doraźnymi i dlatego realny wkład M.L. Kingą w historię Murzynów w Stanach i w historię Stanów w ogóle nigdy nie będzie wymierny w samych tylko widzialnych osiągnięciach politycznych. Także ten gorzki aspekt czy też krzyż służby, którą obrał, widział jasno i przyjmował świadomie, tak jak całą jej ascezę, niełatwą dla ambicji i temperamentu działacza.
Po trzecie, wbrew powierzchownym mniemaniom o non violence jako o „niepraktycznym idealizmie”, M.L. King był nieuleczalnym, rzec można, racjonalistą. W bardzo trudnej, lecz obiektywnie wcale nie bez-wyjściowej sytuacji Murzynów w USA, stopniowy, choć wydatnie przyspieszany proces ich integracji w białą wspólnotę był istotnie – jak przyznał nawet przeciwnik Kinga, Meredith – „jedyną nadzieją rozumną”. Jedyną rozumną, gdyż jedyną, której koszty społeczne i moralne, a także po prostu ekonomiczne, nie byłyby tak zawrotne, by uczynić pyrrusowym dla wszystkich każde zwycięstwo, bez względu na to, która strona by je odniosła. Właśnie tej nadziei służyć miała metoda nacisku „nie-gwałtownego”. Natomiast desperacka, choć nieunikniona już dziś chyba droga Black Power grozi kosztami pyrrusowymi, jak to przyznają nawet jej najgorętsi sympatycy.
Martin Luther King, stawiając z uporem nieuleczalnego racjonalisty na drogę najmniejszych strat, wiedział oczywiście, jak nikła była to szansa. Wiedział także z wielu doświadczeń, że politycznie, a czasem nawet moralnie, szedł po linie cienkiej jak włos. Sądził jednak, że człowiek rozumny musi żyć tak właśnie: do końca mierząc w wyjście jedynie słuszne, nawet gdy jest przesmykiem między Scyllą a Charybdą, do końca odmawiając zgody na akceptację „rozwiązania”, które w istocie jest porażką. Porażki bowiem, klęski człowieka w starciu z naporem historii i szaleństwa własnego serca godzi się ponosić solidarnie ze swym narodem, kiedy przyjdą (i King był na to gotowy), ale nie godzi się ich nigdy wybrać dobrowolnie. W każdym razie nie był do tego zdolny racjonalista, uważający gwałt i rozłam ostateczny w konkretnych warunkach amerykańskich nie tylko za zło moralne, lecz także za nieobliczalny w skutkach błąd. Przede wszystkim błąd białych oczywiście. Lecz także błąd Murzynów, którzy swój akt desperacji brać by chcieli za świadomy, więc dalekowzroczny akt polityczny.
Kwestia asymilacji czarnoskórych
Aby powyższy zarys idei wiodących M.L. Kinga nabrał ciała, trzeba przypomnieć sobie obraz sytuacji Murzynów w USA. Co zastał King, co chciał zrobić i jak to robił, dlaczego przegrał (bo przegrał właściwie jeszcze przed śmiercią), jakie szanse wreszcie i jakie niebezpieczeństwa przedstawia nieuchronna teraz faza Black Power?
Pytanie pierwsze, które musi nasunąć się niezorientowanemu obserwatorowi, jest pytaniem właściwie socjologicznym: czemu grupa murzyńska nie asymilowała się, chociaż zasymilowało się w Stanach tyle innych grup, startując nieraz z bardzo niskich poziomów cywilizacyjnych?
Na pytanie to istnieją dwa gatunki odpowiedzi. Po pierwsze działały i działają niewątpliwie czynniki obiektywne, historyczne. Po drugie – działa szaleństwo. Niepodobna bowiem nazwać inaczej ani niepojętej w żadnych racjonalnych kategoriach potęgi amerykańskiego rasizmu, ani związanej z nim zapewne społecznej ślepoty, która jeszcze w przeddzień narodowej katastrofy (dziś już grożącej w sposób ewidentny), odmawia kosztownego, lecz wykonalnego przecie wkładu finansowo-organizacyjnego, który mógłby katastrofę odwrócić.
Spójrzmy najpierw na obiektywne dane. Mówiąc najkrócej, w kwestii murzyńskiej działało i działa wciąż spóźnienie, tragiczne pod każdym względem.
Grupy ubogich imigrantów europejskich asymilowały się w sposób niejako naturalny w przemyśle i w rolnictwie w czasach, gdy oba te rynki pracy potrzebowały robotników niewykwalifikowanych. W ten sposób przemysł wchłonął i przystosował fale imigracji lat trzydziestych i dziewięćdziesiątych XIX w., a nieuprawne jeszcze obszary północno-zachodnie – falę farmerów lat sześćdziesiątych, głównie niemiecką. W tych czasach jednak olbrzymia większość Murzynów była wciąż jeszcze uwięziona na Południu bądź jako niewolnicy, bądź potem jako pozbawieni praw „wyzwoleńcy” w feudalnym systemie plantacji. Kiedy na skutek mechanizacji rolnictwa ruszyła na Północ pierwsza większa „czarna fala” – był już rok 1916. Rynki pracy były obsadzone siłami wyżej kwalifikowanymi, konkurencja wzrosła, cały proces cywilizacyjny odbiegł daleko od warunków feudalnego Południa, utrudniając tym samym start nawet na najniższych szczeblach.
To spóźnienie (pomnożone jeszcze o różne psychiczne handicapy, nieuchronne po „szkole” Południa) nigdy już nie miało być odrobione. Dziś szczególnie, gdy automatyzacja likwiduje w Stanach rocznie dwa miliony stanowisk pracy (odpowiednich właśnie dla niżej kwalifikowanych), grupa murzyńska staje się w coraz większym stopniu grupą nie tyle nawet „wyzyskiwaną”, co po prostu zbyteczną. Sytuacja jest więc zasadniczo inna niż na przykład w Afryce Południowej: tam biali żyją rzeczywiście kosztem pracy czarnych. W Stanach żyją bez nich i nie widzą ekonomicznej konieczności, by im również „dać żyć”. W atmosferze, w której „święty zysk” jako taki stanowi nadrzędny wobec wszystkiego cel i ostateczne kryterium, nie opłaca się też w grupę murzyńską inwestować: jej spóźnienie jako całości jest już tak wielkie, że nakłady na jej przystosowanie do potrzeb zautomatyzowanego przemysłu przestały się kalkulować. Były zresztą w ostatnich latach również inne przeszkody. Olbrzymie koszty (a nie zapominajmy, że także olbrzymie zyski wielkiego kapitału!) związane z wojną w Wietnamie, opór konserwatywnego Południa, z którym – jak wiadomo – musi liczyć się Johnson. Grupa dwudziestu dwu milionów ludności murzyńskiej miała więc w całym tym bilansie tylko dwa „opłacalne” zastosowania: na złom, czyli na „mięso armatnie”, albo na śmietnik odpadków nieużytecznych. Slumsy były – ekonomicznie – takim śmietnikiem. Kampanie „walki z nędzą” już z tej racji musiały iść opornie.
Innym czynnikiem asymilacji imigrantów europejskich w USA były świeże jeszcze i żywe więzy i tradycje narodowe. Wiadomo wprawdzie, że wspólnoty etniczne stanowiły w pewnych okresach hamulec amerykanizacji. W całokształcie jej procesu grały jednak rolę wręcz odwrotną. Stanowiły użyteczny etap przejściowy. Przez swe działanie wychowawcze pogłębiały procesy socjalizacji, zapobiegały typowym ujemnym zjawiskom wykorzenienia. W sumie więc sprawiały, że imigranci nadążali mniej więcej za rozwojem społeczności otaczającej tak pod względem kulturowym, jak i ekonomicznym. Mogli też zwykle wchodzić w nią jak równi już w trzecim albo czwartym pokoleniu.
Murzyni jako wspólnota byli rozbici już w chwili wylądowania w roku 1619 na ziemi amerykańskiej. Przybyli bowiem czy też raczej zostali dostarczeni jako niewolnicy i w tym stanie całkowitej atomizacji, oderwania od wszelkich własnych tradycji, oraz w stanie „uprzedmiotowienia” przeżyć mieli dwieście kilkadziesiąt lat. Również po wojnie cywilnej, która niewolnictwo formalnie zniosła, nie mieli nigdy możności stworzenia jakichś autentycznych własnych wspólnot i odrobienia w ten sposób luki w swym społecznym dojrzewaniu. Okres równouprawnienia, zwany dzisiaj „rekonstrukcjonizmem”, był na to za krótki. Gdy biali ludzie cofnęli swą pomoc organizacyjną, bo przestali już Murzynów jako partnerów potrzebować, pozostawili ich w stanie większego bodaj rozbicia niż przedtem: formalnie „wolnych”, ale bez praw wyborczych, formalnie „wyzwolonych”, lecz faktycznie przypisanych do cudzej ziemi, uprawianej w zamian za udział w zbiorach.
Bytowanie w slumsach przemysłowych miast Północy zburzyło ustalone modele współżycia na plantacji, dało jednak w zamian tylko poczucie anarchicznej i dosyć agresywnej wolności ludzi długo upokarzanych. Nadal nie powstawały żadne autentyczne struktury wspólnotowe, jak związki czy samorządy, czy jakieś większe organizacje, choć w dwudziestym wieku czyniono już w tym kierunku pewne wysiłki. Rasiści przypisują to wrodzonym cechom Murzynów, fluktuującym stale pomiędzy biernością a anarchią. Dla człowieka przy zdrowych zmysłach jest jasne, że ani paternalizm Południa, ani warunki życia subproletariatu metropolii nie mogły sprzyjać rozwinięciu zmysłu społecznego i talentów organizacyjnych.
Dzisiaj, gdy sytuacja stała się całkiem dramatyczna, więź murzyńska tworzy się więc oczywiście na jedynej bazie, jaka może być w tych warunkach czynnikiem integrującym: na bazie bardzo skrajnych i chwytliwych haseł narodowych i wyzwoleńczych. Są one oczywiście słuszne w zasadzie. Lecz bez żadnej podbudowy w formie ustalonych i autentycznych struktur społecznych, bez bardziej uniwersalnych systemów wartości mogą łatwo przechodzić w szkodliwe i groźne ekstremizmy. Procesy w jakimś stopniu analogiczne nie są zresztą nieznane w Europie. „Atomizacja społeczna plus hasła nacjonalistyczne równa się faszyzm” – mówiono w zeszłym roku podczas obchodów oświęcimskich, analizując mechanizmy szaleństwa Trzeciej Rzeszy. Niemcy same były winne tego, co się stało, i co nie musiało się stać. Za „szaleństwo” Murzynów, jeśli nastąpi, jeśli okaże się nieuniknione, całą winę ponoszą biali. O tym trzeba pamiętać zawsze, cokolwiek się zdarzy i jakiekolwiek hasła Black Power możemy jeszcze usłyszeć. Tło moralne sytuacji jest całkiem inne niż kiedyś w Niemczech. Ale sam mechanizm zjawisk jest podobny.
Również dwa inne czynniki asymilujące: kościoły i szkoły zawiodły Murzynów, całkowicie lub zasadniczo się spóźniły. Bóg był biały. Chrześcijaństwo na Południu było całe doktryną o wyższości białych ludzi, o zasadniczej nieprzezwyciężalności danych od Boga podziałów. Nie było więc, jak w wypadku europejskich imigrantów, czynnikiem działającym na rzecz równości i formującym postawy aktywne (choćby w związku z praktycznymi potrzebami wspólnot kościelnych). Gdy w ostatnich latach zaczęto przestawiać radykalnie kościelną pedagogikę, także wobec Murzynów, na kult osoby, własnych tradycji, powszechnych praw rozkwitu i rozwoju, było już właściwie za późno. Jakże, pytają kościelni działacze, uczyć dzisiaj Murzynów tego wszystkiego, czy choćby tylko szacunku dla własnych dziejów, nie głosząc zarazem już przez to samo „ewangelii nienawiści” do białych ludzi?
Problem szkół datuje się, podobnie jak cały dramat dzisiejszy, jeszcze z Południa. Nie darmo przez sto lat blisko każdy kandydat do jakichkolwiek tamtejszych władz obiecywać musiał wyborcom, że „żaden podatkowy dolar nie pójdzie na Czarnuchów”. Wykształcenie murzyńskie było więc tradycyjnie bardzo złe i jest złe nadal, a to spóźnienie – jak było już tu mówione – rośnie z zatrważającą szybkością w naszej erze przyspieszenia technicznego. Z każdym dniem czarna Ameryka pozostaje więc dalej w tyle za Ameryką białą, na Południu z powodu „podatkowych dolarów”, na Północy z powodu „braku opłacalności” inwestowania w grupę nieużyteczną, a w całych Stanach oczywiście z powodu szaleństwa rasizmu. Tylko rasizm bowiem, nie zaś żadne inne racje, sprawia, że dziś jeszcze, w dwanaście lat po orzeczeniu przez Sąd Najwyższy nielegalności segregacji, tylko dziewięć procent (!) murzyńskich dzieci dopuszczono do szkół dla białych. Szkół licznych przecie, świetnie wyposażonych, przestronnych, zdolnych z pewnością wchłonąć – i tym samym już częściowo zintegrować z białą społecznością – pokolenie Murzynów, które bez tego musi rosnąć na bezrobotnych desperatów-rebeliantów, na dynamit w samym sercu tej społeczności…
Rasizm amerykański jest z pewnością bardziej zasadniczym powodem braku asymilacji grupy murzyńskiej w USA aniżeli wszystkie wymienione przyczyny obiektywne i jest nawet w istocie ich korzeniem. Ale rasizm trudno analizować. Mówiąc szczerze, musi on chyba dla wielu ludzi pozostać na zawsze ciemną, przeraźliwą zagadką. Ani bowiem wyjaśnienia ekonomiczne, ani socjologiczne i obyczajowe, ani tak modne w Ameryce – freudowskie nie wystarczą same przez się, by pojąć sens zachowań wykształconych, liberalnych nieraz ludzi dwudziestego wieku, którzy jednak są gotowi zabić za przejażdżkę autem z Murzynem, są gotowi jeździć tygodniami sami na odległą pocztę, żeby tylko Murzyn (listonosz) nie dotykał ich skrzynki do listów, są gotowi nawet (wbrew przenajświętszym Zyskom!) sprzedawać natychmiast i ze stratą swoje domy, jeśli grozi ryzyko spędzenia kilku tygodni w tej samej dzielnicy, co człowiek o czarnej skórze. (Zwykle zresztą człowiek równy im lub wyższy nawet społecznym statusem, gdyż nikt inny nie poważyłby się na wprowadzenie do dzielnicy białej). Trudno pojąć szaleństwo. Można tylko odnotować jego siłę i wpływ. Są olbrzymie i, jak się zdaje, naprawdę decydujące o obecnej murzyńskiej tragedii.
To prawda bowiem, że wyliczone wyżej fakty obiektywne stwarzają sytuację trudną. Ale cały ich obraz świadczy także, że od strony praktycznej, to znaczy finansowo-organizacyjnej, kwestia murzyńska w USA była do rozwiązania przez cały czas, jest do rozwiązania jeszcze dzisiaj Jeśli najbogatszy i najsprawniejszy kraj świata wolał dać się zepchnąć na próg samobójczej wojny cywilnej niż spróbować ją rozwiązać, to prawdziwym powodem może być tylko siła szaleństwa. Gdyby nie rasizm białych, „Czarne Mocarstwo” nie nosiłoby dzisiaj cech niszczycielskiej desperacji, bo w przeciwieństwie do krajów „trzeciego świata” sytuacja ekonomiczna Murzynów w Stanach nie musi wcale być beznadziejna na setki lat. Gdyby nie rasizm białych, nawet ślepota „kalkulatorów zysku” mogłaby jeszcze zostać przezwyciężona, choćby kalkulacją strat z permanentnej guerilli. Gdyby nie rasizm, „ciemna zagadka”, kraj racjonalnych pragmatyków nie ryzykowałby życia i mienia swoich białych obywateli z powodu koloru skóry sąsiada w autobusie, kraj najzagorzalszych obrońców „swobody inicjatywy” nie godziłby się – dla uniknięcia mieszanych szkół – na sytuację, która musi ewoluować w kierunku państwa policyjnego, i każdy wie o tym. Gdyby nie rasizm… Ale rasizm jest elementem rzeczywistości i trzeba go – nie pojmując – wliczać w rachunek.
Filozofia polityczna Kinga
Taki tedy stan rzeczy zastał dwudziestosześcioletni pastor Kościoła baptystów w Montgomery, M.L. King, w chwili gdy w r. 1955 rozpoczynał swą „diakonię polityczną”. Ruch Black Power co prawda nie wchodził jeszcze w grę, murzyńskie masy bądź trwały w pełnej goryczy rezygnacji, bądź wyładowywały się w pojedynczych desperackich wybuchach agresywności. Nie było jeszcze Black Power, lecz potencjalnie taka była jedna z możliwych dróg zorganizowanego działania dla kogoś, kto chciał działać.
Martin Luther King tę możliwość odrzucił. Nie zamierzał wydzierać gwałtem praw własnej grupy grupie białych. Nie tylko dlatego, że znał koszty takiego przedsięwzięcia i nieraz o tym mówił, lecz dlatego także, że chciał dla swych rodaków dumy i celu znacznie wyższej klasy niż zemsta upokorzonych. Chciał dla nich i dla całych Stanów wspólnoty równych. Na to jednak, jak sądził, trzeba było najpierw, by Murzyni poczuli się i zaczęli działać, jak rzeczywiście równi białym, by znaleźli wolność wewnętrzną, zanim jeszcze użyją tak czy inaczej siły, by ją zewnętrznie zrealizować.
Pierwszym krokiem do zamierzonej wspólnoty była więc dla Kinga edukacja do równości i wolności. Gdy się pamięta dawne i wciąż aktualne dzieje Murzynów w USA, niepodobna nie doceniać tego „psychoterapeutycznego”, by tak rzec, aspektu szkoły non violence. Była ona, pozornie, szkołą paradoksalną, bo uczyła wolności od razu od jej najwyższego szczebla, tego, na który zwykle stać dopiero u szczytów dojrzałości. W obliczu uzbrojonych żandarmów, rozhitleryzowanych neofaszystów, cynicznych, aroganckich dygnitarzy, wobec zbrodniczej znieczulicy moralnej społeczności otaczającej, King stosować kazał niesłychaną i „niemożliwą”, jak się zdawało w takiej sytuacji, maksymę J. Baldwina: „To MY musimy zrozumieć ich. To ONI wymagają wyrozumiałości”. Niemożliwą, a przecie dumną, o ileż dumniejszą niż wszelkie pogróżki. Niesłychaną, ale jedynie wyzwalającą, bo stawiającą z miejsca ponad białymi z ich nikczemnością.
Szkoła Kinga, za trudna – jak myślano – czy przedwczesna, przyjęła nad podziw szybko i zaczęła wydawać owoce. Kiedy w roku 1955, w Montgomery, stara Murzynka po prostu i spokojnie nie ustąpiła miejsca w autobusie młodemu mężczyźnie, zachowała się tylko jak Rosa Parkers, kobieta w świecie cywilizowanym. Nie czuła się już „kobietą czarną”, która – w tej sytuacji – może tylko bądź ulec, bądź atakować. Milczące, zdyscyplinowane, pełne powagi tłumy, wędrujące potem przez 381 dni pieszo do pracy i z powrotem (bojkotowano komunikację miejską za segregację), w następnych latach podobne zwarte szeregi ,,walki o prawa obywatelskie” sunące, nie atakując, wprost na pałki policjantów, na rozwścieczone bandy bojówek rasistowskich, na zaryglowane bramy siedzib miejscowych władz, wszystko to było jedną wielką manifestacją suwerennej już osobowości. Murzyni byli oto, odważali się być inni niż biali, działając nie jak oni, lecz po swojemu, i bardziej godnie. Więcej jeszcze: mieli tu nad białymi także niepokonywaną wyższość, jaką ma zawsze człowiek, który nie oddaje ciosu, choć może. Można ich było aresztować, obrzucać wyzwiskami, zabić. Pozostawali i tak w jakimś sensie niepokonani i niedosiężni. Po prostu nie pozwalali wciągnąć się w całą tę brudną grę, uwikłać w metody i uczucia przeciwników. M.L. King uczył ich słowami sławnego działacza murzyńskiego B. T. Washingtona: niechaj nigdy żaden człowiek nie zdoła zepchnąć cię tak nisko, byś nienawidził go tak jak on ciebie. Odmawiali więc nienawiści. Stać ich było, bo tak to odczuwano wtedy, na „wolność od białych” w sensie niedzielenia ich małości i tępoty.
Wszystko to jest bardzo piękne moralnie – powie ktoś może – i dobre także jako swoista „psychoterapia”; jakaż jednak jest praktyczna efektywność takich metod, szczególnie już w polityce? Odpowiedzieć trzeba: to zależy, o co komu w polityce chodzi. Jak rozumie swoją „diakonię” Martin Luther King? Jak już było powiedziane, chciał po pierwsze wspólnoty ogólnonarodowej, a po drugie kształtowania cech twórczych społecznie, nie zaś tylko przydatnych w doraźnej walce. Gdy się o tym pamięta, widać, że był w swych metodach bardzo racjonalnym i dalekowzrocznym politykiem.
Przyjmując za ideał jedność kraju, którego nie zamierzał rozbić ani zniszczyć, lecz uzdrowić tak, by mógł się stać naprawdę wszystkim ojczyzną, King prowadził politykę jedynie słuszną w tym wypadku. Z przeciwnikiem nie załatwimy się nigdy naprawdę i na dobre — pisał — przeciwstawiając jego niechęci naszą nienawiść lub naszą przemoc. Załatwimy się z nim tylko likwidując jego wrogość. Było to oczywiście trudniejsze: wrogów, jak wiadomo, potrafi sobie zrobić każdy pijany wyrostek, a trwałych i pewnych stronników tylko najwytrawniejsi politycy. Ruch non violence raczej właśnie polityków przypominał.
Umiał żądać – i żądał nieraz twardo – tak jednak, by dający nie tracił twarzy, a przeciwnie, twarz zyskiwał. Stanowił społeczną krytykę, niezwykle czasem ostrą, lecz taką przecie, która nie czyniła krytykowanego nikczemnikiem, jeśli od razu nie ustąpi, ani też szmatą, jeśli się ugnie – tylko zakładała w nim niestrudzenie dobro, do dobra apelowała ciągle. Był wreszcie – przez swój aspekt niezasłużonego cierpienia – niezwykle mocną bronią społecznego oddziaływania i wychowywania zarazem. King pisał: „Nie szukamy nigdy cierpień, lecz podejmujemy je bez lęku, gdyż zdajemy sobie sprawę, że niezasłużone cierpienie ma społeczną moc odkupicielską. Tą mocą jest olbrzymi potencjał wychowawczy, przekształcający ludzi i sytuacje. Słusznie nauczał Gandhi, że męstwo cierpiących ma o wiele większą siłę przekonywania, a także otwierania uszu tym, co są głusi na głos rozsądku, niż stosowanie praw dżungli. Dlatego najważniejsze i największe sprawy narodów: ich ciągłość, wierność sobie, więź społeczna muszą tak często być opłacane niewinną krwią, aby trwały”. Istotnie, bardzo krucha byłaby wspólnota, w której – mówiąc znów słowami Kinga – astronomiczna przezorność konformistów, zasadniczo niezdolnych do podjęcia cierpienia łub ryzyka wyparłaby lub okaleczyła nieodwracalnie odwagę i chęć bronienia spraw, które mogą nie wygrać. Ruch non violence, na pozór niepraktyczny czy „cierpiętniczy”, kształtował w istocie w murzyńskiej grupie cechy stanowiące podstawowe i nieodzowne zręby narodu, zdolnego żyć i przetrwać jako naród, w integracji z białymi czy też bez niej.
Walka o prawa obywatelskie
O niewątpliwej efektywności politycznej i psychologicznej „nacisku bez stosowania przemocy” świadczą pełne triumfów lata tak zwanej walki o prawa obywatelskie. Zyskano wówczas obiektywnie dużo, chociaż było to wciąż niewspółmierne do potrzeb i oczekiwań, i chociaż liczne — niezależne od kampanii Kinga — czynniki sytuację niesłychanie zaostrzały, tak że działało znów tragiczne „fatum spóźnienia”.
Bojkot autobusów w Montgomery, zakończony zniesieniem w nich segregacji, zapoczątkował cały cykl podobnych wystąpień w latach pięćdziesiątych oraz demonstracji na znacznie większą już skalę w roku 1963 i 1964. Chodziło w nich bądź o zniesienie segregacji (Birmingham 1963), bądź o pełne prawa głosowania dla Murzynów (Selma 1964), bądź o protesty przeciw najrozmaitszym innym formom dyskryminacji, bądź wreszcie, począwszy od roku 1964, o „walkę z nędzą” (czyli o oświatę, o mieszkania, o ubezpieczenia, o pełne zatrudnienie itp.). Poparcie społeczne dla wszystkich żądań rosło z początku bardzo szybko. W pamiętnym marszu na Waszyngton w roku 1963 wzięło udział 250 tysięcy osób, w tym przedstawiciele licznych środowisk białych: uniwersytetów, kościołów, ugrupowań liberałów, dziennikarzy. W roku 1964 Kongres przegłosował ustawę o prawach obywatelskich. W roku 1965 kończono opracowywanie ustawy o walce z nędzą. Przystąpiono do szeroko zakrojonych projektów uzdrowienia sytuacji w slumsach i na odcinku dokształcania. Coraz liczniejsze hotele i bary znosiły segregację, coraz więcej Murzynów pojawiało się we władzach miejskich, stanowych czy kościelnych, firmy stosujące dyskryminację w zatrudnianiu pracowników zaczynały się uginać pod presją „niegwałtownych”, ale za to konsekwentnych bojkotów.
Jednocześnie rosło poparcie i współpraca liberalnych odłamów białego społeczeństwa. Udział studentów, intelektualistów i duchownych w walce o prawa obywatelskie był tak liczny, że jest szeroko znany. Zaczynano też wprowadzać w życie różne mniej efektowne, lecz ważne akcje praktyczne, jak programy doszkalania zawodowego, jak tworzenie zrębów związków i samorządów, jak organizowanie instytutów i grup studiów dla naukowych badań poszczególnych murzyńskich problemów lub też dla studiów nad murzyńską historią i kulturą.
W roku 1964 Martin Luther King otrzymał pokojową nagrodę Nobla. „Time” uznał go za „najbardziej wybitnego człowieka roku”. Katolicka Rada Współpracy Międzyrasowej ofiarowała mu medal im. Johna Kennedyego, a Paweł VI dyskutował z nim o teologii. Nawet działający już wówczas prekursor Black Power, Malcolm X, zaczynał z wolna dochodzić do porozumienia z ruchem non violence i jego przywódcą.
Karta się odwraca
Mimo to wszystko jednak, karta już wtedy zaczynała się odwracać. Odwróciła się w sposób dość dramatyczny, w czasie „marszu przeciw strachowi” z Memphis do Jackson, w czerwcu 1966. Jeden z jego uczestników, James Meredith, został postrzelony w skroń. W jasny dzień, na oczach policji i dziennikarzy, przez białego osobnika, który niezbyt się widać lękał represji. Nie był to bynajmniej pierwszy taki wypadek w dziejach ruchu. Ale James Meredith powiedział: „następnym razem biorę ze sobą karabin”. Jak się okazało, nie tylko on już tak myślał. M.L. King, który postanowił mimo wszystko marsz kontynuować, tak opisuje jego dalszy ciąg: „Po południu, zatrzymaliśmy się, aby odśpiewać nasz hymn «Przezwyciężymy» (We shall overcome). Kiedy doszliśmy do zwrotki, w której jest mowa o zjednoczeniu czarnych i białych, wiele głosów zamilkło. Potem zapytałem tych, co przestali śpiewać, czemu tak zrobili. Powiedzieli: sprawy się zmieniły i nie możemy już śpiewać tych słów. Właściwie należałoby przerobić cały hymn. Nie trzeba mówić – przezwyciężymy. Dzisiaj już trzeba mówić – zniszczymy do cna”.
Marsz do Jackson odbywał się potem w osobnych grupach, wśród zaciekłych sporów ich przywódców. Zakończył się słynnym wystąpieniem Carmichaela, który opowiedział się za gwałtem i rzucił pierwszy raz słynne dzisiaj hasło Black Power – „czarne mocarstwo” czy też „czarna władza”. Mówił, że „system gwałtu jest systemem par excellence amerykańskim”, więc tym tylko systemem można w Stanach grać, aby wygrać; że „nie trzeba prosić o integrację, lecz przejąć władzę”; że „już najwyższy czas skończyć z białymi i ich taką owaką przyjaźnią, gdyby zaś który pytał, co może dla Murzynów zrobić, warto tylko powiedzieć: dostarcz mi karabin i idź do diabła”.
Biali liberałowie, weterani walki o prawa Murzynów, osłupieli. Sprawozdawcy TV i prasy tracili zmysły z podniecenia niesłychaną sensacją. Tłum Murzynów, jeszcze wczoraj noszący na rękach Kinga, skandował w zachwycie: Black Power, Black Power, Black Power…
Co się właściwie stało i dlaczego? Zwrot był nagły i dramatyczny, lecz sam proces przemian toczył się oczywiście już od dawna. Ruch przemocy, skrystalizowany w Jackson jako Black Power, przybierał na sile już od roku 1965, zanim rozłamał ostatecznie szeregi „racjonalnej rewolucji”. Przyczyny takiego obrotu spraw można podzielić, podobnie jak powody całej murzyńskiej tragedii, na czynniki obiektywne i na „czynnik szaleństwa”.
Obiektywnie działało znów spóźnienie. Dwie niewątpliwe zdobycze pierwszej fazy „czarnej rewolucji”, to jest zmiany ustawowe i zmiany w orientacji najświatlejszych środowisk ludzi białych, miały to do siebie, że musiały działać wolno. Prawa, których respektowanie wymusza się konsekwentnym naciskiem, z pewnością zmieniają z czasem serca ludzkie. Z czasem. Lecz nie z roku na rok. Poglądy i postawy najświatlejszych warstw społeczeństwa zawsze penetrują jakoś w dół i wszerz, w formie „mody”, potem socjologicznej powinności, potem nawyku… Dzieje się to nawet wtedy, gdy krążenie idei natrafia na przeszkody. Tymczasem w Stanach swoista presja moralna i psychologiczna metod non violence docierała właściwie bez przeszkód wszędzie, gdzie dotrzeć mogła. Ale – znowu – cały proces nie mógł iść szybko, szczególnie przy tylu czynnikach, stanowiących antidotum: wojna w Wietnamie, związana z nią nerwowość podatników, atmosfera patriotycznych szantaży, polowań na komunistyczne czarownice, wzrost wpływów prawicy…
Tymczasem historia nagliła. Ruch narodowo-wyzwoleńczy krajów trzeciego świata i jego różne hasła nie mogły pozostawać bez wpływu na temperaturę uczuć i pragnień amerykańskich Murzynów. Jednocześnie widzieli już oni, że podstawowa nawet dla używania już zdobytych praw była sytuacja ekonomiczna. Ta zaś wcale się nie poprawiała, wręcz przeciwnie. Napływały nowe fale emigracji z Południa. Konserwatywni plantatorzy, niezbyt skłonni dotąd do mechanizacji, jako nowomodnego wymysłu, woleli teraz ów wymysł niż „zdemoralizowanych”, a więc już niebezpiecznych Murzynów. W przepełnionych slumsach coraz częściej zaczynały wybuchać rozruchy. Po każdej takiej fali dzielnice murzyńskie pustoszały z białych klientów barów i piwnic jazzowych, rosła ilość bezrobotnych. Po „gorących dniach w Hanlem” w roku 1965 zostało bez pracy 30 proc. Murzynów Nowego Jorku. Bano się po prostu ich zatrudniać.
Obraz globalny sytuacji tak opisywał sam M.L. King: „Murzyn ma przeciętnie tylko połowę tych dobrych darów życia, które otrzymują biali. Połowa czarnej społeczności ma mieszkania poniżej wszelkich standardów, jej dochody są o połowę niższe niż białych ludzi. Ale gdy chodzi o negatywne strony egzystencji, Murzyn ma dawkę podwójną: mamy dwa razy tyle bezrobotnych, co biali, i dwukrotnie wyższy odsetek śmiertelności niemowląt. Liczba naszych żołnierzy w Wietnamie jest dwukrotnie wyższa niż liczba ich żołnierzy. Dwukrotnie jest też wyższy odsetek poległych w czarnej wspólnocie”. Mimo wielu zdobyczy i wielu konkretnych wysiłków malały więc całościowe szanse poprawy i integracji. Rosły za to z każdym rokiem nadzieje, zniecierpliwienie i przyrost naturalny. Rosła także jednocześnie eskalacja wojny w Wietnamie, wysysając kapitały i energie, które mogły, jeszcze wciąż mogły, olbrzymiejącą lukę załatać lub bodaj zwężać.
Siła szaleństwa
A prócz tego – działała siła szaleństwa. Nawet jeśli liczbowo już nie tak mocna jak przedtem, to tym bardziej zaciekła i nieprzebierająca w środkach. Szkoły, jak już wspomniano, opierały się wciąż integracji. Cóż z tego, że powodem były nieraz szantaże i machinacje grupek nielicznych, a tylko wpływowych? Fakt pozostawał faktem. W wielu stanach południowych świeżo uprawnionych do głosu Murzynów zwalniano z pracy, jeśli tylko z tego uprawnienia skorzystali .Zdarzały się wypadki pobicia czy lynchu przy wyjściu z lokalu wyborczego. W Alabama sytuacja była taka, że ani jeden Murzyn nie głosował. W kościołach, konserwatywne masy wiernych (bo to trzeba powiedzieć jasno: „konserwą” w kwestii murzyńskiej jest w USA przede wszystkim laikat) opierały się ciągle konsekwentnej integracji, a także zdecydowanym akcjom prawnym czy finansowym. Segregacja dzielnic mieszkalnych nie zmalała, lecz wzrosła. Już te fakty na tle rosnącej niebezpiecznie temperatury nastrojów wśród Murzynów, były dynamitem wystarczającym.
Lecz to nie było wszystko. Były jeszcze akty szaleństwa dodatkowe, tak perfidne, że trudno rzeczywiście odgadnąć, kto i w jakim machiawelskim celu ich dokonywał i zapewniał im rzucającą się w oczy pobłażliwość władz. Czasem zresztą trudno odgadnąć w ogóle, kto i kiedy ową władzę w Stanach sprawuje. Pewien dziennikarz francuski, zapytany raz złośliwie o praktyczną efektywność „tylu i tak różnych francuskich rządów po kolei”, odpowiedział amerykańskiemu rozmówcy, że nie jest pewne, czy efektywniejszy jest system „tylu rządów naraz”, jak to ma miejsce faktycznie w Ameryce.
Któż rozwikła, co i kiedy robi na własną rękę Pentagon, co CIA, co ten lub ów koncern, co neofaszyści, sprzymierzeni z którąś z tych potęg, co rząd federalny z własnego już asumptu i co w końcu ktoś całkiem jeszcze inny… Do dziś dnia nikt nie wie, kto zabił najzdolniejszego po wojnie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jakże wiedzieć, z czyjego naprawdę rozkazu zabijano w czasie pokojowych marszów ich bezbronnych uczestników, kto był faktycznym sprawcą zastrzelenia trzech studentów (dwóch białych i Murzyna) za to, że jechali razem autem, kto był mordercą Malcolma X i 15-letniego Powella, kto zranił lub kazał zranić Mereditha, kim są ludzie, którzy zgładzili w Memphis M.L. Kinga „dobijając jedyną rozsądną nadzieję Ameryki”? Trudno zgadnąć. Nie warto nawet chyba próbować zgadywać. Jedno jest pewne: napór przyspieszonej historii oraz szaleństwa okazał się za wielki na siły ludzkie. Jedynie rozumna, racjonalna droga do wspólnoty równych załamała się i to jest chyba w najbliższym czasie nieodwołalne.
Martin Luther King, pisząc ostatnią swoją książkę („Dokąd idziemy? Ostatnia szansa demokracji amerykańskiej”), wiedział już o tym i wiedział, że to jest klęska, choć do końca nie chciał jej przyjąć. Od lipca 1965 rok w rok wybucha w Stanach wojenna już prawie pożoga. Lato 1965 (po zabiciu Malcolma X): Chicago, Los Angeles, Harlem, Watts… Lato 1966: Cleveland, Chicago, Detroit, San Francisco… Lato 1967: Buffalo, Detroit, Newark… (Plon tylko z Newark: 21 zabitych, 1100 rannych, 1600 aresztowanych). Po zabójstwie M.L. Kinga, gniew Murzynów osiągnął zenit. Zapłonęły łuny kilkuset pożarów. Ameryka, mówiono, dała oto swą ostateczną odpowiedź tym wszystkim, którzy by chcieli zdobyć w niej prawa ludzkie, nie wydzierając ich gwałtem.
Zbliża się nowe lato. Carnichael liczy podobno, że uderzenie Black Power zbiegnie się w tym roku z „nowymi Wietnamami” w Ameryce Łacińskiej, w Afryce Południowej, w Azji. Sam odbył w ubiegłym roku podróż po tych krajach, był m. in. na Kubie i w Wietnamie Północnym. Nawet jego sympatycy jednak myślą z trwogą o takiej możliwości. Europejskie lewice mówią o „amerykańskiej paranoi”, o tym, że Stany, zagrożone naprawdę, będą zdolne użyć wszystkich środków, jakie mają do dyspozycji, a to znaczyć może: unicestwić siebie i świat.
Jeżeli zaś „tylko” wojna cywilna? Jeśli nawet „tylko” zmasowana akcja prewencyjna przeciw takiej wojnie, czyli jakiś neofaszystowski stan wyjątkowy? Każda z logicznie przewidywanych możliwości jest przerażająca. W każdej największe ofiary poniosą niewątpliwie słabsi, niezorganizowani, zrozpaczeni, czyli „Czarne Mocarstwo”. Czy to, że poniosą je – i słusznie – również biali (a także ich dzieła), jest pociechą? Mrok Wielkiego Piątku trudno dzielić. Jest jednym mrokiem. Tak jak rozumna nadzieja Martina Luthera Kinga była jedna: dla wszystkich lub dla nikogo.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 6/1968. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. Pierwotny tytuł: „Martin Luther King”
Co prawda jest to artykuł sprzed 4 lat, ale boli określanie afrykańskich Amerykanów słowem, które sama Rada Języka Polskiego uznała za obraźliwe.
Panie Marku, artykuł jest sprzed 53 lat.