Jesień 2024, nr 3

Zamów

Trakt Głowackiego

Janusz Głowacki i Robert Więckiewicz na planie filmu „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Fot. ITI Cinema / Materiały prasowe

Przyjaźń z Januszem to jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia.

Kawiarnia Czytelnika – tam właśnie, przy tym samym stoliku spotykałem się i rozmawiałem z Januszem. Ile to lat trwało? Dwanaście? A może piętnaście? Nie pamiętam. W każdym razie sporo czasu spędziliśmy razem. Słuchałem go z zaciekawieniem, był mądrym i dobrym człowiekiem. Najtrudniej miałem, kiedy zaczął wypytywać o Kościół. Wyczuł te moje trudności, i przestał pytać. Mówił tylko: „Nie będę cię pytał, bo i tak wiem co myślisz”.

Janusz Głowacki potrafił być zabójczy w swoich ocenach

ks. Andrzej Luter

Udostępnij tekst

Zwalista, potężna sylwetka, ogromne dłonie, a jednocześnie delikatność, subtelność, lekkie zawstydzenie, ironiczny, filuterny uśmiech. Potrafił być zabójczy w swoich ocenach, zawsze wyrażanych kulturalnie, ale jasno. Po premierach teatralnych czy kinowych twórcy podchodzili do niego i pytali o opinię. Zdarzało mu się odpowiadać z poważną miną: „No, interesujące!”. Taka opinia to była miazga. W ustach Janusza: „interesujące” oznaczało beznadziejne. Później już nikt po premierach nie prosił go o wyrażenie opinii, nie chciano ryzykować, sam zresztą coraz rzadziej chodził na premiery.

Wiele wspólnych, wspaniałych chwil. Wspomnienia. Znajomość i przyjaźń z Januszem to jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia. Ważny to dla mnie czas, wiele trudności przeżyłem dzięki niemu. Uczył dystansu do świata. A jednocześnie był bardzo wrażliwy na łajdactwo, niesprawiedliwość, podłość ludzką, reagował zawsze, jak człowieka gnojono publicznie.

No i spacery od Wiejskiej do Bednarskiej, na której Janusz mieszkał. To był „trakt Głowackiego”: Plac Trzech Krzyży, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście. Ustawicznie ktoś go zatrzymywał, jacyś znajomi, rozmawiali z nim, przypominali się, pytali co u niego słychać. A on tylko przytakiwał, rozkładał ręce i marzył, żeby iść dalej – przystanek zakończony, uff, idziemy, a Janusz mówi do mnie: „Nie mam pojęcia, kto to był”. W 2009 roku postanowiliśmy nagrać i spisać jedną z naszych rozmów, mając z góry powzięty zamiar, że damy ten tekst do „Wyborczej” i „zobaczymy, co z tym zrobią”. Dostali gotowca i wzięli od razu; rozmowa ukazała się w wydaniu świątecznym między Bożym Narodzeniem 2009 a Nowym Rokiem 2010. To były inne czasy. Do kwietnia zostało jeszcze kilka miesięcy.

Oto fragmenty naszej rozmowy. Publikujemy je za zgodą redakcji „Gazety”. Całość można przeczytać tutaj.

Miałeś niedawno premierę „Czwartej siostry” w narodowym teatrze w Prisztinie. Byłeś tam?

– No, pewnie. To ciekawsze od Nowego Jorku. Tam, na wzgórzach otaczających miasto, jeszcze mord się czuje. Wojna jest stale obecna, a nie tak jak u nas wyciągana z grobu do podkreślenia cierpiętnictwa narodu. Na żelaznym płocie otaczającym gmach rządu i parlamentu wiszą tysiące zdjęć kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy zaginęli. Coś jak po 11 września w Nowym Jorku. Kosowianie są pewni, że Serbowie ich zamordowali, a ciała wywieźli i zakopali po swojej stronie, żeby ich grobów nie można było znaleźć. Rosną dzieci kobietom zgwałconym przez Serbów. Miasto jest zatłoczone rozklekotanymi samochodami, a przed gmachem rządu stoi kilkanaście czarnych, lśniących mercedesów. Chyba do tego odnosi się wielki, czerwony napis na płocie obok zdjęć: „Pamiętajcie, na czyjej krwi wyrosła wasza władza”.

„Czwartą siostrę” grają na całym świecie. A u nas czytałem miażdżącą recenzję. Mnie się sztuka podobała. Te dziewczyny tęsknią i marzą o miłości.

– To jest dozwolone.

Tylko to zakończenie.

– Niemowlak z kałasznikowem?

No właśnie.

– Z tym zresztą była w Prisztinie zabawna historia. Ministerstwo wojny długo nie chciało wypożyczyć teatrowi kałasznikowa. A tam przecież mają na wszelki wypadek schowanego w każdej rodzinie. Tyle że nie mają ślepej amunicji, więc teatr przemycił ją w bagażniku z Czarnogóry.

Brzmi jak nowa sztuka.

– A to dziecko z kałachem wsadziłem ze strachu. Coraz więcej dzieci na świecie strzela i zabija.

Widziałem film z nowojorskiej premiery „Czwartej siostry”. Arthur Miller powiedział, że „tak długo, jak na scenie jest świetna zabawa, ciągle jest jakaś nadzieja”. A dramaturg Arthur Kopit, że stworzyłeś kapsułę czasu. I jeśli ludzie za kilkadziesiąt lat będą chcieli zobaczyć, jak wyglądało życie na ziemi, powinni sięgnąć po twoją sztukę. Sukces w Kijowie, Atenach, Paryżu.

– Proszę księdza, byle wojny nie było.

Jesteś dzieckiem wojny. Urodziłeś się w 1938 r., tuż przed jej wybuchem. Uciekałeś z matką z powstania jako sześcioletnie dziecko.

– Już o tym pisałem w „Z głowy”, może starczy.

Ale temat się zaktualizował po wypowiedziach poety Jarosława Marka Rymkiewicza. Powstanie Warszawskie to dla niego jak drugi chrzest Polski.

– Byle nie było trzeciego. To, co pamiętam, to strach i rzeź cywilów. Część przeklinała Niemców, część powstańców. Rymkiewicz to poeta. Podobno znany poeta Neron pięknie zapłakał nad płonącym Rzymem.

Rymkiewicz powiedział niedawno, że urodził się w roku, w którym umarł Piłsudski, i że istnieje sekretny związek między oboma wydarzeniami. Marszałek umarł w maju, on urodził się w lipcu, i to chyba nie może być przypadek.

– Ja się urodziłem kilkanaście lat po Henryku Berezie, i to też nie może być przypadek.

Kiedy zaczniesz znów pisać felietony? Stefan Kisielewski pisał o nich: „Talent satyryka jak złoto, forma własna, że mucha nie siada”.

– Pisanie felietonu zajmuje mi mnóstwo czasu, a już nie mam czasu.

Powiedziałeś kiedyś: „Zidiocenie, łajdactwo i cwaniactwo w naszym wolnym kraju już tak nie kusi jak w PRL-u”. Czy to jeden z powodów?

– Proszę księdza, za komuny staliśmy mniej więcej wszyscy w brudnej wodzie po szyję. Więc wyglądaliśmy podobnie i wyglądało, że myślimy podobnie. Teraz woda opadła i zaczęła się rewia narodowa: ktoś podobno stał z gołą dupą, ktoś inny w dynamówach, a jeszcze ktoś inny w stringach. Jakież to podniecające. Biedni Polacy leżą w łóżkach ze swoimi żonami i patrzą w telewizor. Oglądalność rośnie – prokreacja maleje.

(…) Napisałeś w „Z głowy”, że jak miałeś 12 lat, wepchnąłeś się bez kolejki do spowiedzi. Ksiądz to zauważył, wyszedł z konfesjonału, wziął cię za ucho i wyrzucił z kościoła. I co?

– I się obraziłem.

Trochę śmieszny powód zwątpienia w Boga.

– No owszem, ale jak by tak księdza na oczach całego seminarium.

Byłeś przez rok w szkole teatralnej. Chciałeś zostać aktorem.

– Nie chciałem, matka mi kazała.

Skończyłeś polonistykę.

– Miałem szczęście, chodziłem do Jana Kotta na ćwiczenia.

To twój mistrz.

– Wielki pisarz. Jego „Szekspira współczesnego” przełożono na jakieś 40 języków. Polak z socjalistycznej ojczyzny, po francusku nauczał Anglików, jak należy grać Szekspira. I Peter Brook padł na kolana. Byłem u Kotta w Los Angeles na krótko przed jego śmiercią. Był zaproszony do Berlina jako guru na zjazd szekspirologów. Powiedział mi: „Zrobię im numer, powiem, że uwspółcześnianie Szekspira nie ma w ogóle żadnego sensu”. Ale już nie dojechał.

Byli kiedyś krytycy: Kott, Puzyna.

– Puzyna mnie namówił do napisania pierwszej sztuki.

Potem trafiłeś do pierwszej redakcji, to była warszawska „Kultura”, powstała z połączenia przyzwoitego „Przeglądu Kulturalnego” i posłusznej „Nowej Kultury”.

– Na studiach się przyjaźniłem z Markiem Piwowskim i chciałem iść z nim na reżyserię. Ale w domu nie było pieniędzy, a zaproponowano mi przez znajomości, znowuż matki, żebym był drugim sekretarzem redakcji w „Kulturze”. Pierwszym był zięć Iwaszkiewicza, Jan Wołosiuk.

Niektórzy pisarze na początku „Kulturę” bojkotowali.

– Tak jest. Głównie ze względu na Janusza Wilhelmiego – naczelnego, piekielnie inteligentnego cynika.

Był też szefem kinematografii. Zginął w katastrofie. Krzysztof Mętrak napisał o nim wiersz, w którym, oględnie mówiąc, nie wyrażał żalu z tego powodu. I go z „Kultury” wyrzucono.

– Mętrak był pierwszym krytykiem, który napisał o moich opowiadaniach. To było tzw. cudowne dziecko. Gdy miał 23 lata, został szefem działu krytyki w „Kulturze”. Zmarnował go PRL, sukces i alkohol.

Twój debiut to „Wirówka nonsensu”. Mętrak napisał wtedy: „Ironiczny styl obserwacji, cyniczne poczucie humoru i próba wiwisekcji procesów upadków współczesnych mitologii”. Potem zacząłeś pisać scenariusze.

– Ale, drogi księże, litości. PRL to wiadomo – sodoma, ja się boję odwracać. Pamiętasz, co spotkało żonę Lota. Najgorsze, że w tej pieprzonej sodomie z przyczyn niezrozumiałych powstały najlepsze polskie filmy i literatura. A w sporcie sukces za sukcesem. Ohyda. Nieporozumienie. Zapomnijmy o tym.

Czekaj, czekaj. Pisma też nie były takie złe: „Polityka”, „Twórczość”. A obok „Tygodnik Powszechny”, „Więź” i „Znak” – trudno sobie wyobrazić bez nich życie intelektualne w peerelowskim baraku; uczyły także katolicyzmu otwartego na świat.

Pierwszy swój film, „Polowanie na muchy”, zrobiłeś z Wajdą. Wiem, że nie lubisz tej perwersyjnej komedii. Wajda też nie. Mnie się podoba. Pierwszy w Polsce film o kobiecie-wampirze.

– Kałużyńskiemu też się podobał. Napisał recenzję „Świat zatruty przez panie”. Wtedy bohaterami filmów byli głównie żołnierze albo partyzanci, którzy jak się zbliżali do kobiet, to tylko uwodzicielsko kołysali granatami.

Potem Janusz Morgenstern nakręcił „Trzeba zabić tę miłość” według twojego scenariusza. To była metafora PRL-u. Słynna scena z drewnianym barakiem.

– No, amerykańska rakieta leci w kosmos, a u nas wylatuje w powietrze barak z narodową flagą. A razem z nim giną dozorca baraku – Jan Himilsbach, który go okradał – i pies. Taka wersja „Pana Wołodyjowskiego”.

Co na to cenzura?

– Broniliśmy się, że to nie cała Polska leci w powietrze, bo jak dym opada, to widać bloki.

Mówiłeś gdzieś, że jedynym uczciwym człowiekiem w tym filmie jest pies.

– Bo to film o kompromisach, a pies był bezkompromisowy. O, coś dla księdza. Z tego filmu wycięli kard. Stefana Wyszyńskiego. Morgenstern nakręcił dokumentalnie procesję Bożego Ciała w Warszawie i kardynała ciachnęli.

Dla mnie najważniejszy film to „Rejs” Piwowskiego z waszym wspólnym scenariuszem. Kultowy obraz. Obejrzałem go przypadkiem w drugiej połowie lat 70. na studenckim osiedlu Lumumby w Łodzi, w jakimś marnym kinie. Na seansie był jeszcze jeden student. Ryliśmy ze śmiechu i padaliśmy pod zniszczone fotele. To było olśnienie. Występujesz w epizodzie: niesiesz na rękach starszego pana, który będzie musiał dać głos konia, a na końcu wypowie słynne zdanie: „Pytania są tendencyjne”.

– Co będę mówił o „Rejsie”. Wszystko powiedziane. Szyderstwo z PRL-u, z ogłupienia, z ogólnego bełkotu i zidiocenia.

To niezwykłe, ale dzisiejsi młodzi ludzie znają całe dialogi z „Rejsu”: „Susza poczyniła ogromne spustoszenia”, „W tak pięknych okolicznościach przyrody”, „Dialogi bardzo słabe są”, „Nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma, wręcz przeciwnie”. Cytują je, żeby przekłuć balon patosu czy nudy. W jednym z seminariów przetestowałem kleryków, dla których prowadziłem dzień skupienia. Najpierw się przedstawiłem: „No, nazywam się Andrzej Luter, urodziłem się w listopadzie, właściwie w drugiej połowie listopada”, i nagle przeszło 200 kleryków gruchnęło śmiechem. Chwyciło, oni znają „Rejs”.

– No widzisz.

Jakiś czas temu pojawiły się pomówienia, że Piwowski kręcił filmy z inspiracji SB, czyli wyszydzał serwilizm i nowomowę funkcjonariuszy systemu za łaskawą zgodą tej instytucji! Gdyby takie opinie brać poważnie, okazałoby się, że najważniejsze polskie filmy, i nie tylko filmy, powstały pod parasolem tajnych służb. Ostatecznie wszystko powstawało za komunistyczne pieniądze i podobno wszędzie działali agenci.

– Głupota ludzka – podobnie jak miłosierdzie Boże – nie zna granic.

Przy takiej logice za najbardziej niezależnego reżysera należałoby uznać Bohdana Porębę z jego niezapomnianym obrazem „Gdzie woda czysta i trawa zielona”.

– Nazywaliśmy go „Żubrówka”.

A jak ty patrzysz na sprawę Marka Piwowskiego? Rozmawiałem z kilkoma jego znajomymi, wszyscy go bronią. A ty? To twój przyjaciel.

– Drogi księże, dajmy sobie spokój. Tyle się ciekawych rzeczy dzieje na świecie. Osobiście proponowałbym Piwowskiego spalić razem z jego filmami. Mówię to jako przyjaciel. To najłagodniejsza kara, jaka powinna go spotkać. Mam nadzieję, że ksiądz się ze mną zgadza.

Niedawno zostały wydane wszystkie jego filmy dokumentalne. Przecież on miażdżył tamten system! Taki „Muchotłuk” – nagrany w knajpie, peerelowskiej mordowni, z powtarzanym na końcu w nieskończoność hymnem Polski – albo „Hair”, o konkursie fryzjerskim krajów demokracji ludowej. W

„Przepraszam, czy tu biją” pokazał istotę ubeckiej prowokacji.

– Jak będziemy tak roztrząsać i dzielić włos na czworo, to do niczego nie dojdziemy. Spalić. Kundery książki też bym spalił, a jego wziął na podpałkę.

No właśnie. Ostatnio czeski IPN zaczął szukać haków na Kunderę.

– Kiepsko poszło bratniemu IPN-owi. Kunderze koledzy zazdrościli sukcesów od dawna i pracowicie czegoś na niego szukali. Spalić! Ogień, smoła, jęki, krzyki – ile to daje radości. Św. Augustyn rozumiał człowieka. Dlatego obiecywał przyszłym zbawionym, że będą mogli się nacieszyć, patrząc z nieba na męki potępieńców. A ksiądz za spaleniem czy za wieszaniem?

Ja się jakoś reakcji odwetowych pozbyłem.

– To przykre. Ale trudno.

Co do Augustyna, to powiedziałbym inaczej: z nieszczęścia innych radują się w piekle, a w niebie radują się Bogiem i swoją radością wyciągają z piekła. Jeśli dowiedziałbym się, że osoba, którą szanuję, donosiła, nie czułbym się z tym dobrze. Nie czułbym się też wyzwolony po odkryciu tej prawdy, bo od czego niby? Na szczęście księdzu powinien wystarczyć konfesjonał i rozmowa z drugim człowiekiem.

– No to niech ksiądz wezwie Marka do spowiedzi. Może coś powie ciekawego. A potem ksiądz wyznaczy mu pokutę. Ja to bym chciał zobaczyć jakiś jego nowy film.

Ja też. Za karnawału „Solidarności” napisałeś powieść „Moc truchleje” o jej narodzinach, niestety mocno proroczą. Źle ją w Polsce przyjęto, bo była antybohaterska. Pod prąd euforii. Jacyś agenci w kierownictwie strajku. Bohaterem jest mały gogolowski człowieczek – pracownik Stoczni Gdańskiej.

– No tak, nic o tym nie wiedząc, zostaje konfidentem policji. Jest tak ogłupiony propagandą i nowomową, że w ogóle nic nie rozumie, ale przyłącza się do strajku. I koledzy, choć wszystko o nim wiedzą, nie tratują go, tylko mu wybaczają. Teraz bym zmienił zakończenie.

Chyba za bardzo wierzyłeś w miłosierdzie ludzkie. Ludzie są grzesznikami. Ale ubecja to była straszna potęga. Pamiętasz tragiczny koniec Adama Pawlikowskiego, którego znamy choćby ze słynnej sceny w „Popiele i diamencie”, kiedy ze Zbyszkiem Cybulskim zapala alkohol w kieliszkach, jak znicze dla poległych przyjaciół. Oskarżany po 1968 r. o donoszenie na kolegów, osaczony przez SB, nie wytrzymał także środowiskowej plotki i popełnił samobójstwo.

– Jego doprowadzono do obłędu. Pamiętam, że szedł ulicą, wyprzedził mnie i wyjął lusterko, że niby mnie obserwuje.

W 1979 r. napisałeś „Kopciucha”. Kiedy jechałeś do Anglii, a potem do Stanów, był już grany w Polsce?

– Tak, w Szczecinie, a później Kazio Kutz go zrobił w Powszechnym w Warszawie. Dostaliśmy bardzo złe recenzje.

Może dlatego, że sztukę odbierano jako metaforę systemu totalitarnego.

– Ale skąd. Nikt tego nie zauważył, uznano, że jest po prostu źle napisana. Pisano, że nic dziwnego, że ludzie nie chcą chodzić na polskie sztuki, jak im się wciska taki kit. Postanowiłem więcej sztuk nie pisać.

Ale Kisiel się poznał. On jeden napisał, że to taki polski „Lot nad kukułczym gniazdem”. I w Londynie sukces.

– Potem pojechałem do Nowego Jorku. I poszło świetnie. Ta sztuka o schronisku dla nieletnich dziewcząt „zrobiła” mnie na całym świecie. Parę lat temu w tym samym schronisku w Falenicy dziewczęta zagrały „Kopciucha”. Na widowni siedziały ich koleżanki, też zamknięte. Niesamowicie reagowały. Chwilami się wydaje, że pisanie ma sens.

Potem „Polowanie na karaluchy”, czyli o emigracji.

– Po długiej walce wewnętrznej zdecydowałem się nie pisać na Manhattanie o Powstaniu Warszawskim.

Za to napisałeś, że „emigrant to ktoś, kto stracił wszystko, poza akcentem”.

– Sztuka o bezsenności, o pogubieniu.

Polak Pchełka, rosyjski Żyd Sasza i Anita z Puerto Rico.

– To już „Antygona w Nowym Jorku”. Pewnie najbardziej gorzka moja sztuka. Gdzieś napisałem, że to komedia o rozpaczy.

Mówiłeś za Beckettem, że nie ma nic śmieszniejszego niż nieszczęście.

– Ja jestem zawsze po stronie przegranych. Kopciuszek ma odwagę powiedzieć NIE – prowokacjom, manipulacjom – i przegrywa.

Ale moralnie wygrywa.

– Ta trójka w „Antygonie” też jest przegrana, ale zachowuje jakąś resztkę nadziei. A Anita jest sama miłością. Też przegrywa. Ale wierzy, że każdy człowiek, jeżeli już na nic innego, to zasługuje na własny grób.

Zostawiasz bohaterom nadzieję i wiarę. Czy ktoś ci kiedyś mówił, że twoje sztuki są chrześcijańskie?

– Tego to raczej nie.

Więc ja ci mówię.

– Znaczy pójdę do nieba?

Masz duże szanse. Kott napisał, że „Antygona” to jedna z trzech najlepszych sztuk napisanych w Polsce po wojnie. Bereza odkrył perfidię twojej tragikomedii: bardziej, niż zwykle to bywa, jest w niej ukryte Gogolowskie pytanie: z czego się śmiejecie?

– Kott się jakoś wzruszył, czytając, a ja pisząc. Pomyślałem, że czy jest Bóg, czy nie, to się jakoś tym ludziom po prostu należy.

Zostańmy przy tym, że Bóg się nam należy. Jeszcze słowo o sztuce „Fortynbras się upił”. To dramat o władzy i o tym, że człowiek jest tylko punkcikiem we wszechświecie. Próbujesz oddać dramat pojedynczego człowieka, to bardzo personalistyczne, takie Maritainowskie.

– A to już jak chcesz. To moja pierwsza sztuka napisana na emigracji. Rok 1983. Byłem rozbity stanem wojennym. I napisałem „Hamleta” z norweskiego punktu widzenia, że Norwegia to superpower, w której panuje trup na tronie, taki Breżniew, a rządzą służby specjalne. A Dania to taki malutki kraj jak Polska czekająca na inwazję. Służby norweskie likwidują całą dynastię, więc Fortynbras udaje alkoholika, żeby przetrwać. Ale alkoholika za długo się nie da udawać.

Dlaczego Fortynbras oddaje Danię Norwegii?

– No właśnie. Bo nie wiem, czy z pogardy dla świata, czy widzi w nim jakąś szansę, czy z rezygnacji, czy z szyderczego żartu. Fortynbras w mojej sztuce chce się zamienić na role z Hamletem. Ale Hamlet nie chce. Nie chce już niczego. Uważa, że świat zasługuje już tylko na to, żeby go wysadzić w powietrze. – Mówisz jak terrorysta – odpowiada Fortynbras. Bergman w swoim „Hamlecie” zrobił z Fortynbrasa bezlitosnego władcę totalitarnego. Zaczyna od rozstrzelania Horacego, bo nie chce, żeby przetrwała jakakolwiek pamięć o Danii. Wiesz, mojego „Fortynbrasa” grali w Sarajewie w czasie oblężenia jako sztukę antyserbską. Miloszević był tym trupem króla. W Los Angeles królem był Reagan, a Dania to Nikaragua.

Znałeś dobrze Arthura Millera?

– Dobrze jak dobrze. Podobał mu się mój skórzany płaszcz oraz „Kopciuch” i „Czwarta siostra”. A najbardziej „Antygona”, bo interesowała go możliwość napisania współczesnej tragedii. Byłem u Millera na wsi w Connecticut. Wziął moją sztukę na górę do gabinetu i porobił skróty.

Kiedyś odmówił składania zeznań przed komisją ds. działalności antyamerykańskiej. Maccartyzm doprowadził do zniszczenia jego przyjaźni z Elią Kazanem.

– Żeby nie Marilyn Monroe, byłoby z nim krucho. Jego „Czarownice z Salem” wywołały furię McCarthy’ego. Mądry i odważny. W tych czasach zidiocenia i tabloidyzacji bardzo go brakuje.

W swoim pisarstwie dochodzisz od absurdu do prawdy.

– Albo od prawdy do absurdu. Bohaterowie siedzą na ławeczce w parku i tęsknią.

Za czym?

– Za miłością, za łóżkiem z pościelą, ciotką na Greenpoincie, za sensem.

Napisałeś kiedyś, że podoba ci się, jak prawosławni mówią, że idą na cmentarz nie do grobu, ale np. do Siergieja Jesienina. To jest generalnie chrześcijańskie podejście – istnieje inne życie po śmierci. Nie lubisz mówić o niej?

– A ty lubisz?

Mówić nie, ale myślę o niej. A o przemijaniu?

– Zgadzam się z Miłoszem. Też jestem przeciw.

Coś mówiłeś o tym księdzu, który cię wyrzucił z kościoła

– Wszędzie można znaleźć Boga, nawet w kościele. Sándor Márai to napisał.

Efektowne, ale nie nowe.

– Ale ci nasi księża to kłopot.

Rzadko z nimi rozmawiasz.

– Jak jestem w Polsce, to w samochodzie, w korkach, słucham radia, to mi wystarcza. Ale wiem, o co ci chodzi. No, człowiek to jest takie biedne, żałosne stworzenie, które tak naprawdę nie wie nic. Ani kim jest, ani skąd się wziął. Co to w ogóle jest świat? Nie myślę o II, III czy IV RP. Tylko w ogóle. No i nadziei potrzebuje. Tak bardzo, że jak mu ginie dwoje małych dzieci, to się idzie modlić. Ja byłem wstrząśnięty, że po 11 września kościoły były pełne rodziców, którzy stracili dzieci. A kard. Egan w kółko powtarzał, że Bóg jest dobry i litościwy.

Benedykt XVI w Auschwitz spytał: gdzie był wtedy Bóg?

– No, ciekawe…

Śmierć i cierpienie same w sobie nie miałyby sensu, gdyby nie śmierć Boga-Człowieka na krzyżu. Tak wierzę. Pascal pisał, że ostatni akt jest krwawy, choćby i sztuka była najpiękniejsza: gruda ziemi na głowę i koniec na zawsze. Śmierć jest przerażająca i odrażająca czasami, dopiero w Chrystusie nabiera innego wymiaru. Nie chcę mówić, że przez to staje się piękna, bo nawet Chrystus zapłakał nad grobem Łazarza, ale możemy spojrzeć na to nieuchronne zdarzenie z innej, wiecznej perspektywy. Choć zdaję sobie sprawę, że w momencie śmierci niepojętej może dominować uczucie bezsensu. Trudno zresztą wygłaszać elaboraty teologiczne do ludzi, kiedy cierpią. Wtedy wystarczy być z nimi. Taki gest.

– Jeden z bohaterów Babla mówi: „Niech w Boga wierzy ten, kto wygrał dwieście tysięcy na loterii”.

No i rozwaliłeś mi tym cytatem cały wywód. Ale to zdanie ma też swój boski sens.

– A ty pewnie wierzysz w starca dobrego, który siedzi w niebie.

Nie żartuj, to już byłby straszny antropomorfizm. Ale wierzę, że Bóg jest nieskończenie dobry.

– Przekreślasz całą ikonografię. Parę setek lat temu by cię spalili. Ja bym prędzej w Boga nieludzkiego uwierzył. Nieludzki, czyli Bóg.

Nic nie przekreślam, wierzymy jednak w Boga-Człowieka. Mamy teraz czas Bożego Narodzenia. To święto Wcielenia, Bóg jest w drugim człowieku. Słucham ciebie, Januszu, i myślę, że ty trochę po omacku szukasz Boga.

Wesprzyj Więź

– Sztuka Puszkina „Mozart i Salieri” zaczyna się zdaniem: „Wszyscy narzekają, że nie ma prawdy na ziemi, ale prawdy nie ma też i wyżej”. Tyle że gdzie indziej Aleksander Siergiejewicz pisze: „Jeżeli gwiazdy świecą, to znaczy, że jest to komuś potrzebne”. Jakby trochę Kantowskie, co? W mojej sztuce o Anicie, Pchełce, Saszy i policjancie Niebo jest tak nad miastem zachmurzone, że Boga nie widać, a prawo ludzkie zastąpił porządek pilnowany przez policjanta. Ale Anicie pozostał tajemniczy moralny instynkt.

A więc Tajemnica. Jesteśmy czymś, ale nie jesteśmy wszystkim, co widzimy, zwłaszcza w perspektywie śmierci i nieskończoności. Ale wchodzimy na wysoki diapazon, więc zapytam o artykuł z „Dziennika Łódzkiego” pt. „Janusz Głowacki, ostatni taki playboy – symbol seksu w Warszawie”.

– W stu procentach się zgadzam.

Wspaniale napisał o tobie kiedyś Jarosław Iwaszkiewicz: „Głowackiemu marzą się różne cuda, a przecież z jego wielkim talentem, z jego plastyką wyobraźni, z jego konkretnym widzeniem świata, z jego cudownym, giętkim i paradnym materiałem językowym marzy się, aby stworzył takie opowiadanie z kurtyną, z czterema osobami, w którym wszystko dojeżdżałoby do Victoria Station, a w tym wszystkim mieszkałby dreszcz metafizyczny w czystej swojej formie”.

– Też się zgadzam. Robię, co mogę.

Podziel się

Wiadomość

Hmmm, rozczarowany jestem. Dość pobieżny przegląd sztuk Głowackiego, podlany średnio dobrze udawanym cynizmem, dystansem i czym tam jeszcze. i, tak na marginesie, chciałbym – tak jak Głowacki – wiedzieć co myśli ks. Luter o Kościele.