Zmiany technologiczne doprowadziły do demokratyzacji wiedzy, także wiedzy teologicznej. Zapraszam jednak do studiowania teologii, będzie nam łatwiej dyskutować.
Dzisiaj święto św. Teresy Benedykty od Krzyża, znanej w świecie jako Edyta Stein. Jako były już dyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego w Zielonej Górze, któremu ta święta patronuje, postanowiłem uczcić jej święto tekstem o potrzebie studiowania teologii.
Skłoniły mnie do tego dwie ostatnie fejsbukowe dyskusje: o pielgrzymkowej wersji piosenki „Despacito” oraz noszeniu Najświętszego Sakramentu podczas pielgrzymki. Obie dyskusje po raz kolejny uświadomiły mi, że trudno jest wiedzy dyskutować z emocjami, wrażeniami, doświadczeniami. Dlatego teologiczna edukacja jest konieczna.
Kaznodzieja utracił monopol. Dzisiaj każdy może być kaznodzieją
Zmiany technologiczne, których jesteśmy świadkami w ostatnich dziesięcioleciach, doprowadziły do zjawiska, które nazwałbym „demokratyzacją wiedzy”, także wiedzy teologicznej. Znikła bariera technologiczna – dziś wystarczy smartfon z dostępem do sieci, by zostać światowym nadawcą. Tym samym zniesiona została bariera finansowa. A w efekcie mamy naruszenie bariery urzędu i autorytetu. Odnosząc rzecz do Kościoła, trzeba powiedzieć, że kaznodzieja utracił swój monopol. Dzisiaj każdy może być kaznodzieją. Wystarczy post na FB albo TT. Za tradycyjnym kaznodzieją stała wiedza (jakakolwiek by ona była, ale jednak podparta studiami) i urząd. Za nowoczesnym – nie musi stać żaden urząd, a i wiedza nie musi być owocem systematycznego studium teologii.
„Każdy jest teologiem” – pisał Robert Rynkowski. I ja się z tym zgadzam. Każdy ochrzczony został wyposażony „w łaskę słowa i zmysł wiary”. W każdym z nas drzemie potencjalny teolog. Warunkiem jego obudzenia jest żywy kontakt z Bogiem – jak nauczali Ojcowie Wschodni. W tradycji Kościoła Zachodniego teologia, prócz elementu mistycznego i misteryjnego, nabrała także cech wiedzy spekulatywnej, która łączy fides et ratio.
„Mądrość krzyża”, która była udziałem św. Teresy Benedykty, doskonale łączyła w sobie wewnętrzne doświadczenie o charakterze mistycznym z gruntownym studium filozofii. Bez tego narzędzia obiektywizacji, jakim jest wiedza filozoficzna i teologiczna, nowoczesny, domorosły kaznodzieja może rzeczywiście znaleźć się na manowcach logiki wiary. Wystarczy przytoczyć ze dwa przykłady ze wspomnianych dyskusji.
Jednym z argumentów, które pojawiły się w tych fejsbukowych debatach, był argument „z dobrej intencji”. A wystarczyłaby podstawowa znajomość teologii moralnej w odniesieniu do oceny moralnej czynu i zależności tejże oceny od wartości intencji działającego, by wiedzieć, że dobra intencja nie zmienia wartości złego czynu.
Sama dobra intencja nie wystarczy, by coś usprawiedliwić. Podstawą jest ocena samego przedmiotu czynu. A tutaj pojawiają się obiektywne kryteria: teologiczne, liturgiczne, prawne. To one nam mówią, czy dany czyn jest teologicznie poprawny, zgodny z duchem liturgii i normą prawa kanonicznego. Jeśli jest niezgodny, niczego nie zmienia najlepsza nawet wola. Nieznajomość tychże kryteriów może być okolicznością łagodzącą, ale nie dla teologa, który winien mieć świadomość, że to, co święte, poddane jest określonemu porządkowi.
Głupi proboszcz bywa ponad papieżem, a nieuczony teolog – ponad Kościołem
Podobnie jest z drugim często przytaczanym argumentem, jakim jest argument „z dobrych skutków”. Jego zwolennicy podkreślają, że przecież „ludzie się przy tym dobrze modlą” albo „widać, że bardzo przeżywają”. Nie mam zamiaru negować subiektywnych doświadczeń czy osobistych wrażeń. Co więcej, mógłbym zaproponować jeszcze inne pomysły, które mogłyby te wrażenia duchowe zintensyfikować. Można by na przykład każdemu rozdać Najświętszy Sakrament do rąk, by z Nim wędrował w pielgrzymce. Wrażenie murowane. Ale jak mawiał mój proboszcz, „lepsze posłuszeństwo niźli nabożeństwo”.
Bać się należy teologa, nawet duchownego, który bardziej wierzy swoim pomysłom niż Kościołowi i jego prawu, a swoje „świetne” inicjatywy duszpasterskie przedkłada ponad mądrość Kościoła. A wtedy szafuje się argumentem o duchu, który jest ponad prawem, zupełnie ignorując, że w Kościele wszelkie prawo nie ma na celu ograniczania wolności, ale – jak przypomina ostatni kanon Kodeksu prawa kanonicznego – „dobro dusz” (salus animarum). Podejmując swoje ryzykowne pomysły, dobrze byłoby o owym „dobru dusz” – tak jak je rozumie Kościół – pomyśleć.
Czy studia z teologii chronią przed takimi często ryzykownymi, choć wynikającymi z dobrej woli, teologiczno-pastoralnymi pomysłami? Na pewno nie. Mam jednak nadzieję, że to ryzyko wydatnie zmniejszają. Stare przysłowie kościelne mówi, że stultus parchus supra papam (głupi proboszcz jest ponad papieżem). A ja bym jeszcze dopowiedział, że nieuczony teolog bywa ponad Kościołem.
Nie znaczy to wcale, że wszyscy w Kościele muszą myśleć tak samo. Nie, w Kościele jest wielka przestrzeń wolności teologicznego myślenia, byleby to myślenie oparte było na logicznych argumentach, a nie na osobistych wrażeniach, opiniach i przekonaniach. Zapraszam do studiowania teologii, będzie nam łatwiej dyskutować.
Byłem kiedyś na wykładzie o skutkach rozwoju technologii informacyjnych dla opieki zdrowotnej. Profesor medycyny mówił o tym, że współcześnie każdy pacjent jest potencjalnym lekarzem. Przychodzi do specjalisty uzbrojony w wiedzę, którą mu sprzedał Dr Google. Opisuje nie tylko symptomy chorobowe, ale także sugeruje diagnozę i proponuje leczenie. Niejednokrotnie, gdy dyskutuję na FB na tematy teologiczne, czuję się jak ten lekarz, do którego przychodzi pacjent po konsultacji z Dr. Google’em. To on jest prawdziwym teologiem i kaznodzieją, a ja co najwyżej „profesorem zza biurka”. Co taki „zza biurka” może wiedzieć?