W ekumenizmie nie chodzi o relatywizowanie prawdy, lecz o zrelatywizowanie swojego stosunku do niej – mówił abp Alfons Nossol w rozmowie z „Więzią”.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Więź”, nr 1/2000.
Józef Majewski, Zbigniew Nosowski: Księże Arcybiskupie, katolicko-luterańska Wspólna Deklaracja o usprawiedliwieniu to pierwszy dokument – owoc dialogów ekumenicznych z udziałem naszego Kościoła – który został oficjalnie przyjęty i podpisany przez władze kościelne. Czy dodaje to nadziei ekumenistom?
Abp Alfons Nossol: I to bardzo! Daje to wiele otuchy i niejako ukazuje nowy sens pracy ekumenistów, jak niejednokrotnie może im się wydawać – pracy syzyfowej. Do tej pory wypracowywaliśmy te dokumenty do szuflad i tam się one dezaktualizowały. W tym przypadku nastąpiło coś bardzo istotnego: porozumieliśmy się w sprawie dotykającej samego serca Reformacji i stanowiącej główną przyczynę podziału Kościoła na Zachodzie. Można zatem mówić o wydarzeniu historycznym. Nie jest to powód do euforii, ale – do radości, do nadziei, i zachęta do wytrwałości ekumenicznej. Bez cnoty upartej wytrwałości nie ma ekumenizmu.
Ale równie dobrze można by powiedzieć, że to dopiero pierwsze oficjalnie podpisane uzgodnienie po tylu latach dialogów. Dlaczego dopiero pierwsze? Czy nie za mało jest w naszym Kościele tej świętej niecierpliwości w sprawie jedności chrześcijan, o której kiedyś mówił Jan Paweł II?
– Ja kładę to na karb chęci ideologizowania dialogów. Wiara odznacza się zawsze relacjami personalnymi, ideologia zaś relacjami reistycznymi, urzeczawiającymi. W każdej ideologii chodzi o „coś”, i to „coś” należy ratować za wszelką cenę, nawet za cenę człowieka. Patrząc na dzieje chrześcijaństwa, widzimy, że ilekroć wiara zamieniała się w ideologię, wtedy zaczynały płonąć stosy. A wówczas nie ma mowy o żadnym dialogu, żadnym zbliżeniu, żadnej szczerości. W takiej sytuacji na siłę pokazuje się absolutny charakter swojego posiadania prawdy i dokumentuje swój monopol na nią.
Ale kto chciał ideologizować dialogi ekumeniczne?
– Wszystkie strony, bo każdy czuł się jedynym posiadaczem prawdy: tylko on znał pełną prawdę, miał na nią wyłączność. My, katolicy, też tak do tego podchodziliśmy.
Z roszczenia do poznania prawdy Chrystusowej żaden Kościół nie może jednak zrezygnować. Dla wielu trudne i problematyczne jest połączenie postawy poznania prawdy z otwarciem na innych. Zwłaszcza w czasach relatywizacji wielu wartości ludzie boją się, że zrelatywizuje się i ta najważniejsza prawda – prawda wiary. Dlatego boją się ekumenizmu. A ekumeniści wciąż nie potrafili przekonać wielu chrześcijan – duchownych i świeckich – że można jednocześnie trwać przy prawdzie i odnajdywać ją u innych. Jak to można zrobić?
– W ekumenizmie nie chodzi o relatywizowanie prawdy, lecz o zrelatywizowanie swojego stosunku do niej. Musimy zrelatywizować swój sposób dążenia do prawdy, patrzenia na nią i strzeżenia jej. Nie mamy bowiem absolutnego dowodu w ręku, że ta pełnia jest u nas. To jest kwestia wiary. A myśmy – ideologicznie podchodząc do prawdy – nieraz w historii uważali to za udowodnione.
Z tego punktu widzenia przełomowym wydarzeniem dla współczesnego ekumenizmu jest stwierdzenie Konstytucji dogmatycznej o Kościele II Soboru Watykańskiego o relacji między Kościołem rzymskokatolickim a Kościołem Chrystusowym. Jeszcze we wstępnej wersji tego dokumentu stawiano wyraźny znak równości, stwierdzając, że jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół to jest Kościół rzymskokatolicki. W ostatecznej wersji czytamy, że ten jedyny Kościół Chrystusowy subsistit (w polskim przekładzie: „trwa”) w Kościele katolickim. Jako katolicy wierzymy, że jedyny Kościół Chrystusowy najpełniej obecny jest w naszym Kościele. Zarazem jednak dostrzegamy, że ten Kościół Chrystusowy jest obecny również w innych Kościołach i wspólnotach chrześcijańskich.
Luteranie ostatnio jasno deklarują, że uważają Kościół katolicki za Kościół Chrystusowy. Czy Kościół katolicki może to samo powiedzieć o ewangelickim?
– Tak. Jedyny Kościół Chrystusowy trwa, „subzystuje” w każdym Kościele chrześcijańskim, w każdej wspólnocie chrześcijańskiej. Jakości natężenia tej „subzystencji” nie da się zmierzyć. Sobór jasno mówi, że jest ona najpełniejsza w Kościele katolickim. Takie samo przekonanie żywią w odniesieniu do swoich Kościołów prawosławni czy luteranie, ale to już jest kwestia wiary, a nie dowodów historycznych. Dlatego dzisiaj mówimy o nawróceniu. Nie ma ekumenizmu bez nawrócenia, bo to nie jest już ekumenizm w przedsoborowym rozumieniu jako powrót wszystkich wyznań do naszego Kościoła. Nie, ekumenizm to powrót do jednego, wewnętrznie nie podzielonego Kościoła Chrystusowego. Innymi słowy, trzeba się nawracać – w obrębie swoich wyznań, swoich wspólnot kościelnych, swoich Kościołów – jeszcze bardziej ku Chrystusowi.
Takie są zasadnicze eklezjalne podstawy ekumenizmu. Inną kwestią jest, jak poszczególni członkowie komisji dialogowych do tego podchodzili. to już jest kwestia indywidualna, osobista.
To znaczy, że nawet członkowie oficjalnych komisji dialogowych nie w pełni zaakceptowali te zasady?
Oczywiście, to też są tylko ludzie, którzy przychodzą ze swoich środowisk, mają swój kąt widzenia i spojrzenia na przeszłość i przyszłość, też zrelatywizowany i ograniczony, bardzo często uwarunkowany kontekstem ekumenicznej otwartości wyznaniowej swego środowiska. A musimy pamiętać, w życiu od kontekstu czasem więcej zależy niż od samego tekstu. Kontekst może przesłonić tekst, może go przeinaczyć, może nie dopuścić prawdzie tekstu dojść w ogóle do głosu. Zwłaszcza na początku dialogi bywają zideologizowane.
Owocem dialogów ekumenicznych jest to, że możemy nawzajem nazywać się Kościołami Chrystusowymi.
– Możemy się nazywać Kościołem Chrystusowym, bo on jest jeden i niepodzielny.
Ale wciąż nie jesteśmy w widzialny sposób jednym Kościołem. Wspólna Deklaracja o usprawiedliwieniu – by pozostać przy stosunkach katolicko-luterańskich – nie rozwiązuje wielu bardzo trudnych problemów pomiędzy obu Kościołami.
– Bo nie może ich rozwiązać. Nie to było jej celem. Deklaracja wieńczy trzecią fazę dialogu katolicko-luterańskiego, która trwała trzynaście lat. A teraz mieliśmy już cztery posiedzenia czwartej fazy, która zajmuje się przede wszystkim apostolskością Kościoła. Chodzi o naszą bliskość wobec Kościoła pierwotnego, apostolskiego, a zatem i o element Tradycji. Dzisiaj już żaden otwarty protestant nie będzie patrzył na kwestię Tradycji w sposób potępiający. Koncentrując się w tej czwartej fazie na problemie apostolskości, musimy poruszyć też kwestię posługi w Kościele, a później – w konsekwencji – tajemnicę Eucharystii, realnej obecności Chrystusa w Eucharystii.
Teraz musimy uściślić zagadnienie sukcesji apostolskiej. Jest kilka modeli jej rozumienia, a właściwie trzy zasadnicze. Jest nasze, rzymskokatolickie rozumienie sukcesji jako nieprzerwanego łańcucha nakładania rąk na biskupów. Według modelu prawosławnego sukcesję otrzymało Kolegium Dwunastu, dlatego biskup nie jest następcą jednego tylko biskupa, ale całego Kolegium. Kościoły protestanckie uważają zaś, że nosicielem sukcesji jest wspólnota kościelna i to ona może ją dalej przekazywać, nawet bez udziału biskupa.
Ten przykład dobrze pokazuje również trudności ekumenizmu, bo przecież trudno sobie wyobrazić w tej kluczowej sprawie stanowisko wspólne. Nie da się tu łatwo stworzyć modelu kompromisowego.
– Bo też ekumenizm nigdy nie polega na dążeniu do najmniejszego wspólnego mianownika. Wówczas wszystko byłoby zrelatywizowane. A prawdy relatywizować nie wolno. Prawda nie może nigdy pójść na kompromis, bo wtedy będzie prawdą skompromitowaną, a jako taka traci siłę przebicia. Nie wolno nam wymuszać kompromisu na prawdzie, ale trzeba to czynić na naszym podejściu do prawdy, na naszym przekonaniu o sposobie jej posiadania. Przecież to nie my prawdę posiadamy, ale ona nas posiada. I trzeba bardziej otworzyć serca, ukorzyć się przed prawdą, pozwolić jej pozostać tajemnicą i pozwolić jej nami zawładnąć.
Ale w tej kwestii wyraźnie oczekiwane jest też rozumowe wyjaśnienie, a nie tylko ukorzenie się wobec prawdy.
– Owszem, mamy zdawać sprawę z nadziei, która w nas tkwi, i musimy czynić to racjonalnie. W sprawie sukcesji apostolskiej – jestem głęboko o tym przekonany – też znajdzie się odpowiednie rozwiązanie.
Wielu chrześcijan nie może się doczekać oficjalnej jedności. Najczęściej przejawia się to w oddolnym praktykowaniu interkomunii, pomimo zakazów ze strony władz poszczególnych Kościołów.
– Trzeba pamiętać, że z katolickiego punktu widzenia czasem mogą być wyjątki od tych zakazów. Dyrektorium ekumeniczne z 1993 roku dopuszcza takie wyjątki, np. przy zawieraniu małżeństwa mieszanego z luteraninem, jeżeli wierzy on w realną obecność Chrystusa w Eucharystii. W niektórych przypadkach można się wręcz zwrócić do Papieskiej Rady Popierania Jedności Chrześcijan, której przewodniczący ma prawo udzielić takiego przywileju ze względu na swoistą sytuację ekumeniczną. Ale nie wolno na Panu Bogu wymuszać przyspieszenia całego procesu jedności.
Niektórzy mówią: jeżeli zaczniemy dialog od interkomunii, od tak zwanej – jak zwykli mówić Niemcy – gościnności eucharystycznej, to automatycznie spłynie na nas jedność. Nie mieszajmy jednak obecnej fazy dialogu z jego fazą końcową. Poza tym w takiej sytuacji prawosławni natychmiast zerwaliby dialog z nami, bo dla nich wspólnota Stołu Pańskiego jest potwierdzeniem wspólnoty wiary. Może ktoś powie, że myślenie o reakcji innych to niepotrzebna strategia ekumeniczna. Ale wszystko, co ludzkie, ma też charakter strategiczny.
Ci „niecierpliwi” mogliby odpowiedzieć, że oni nie próbują niczego wymuszać na Panu Bogu. Raczej chcą coś wymusić na hierarchii swoich Kościołów, która z natury jest nieruchawa i powoli akceptuje zmiany. Oni, „na dole”, po prostu doświadczają, że są jedno jako chrześcijanie i chcą to wyrazić przez wspólnotę Stołu Pańskiego. Co by Ksiądz Arcybiskup im odpowiedział?
– Trzeba by samego Pana Boga zapytać, jak On na to patrzy. My tylko możemy powiedzieć, jakie mogą być owoce tego faktu – zerwanie dialogu z Kościołem prawosławnym. A to jest największy po Kościele rzymskokatolickim Kościół chrześcijański w świecie. Nie możemy w takiej sprawie postępować według własnego widzimisię. Trzeba uszanować inność – także inność drugich Kościołów, ich mentalność, struktury myślowe. Ekumenizm sprowadzony do osiągnięcia najmniejszego wspólnego mianownika, nie będzie już ekumenizmem, lecz indyferentyzmem.
A w sprawie dialogu z luteranizmem, czy podpisanie Wspólnej Deklaracji – które oznacza wszak, że w tym, co stanowi serce wiary chrześcijańskiej, jesteśmy jedno – nie zmusza do przyspieszenia refleksji nad wspólnotą eucharystyczną? Albo może do wprowadzenia większych wyjątków dla gościnności eucharystycznej w pewnych określonych sytuacjach?
– Dlatego właśnie w tej czwartej fazie dialogu zajmujemy się też sakramentem Eucharystii. Pojawiają się już ciekawe propozycje w naszym Kościele, np. sformułowanie o gotowości do gościnności eucharystycznej, ale to wszystko musi jeszcze dojrzewać.
Czy wobec piętrzących się problemów uzasadnione jest twierdzenie, że w światowej ekumenii panuje obecnie zastój, swoista „zima”?
– Niektórzy mówią, że teraz w ekumenii nic się nie rusza – zima, mróz – a tak cudownie się to rozwijało po Soborze. Tylko pamiętajmy, że gdy Kościół katolicki oficjalnie przystąpił do ruchu ekumenicznego, gdy rozpoczęto dialogi dwustronne i wielostronne, to rozmawiano o sprawach „peryferyjnych”, w których nie było istotnego zróżnicowania i dlatego postęp był taki szybki.
Obecnie wiele przeszkód na drodze do jedności chrześcijaństwa jest już przezwyciężonych czy przezwyciężanych, ale wciąż pojawiają się nowe. Jesteśmy coraz bliżsi siebie w sprawach doktrynalnych, ale często oddalamy się w kwestiach moralnych. Przywołajmy tylko kwestie stosunku do eutanazji, do aborcji, do homoseksualistów. Cóż z tego, że się dogadujemy w kwestii wiary, skoro w kwestiach etycznych, w których mamy dawać wspólne świadectwo wobec świata, jesteśmy tak bardzo poróżnieni? Czy ta tematyka pojawia się już w dialogach ekumenicznych?
– Ona była obecna przez cały czas. Dialog na tematy etyczne jest najtrudniejszy. W tej dziedzinie jest najmniej zgody, a najwięcej indywidualnego, zróżnicowanego podejścia. W odniesieniu do niektórych współczesnych wyzwań moralnych brakuje jednoznacznych odniesień w Biblii czy w tradycji apostolskiej i dlatego tak trudno jest o zgodę. Niektórzy nie szanują też tradycji, lecz nalegają, by pójść za ciśnieniem czasu, za modą – a pamiętajmy, że jeżeli ktoś chce się ożenić z modą, jutro może być wdowcem. Do istoty mody należy przecież ciągła zmiana.
Coraz ostrzejsze spory na tematy etyczne można chyba uznać za przejawy zimy w ekumenizmie?
– To nie są przejawy zimy, lecz objawy trudności, z których wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Te trudności dochodzą do głosu, gdy chcemy prawdę czynić w miłości. Jak długo tylko o prawdzie mówimy, jesteśmy w sferze teorii. Ale gdy zaczynamy prawdę egzystencjalnie urzeczywistniać i chcemy nią serio żyć, wtedy widzimy te właśnie trudności.
Jak je przezwyciężać? Czy Ksiądz Arcybiskup wyobraża sobie Kościół pojednany, w którym problemy etyczne dzielą nas tak radykalnie jak dzisiaj?
– W podstawowych sprawach jest to niemożliwe. Tutaj musimy się odwołać do ogólnochrześcijańskiej zasady autorytetu Pisma Świętego, mocno akcentowanej przez ostatni Sobór Watykański, a w Kościołach poreformacyjnych znanej jako zasada sola Scriptura. Chrześcijanie – szczerze to trzeba powiedzieć – nie mogą akceptować takich ludzkich zachowań postulowanych przez modę i tendencje rozwojowe współczesnej kultury, które stawiałyby nas poza Biblią. Zgoda na takie zachowania oznaczałaby, że zasada sola Scriptura przestaje obowiązywać. Liczy się bowiem aktualna tendencja, aktualna moda.
Oczywiście, nie wolno nikogo potępiać. Ale czy wszystko, co jest inne, musi być sakralizowane? Czy Kościół musi błogosławić w świątyni związki homoseksualne, skoro jest to niezgodne ze Słowem Bożym? My nie możemy zabronić związków homoseksualnych, ale nikt nie może żądać od Kościoła, żeby je błogosławił czy uświęcał. Musimy rozumieć takie czy inne skłonności, za które niekiedy nawet ktoś nie odpowiada, ale nie mamy obowiązku ich sakralizowania. Słowo Boże jest naczelnym kryterium dla nas ludzi wierzących, chrześcijan. Jeżeli raz od niego odejdziemy, to dlaczego nie mielibyśmy tego robić i w innych sprawach? Jeśli ktoś chce Kościół traktować czysto socjologicznie czy jako psychologiczne zrzeszenie, to niech sobie zmieni klub. Niech nas jednak nie zmusza, byśmy zmienili istotne struktury Kościoła.
Może dopiero te problemy etyczne stawiają problem dialogu ekumenicznego na ostrzu noża?
– Nie, one raczej zmuszają dialog ekumeniczny do zejścia na płaszczyznę egzystencjalną. Okazuje się, że w sferze teologiczno-dogmatycznych pryncypiów „dogadanie się” nie jest takie trudne. Ale w teologii, w religii, w życiu chrześcijańskim prawda głoszona, przepowiadana, prawda tylko analizowana, opisywana – nie wystarczy. Prawda musi być czyniona, i to czyniona w miłości.
Wracając do spraw doktrynalnych – czy wyobraża sobie Ksiądz Arcybiskup jedność pomiędzy Kościołami chrześcijańskimi bez uznania przez inne Kościoły prymatu biskupa Rzymu? Taką jedność, która wyrażałaby się we wspólnej Eucharystii.
– Bez prymatu nie ma Kościoła Chrystusowego. Prymat jedności jest Kościołowi potrzebny. Uznają to właściwie wszyscy. Otwarte pozostaje jednak pytanie o jakość prymatu: czy musi to być prymat pojmowany czysto jurysdykcyjnie, prawniczo.? Dlatego Jan Paweł II wyraźnie zwraca się do innych Kościołów: wskażcie mi model, wedle którego ma być dziś realizowana w Kościele posługa Piotra – misja umacniania braci swoich.
Czy jest odpowiedź na to wezwanie?
– Są różnego rodzaju próby refleksji na ten temat. Wiele osób docenia fakt, że wreszcie sam biskup Rzymu miał odwagę postawić pytanie o sposób sprawowania swej posługi. Niektórzy zwracają uwagę na równoczesne słowa Chrystusa: „a ty, Piotrze, nawróciwszy się, utwierdzaj braci swych w wierze”. Mówią, że nie można oddzielać nawrócenia od prymatu. Wiemy jednak doskonale, ile papież Jan Paweł II poczynił spektakularnych (nie w znaczeniu mody, ale treści i znaczenia) aktów pokuty w imieniu Kościoła, przyznawania się do winy, przepraszania. Gdyby wszyscy tak uczynili w ramach własnych wyznań, to niewątpliwie prawda jedynego, niepodzielnego wewnętrznie Kościoła Chrystusowego bardziej by doszła do głosu.
Rola Jana Pawła II, o której mówi Ksiądz Arcybiskup, jest jednak często kwestionowana przez chrześcijan, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Mówi się, że to on odpowiada za zimę ekumenizmu.
– Już po jego wyborze mówiono złośliwie, że w Polsce „ekumenia” nigdy nie była pisana z dużej litery. A przecież ten Papież pochodzący z Polski wprowadził w życie tyle inicjatyw ekumenicznych, co żaden inny papież na przestrzeni wieków. Nie byłoby Wspólnej Deklaracji, od której zaczęliśmy naszą rozmowę, gdyby on w 1980 roku podczas pierwszej wizyty w Niemczech nie powołał specjalnej komisji. To Jan Paweł II nalegał na strony luterańską i katolicką: stwórzcie komisje ekspertów, zbadajcie, czy XVI-wieczne wzajemne wyklinania i potępiania związane z usprawiedliwieniem mają dziś jeszcze moc wiążącą. Ta komisja po pięciu latach udowodniła, że ponad 90% potępień ma charakter ahistoryczny.
Mnie się wydaje, że nie ma zimy ekumenicznej. Być może ona istnieje w sercach niektórych ekumenistów, ale w samej ekumenii jej nie ma. Zima jest w sercach ekumenistów zniechęconych albo ekumenistów, którzy pragnęliby ekumenię zideologizować. Oni wciąż jeszcze nie połknęli tego haczyka – odważyłbym się powiedzieć – łaski Bożej. Bo ekumenizm to szczególna misja. Nie można być ekumenistą, nie będąc rasowym, autentycznym Bożym teologiem. Bez tego można dużo zła poczynić. Tu nie chodzi o osiąganie sukcesów, bo z punktu widzenia chrześcijańskiego, sukces nie jest imieniem Boga. Efektów ekumenicznych nie możemy mierzyć samymi sukcesami, wizualnie uchwytnymi i odczuwalnymi. Stopniowo, powoli odkrywamy prawdę – dzięki różnym podejściom do niej prawda odsłania się nam integralnie.
W ekumenii niezbędne jest połączenie odwagi, pokory i cierpliwości. Potrzeba odwagi opuszczenia udeptanych ścieżek; odwagi, by człowiek zatańczył w inny sposób niż świat zwykł był dotychczas mniemać, że mu tańczyć wolno. Do odwagi musi się dołączyć pokora, skromność: ja sam tego nie zrobię, muszę paść przed Prawdą Bożą na kolana. I muszę zaakceptować, że istnieją inne sposoby spojrzenia na tę absolutną prawdę, w którą my wierzymy. Trzeci element to wytrwała cierpliwość. Problemów ekumenicznych nie da się rozwiązywać w pośpiechu. Tu trzeba mieć bardzo długi i głęboki oddech.
Czy można powiedzieć, że brak zaangażowania chrześcijan na rzecz jedności – na tyle, na ile każdy potrafi – jest grzechem?
– Jest grzechem, grzechem zaniedbania. Należałoby się z tego spowiadać. Skoro jedność to – jak mówi Papież – imperatyw chrześcijańskiego sumienia, dobrowolne odstąpienie od realizacji tego imperatywu jest grzechem zaniedbania. Jest to zaprzepaszczenie okazji, w których można było autentycznie pozwolić Chrystusowi dojść do głosu. Świat się coraz bardziej gorszy brakiem jedności chrześcijan.
Co może robić normalny, zwykły chrześcijanin, nie teolog, dla świętej sprawy jedności?
– Ma pójść śmiało – w ramach swojego wyznania, swojego Kościoła – jako pielgrzym przez ziemię ku Chrystusowi. Ma pielgrzymować do Niego i ma pamiętać, że najkonkretniejszym miejscem, gdzie znajdzie Chrystusa, jest drugi człowiek. Chrześcijaństwo jest religią, która kocha ziemię, która kocha człowieka. Wszystkie drogi Kościoła prowadzą do człowieka. Człowiek jest pierwszą i zasadniczą drogą Kościoła. Nie człowiek-idea, nie człowiek-obraz, ale człowiek konkretny i historyczny, każdy z nas.
Spojrzenie Księdza Arcybiskupa na sytuację światowej ekumenii jest pełne nadziei. Skąd jednak czerpać nadzieję w przypadku relacji z prawosławiem? Niektóre Kościoły prawosławne całkowicie wycofują się ze Światowej Rady Kościołów i coraz głośniej mówią, że każdy kontakt ekumeniczny jest zetknięciem z tymi, którzy żyją w błędzie, a nawet – jak Gruzini – że herezją wszystkich herezji jest ekumenizm. Co w takiej sytuacji można uczynić? Nawet jeśli postawę Cerkwi rosyjskiej można tłumaczyć jej słabością po komunizmie i lękami o swoją pozycję, to w przypadku Gruzji takich obaw być nie może. A jednak Papieża potraktowano tam niedawno jak męża stanu, a nie jak zwierzchnika Kościoła.
– Jestem przekonany, że są to przejawy chwilowych trudności. To są owoce bolesnych poszukiwań swego miejsca w świecie wielkich problemów politycznych, społecznych i gospodarczych; w świecie, w którym nie widać światła. Brakuje nam radykalizmu Kazania na Górze. Oczywiście, opierając się na Kazaniu na Górze nie można światem rządzić, ale świat zmienić można tylko w oparciu o to Kazanie. Tam, gdzie brakuje głosu proroka, zdarzają się gesty, które wskazują na zagubienie i wołanie o pomoc.
Ale przecież patriarcha prawosławnego Kościoła gruzińskiego przez długie lata był jednym ze współprzewodniczących Światowej Rady Kościołów.
– Trzeba pamiętać, że czterech archimandrytów postawiło mu ultimatum: jeżeli nie wystąpi ze Światowej Rady Kościołów i z międzynarodowej komisji prawosławno-katolickiej, to zdejmą go z urzędu. I już mieli nawet dostateczną liczbę głosów w Synodzie, by zrealizować swoją groźbę. Trzeba też zrozumieć, że Kościoły prawosławne mogą czuć się urażone ciągłymi naciskami pod ich adresem, jakie występują w Światowej Radzie Kościołów, zwłaszcza w dziedzinie święceń kapłańskich dla kobiet. Uważam takie naciski za brak poszanowania dla tradycji Kościołów prawosławnych.
Ja mam ciekawą i swoistą pozycję, bo jestem członkiem dwóch międzynarodowych komisji dialogowych: katolicko-luterańskiej i katolicko-prawosławnej. Często wobec prawosławnych muszę bronić luteran, a wobec luteran muszę znowu bronić prawosławnych. To dużo daje, bo uwrażliwia na trzeciego wielkiego partnera. Żebyśmy przypadkiem nie stworzyli jakiejś Ententy, wykluczając trzeciego partnera. W tym wielkim trójkącie chrześcijaństwa – rzymskokatolickiego, prawosławnego i poreformacyjnego – wszyscy potrzebujemy znacznie więcej katolickiej szerokości, ewangelickiej głębi Słowa Bożego i prawosławnego dynamizmu w Duchu Świętym.
Księże Arcybiskupie, czy w XXI wieku wybije dla Kościoła godzina jedności? Czy rozpoczyna się epoka Kościoła pojednanego?
– Na pewno kiedyś wybije. Kiedy to nastąpi i jak ta pojednana różnorodność będzie wyglądała, tego nikt z nas nie jest w stanie przepowiedzieć. O tym wie wyłącznie sam Duch Święty. Dlatego ekumenizm w ścisłym sensie nie jest do „zrobienia” przez nas samych. Jeżeli ludzie nie dadzą się porwać Duchowi Bożemu, który scala potęgą swej miłości, prawdy i radości, to sami jedności nigdy nie zrealizujemy.
Im bliżej wszyscy przystąpimy do krzyża Chrystusowego, im bardziej zaczniemy wszyscy w ramach własnych wyznań obejmować stopy Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego, wtedy nawet możemy się nie spostrzec, kiedy zaczniemy obejmować samych siebie. I wtedy może wybić godzina jedności, o której dziś nie mamy pojęcia.
Wyraźnie dominuje w głosie Księdza Arcybiskupa ton nadziei i radości. Czy to nie jest nadzieja za wszelką cenę?
– Trzeba dostrzec, że nawet współczesne tendencje psychospołeczne mogą dodawać nadziei ekumenistom. Dzisiaj człowiek dąży do jednoczenia. Nawet proces globalizacji, którego się trochę boimy, sprawia, że – chcąc mu sprostać, aby nie był dla nas walcem, który nas przytłoczy i zmiażdży, który przekreśli naszą inność – musimy się scalić. Musimy się zjednoczyć, żeby Kościół naprawdę mógł przez wskazywanie na radosną nowinę usensownić istnienie świata, a także poszczególnego człowieka w społeczności ludzkiej. W świecie następuje coraz większe jednoczenie narodów – to jest tendencja tkwiąca już w samym procesie dziejowym.
Potrzeba nam też więcej entuzjazmu. Już Fryderyk Nietzsche zarzucał chrześcijanom: wy wszyscy wyglądacie mi na za mało odkupionych. Ukażmy światu to odkupienie! Radością można wiele zdobyć, a radości można się nauczyć. Trzeba o nią prosić. W liście do Galatów (5, 22) św. Paweł mówi o owocach Ducha i zaraz po miłości stawia radość. To mówi nam coś ważnego. Wiem doskonale, że ze mnie samego promieniuje za mało radości i ja się tego wciąż na nowo uczę.
Górnośląski poeta Joseph von Eichendorff powiedział: „Tam, gdzie stoi entuzjasta, jest szczyt świata”. Wdrapujmy się na ten szczyt. Jest przecież tak blisko nas.
Serdecznie dziękujemy za rozmowę.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Więź”, nr 1/2000.