Wakacje w XX wieku były areną bezprecedensowego awansu cywilizacyjnego mas. Dla ludzi z niższych warstw społecznych wypoczynek urlopowy wyznaczał jedną z ważnych dróg dochodzenia do społeczeństwa nowoczesnego.
Nic nie jest w stanie zatrzymać nas w domu. Nawet w weekendy staramy się gdzieś wyjechać. W lipcu i sierpniu zawsze pustoszeją duże miasta, a praca jakby zamiera. Rytualnym tematem rozmów, ale i miarą prestiżu społecznego, stają się plany urlopowe. Zmartwienie wywołuje zła pogoda, a w nadspodziewaną radość wprawia nas zakup korzystnej oferty w biurze podróży lub taniego biletu.
Zresztą zabiegi z tym związane zaprzątają nasze myśli już na długo przed rozpoczęciem sezonu. Trwają gorączkowe zakupy sprzętu turystycznego oraz obmyślanie szczegółów podróży i atrakcji na miejscu. Lotniska i drogi przeżywają oblężenie, a właściciele restauracji i hoteli w popularnych miejscowościach notują najlepsze wyniki w całym roku. Tak zafascynowani wypoczynkiem jesteśmy jednak od dość niedawna. Jeszcze dwieście lat temu nie istniało nawet słowo turystyka”.
Elitarnie czy egalitarnie?
Pojawienie się czasu wolnego, który można wykorzystać na podróżowanie dla rozrywki, to w dużym skrócie zasługa wieku XIX. Pod jego koniec znana była już większość współczesnych form wakacji, jak stacjonarne wyjazdy na wieś, nad wodę czy w góry, a także turystyka wędrowna i kolonie młodzieżowe. Wraz z upowszechnianiem się w Europie pracy najemnej i urlopów oraz poprawą sytuacji materialnej ludności turystyka zataczała coraz szersze kręgi. Urlop poza miejscem zamieszkania staje się ucieczką od zatrutych, hałaśliwych i zatłoczonych miast epoki przemysłowej.
W dawniejszych czasach dalsze wyjazdy wymagały długotrwałych przygotowań i zazwyczaj poważniejszego powodu niż sama chęć poznawania świata. Kolej, potem samochód, a wreszcie samolot odmieniły zupełnie tradycyjne wyobrażenia o potrzebie i tempie podróży. Rozumieli to dobrze ludzie, którym przyszło żyć w zupełnie różnych pod tym względem epokach. „Żyjemy w wieku samolotów-odrzutowców i kiedy za naszej młodości wyprawa za ocean była dostępna tylko wybranym. Dziś jest to przejażdżka niemal masowa – jak kiedyś wycieczki Kazimierza Czapińskiego z Turowca na Kasprowy Wierch” – pisał w 1981 roku do Lidii Ciołkoszowej Zygmunt Gross.
Jeszcze dwieście lat temu nie istniało nawet słowo „turystyka”
Wiek XX to nieustanny pochód turystyki, od krajów Europy Zachodniej, gdzie się narodziła, aż po wszystkie kontynenty (parę lat temu uchylono nawet szlaban graniczny dla pierwszych turystów z Korei Południowej do Północnej!). Podbój ten następował nie tylko w przestrzeni, ale również w wymiarze społecznym. Wcześniej wypoczynek były domeną ludzi zamożnych i wykształconych – w Polsce początkowo ziemiaństwa, bogatego mieszczaństwa i inteligencji. Dzisiaj coraz mniej osób wyobraża sobie przebywanie przez cały rok jedynie w domu i najbliższych okolicach.
Przejście od turystyki elitarnej, która była jeszcze typowa dla przedwojennej Polski i innych krajów, do masowej wyraźnie widać w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy to w Europie skokowo rośnie liczba wypoczywających. W połowie szóstej dekady już około 40 proc. Francuzów wyjeżdżało na coroczne wakacje, a w wolniej rozwijającej się Polsce zapewne około 30 proc. Do modnych kurortów zaczęli coraz śmielej zaglądać robotnicy i, w mniejszym stopniu, chłopi, co wcześniej przekraczało nie tylko ich możliwości finansowe, ale i horyzonty umysłowe. W połowie lat siedemdziesiątych amerykański socjolog Dean MacCannell nie zawahał się ogłosić, iż „wszyscy jesteśmy turystami”.
Mrowie ludzi na plażach, zadeptywane górskie szlaki, długie kolejki do muzeów, wąskie uliczki starych miast pełne wścibskich przybyszów z aparatami fotograficznymi były już wtedy powszechnym doświadczeniem w rejonach turystycznych. Uciążliwej masowości towarzyszyły bardzo ciekawe przemiany świadomości społecznej. Wyjazdy wczasowe weszły na trwałe do kanonu życia prywatnego, stając się dla wielu osób prawdziwą, czasem najważniejszą, namiętnością, na którą z wytęsknieniem czeka się cały rok.
W tradycyjnym społeczeństwie większość czasu wolnego zarezerwowana była dla rodziny, a kontakty ze środowiskiem zewnętrznym następowały w sposób przez nią kontrolowany. Szczególnie turystyka młodzieżowa zmieniała tradycyjną drogę wchodzenia w dorosłe życie, poznawania przyjaciół itp. Wakacje przypieczętowały ostateczny upadek dawnej etykiety, konwencji i manier życia prywatnego. Ściśnięci i rozebrani na plaży ludzie symbolizowali nadejście społeczeństwa bezklasowego, gdzie dominującym zachowaniem jest luz i brak wyraźnych dystansów społecznych. Nową, niesformalizowaną obyczajowość – szybciej zaakceptowaną właśnie na wczasach – zaczęto coraz silniej upowszechniać w całym życiu codziennym.
Wakacje w XX wieku były również areną bezprecedensowego awansu cywilizacyjnego mas. Dla ludzi z niższych warstw społecznych wypoczynek urlopowy, tak jak służba wojskowa czy obowiązek szkolny, wyznaczał jedną z ważnych dróg dochodzenia do społeczeństwa nowoczesnego. Niemało osób właśnie na wczasach po raz pierwszy w życiu umyło zęby, zrozumiało znaczenie przebywania na świeżym powietrzu, odczuło potrzebę aktywności fizycznej czy poprawy standardu własnego życia rodzinnego i towarzyskiego.
Wyjazd w góry, który dzisiejszemu turyście może wydać się oczywistością, czymś w gruncie rzeczy banalnym, w latach pięćdziesiątych bywał szokiem poznawczym: „Przedstawiłem sobie góry jako kupę piasku i myślałem, że wlezę na to i poskaczę. Nigdy gór nie widziałem, nawet w książce. Jak jechałem wieczorem i widziałem, to myślałem, że to chmury. Jak schodziłem z góry na wycieczce, to trzymałem się rękami i nogami, jak pająk schodziłem. Bałem się trochę” – wspominał pierwszy pobyt w górach dróżnik ze Śląska.
Jednak wszystkie te zdobycze były i są w największym stopniu udziałem zamożniejszych i lepiej wykształconych mieszkańców dużych miast. W tym sensie turystyka nie eliminuje zupełnie podziałów klasowych, a może nawet je podkreśla. W 2007 roku nadal około 40 proc. społeczeństwa polskiego nigdzie na wakacje nie pojechała.
Na wczasy z kaowcem
Turystyka – początkowo rozwijająca się jako oddolny ruch bogatych jednostek – dość szybko stała się polem zainteresowania państwa, związków zawodowych i zakładów pracy czy wreszcie wyspecjalizowanych organizacji społecznych. Niektóre z nich stawiały sobie za cel propagowanie idei tanich lub fundowanych wyjazdów dla uboższych warstw społecznych, zwłaszcza dzieci.
Również niektórzy postępowi fabrykanci organizowali własnym robotnikom czas wolny. Działające w dwudziestowiecznej Francji organizacje Turystyka i Praca oraz Wioski Wakacji Rodzinnych prowadziły tanie, częściowo dotowane przez państwo akcje wczasowe we własnych domach wypoczynkowych, na kempingach i obozach. Miały one wiele z cech wypoczynku grupowego w komunizmie (wieloosobowe pokoje, wspólna stołówka, wspólne wycieczki, wieczorny program kulturalno-rozrywkowy dla całego turnusu, a nawet kogoś w rodzaju polskiego „kaowca”). Gdy jednak na Zachodzie od połowy XX wieku wakacje socjalne coraz bardziej ustępowały turystyce wolnorynkowej, o tyle na Wschodzie umacniano nadal system wczasów państwowych.
Nie należy też zapominać, iż w obozie radzieckim realizacja zasady państwa opiekuńczego obfitowała w patologie zupełnie nieznane na Zachodzie. W Polsce komunistycznej przedwojenne organizacje turystyczne zostały zastąpione przez duże, wyspecjalizowane agendy państwa, co równało się zniszczeniu wieloletnich tradycji społecznych i prywatnej organizacji turystyki, szybko przynosząc wiele negatywnych następstw.
Upaństwowiona branża turystyczna nie była zdolna do dochodowej i sprawnej działalności. Choć rosła liczba wypoczywających, coraz bardziej archaiczne – na tle przemian światowych – było spychanie na margines turystyki indywidualnej i komercyjnej. Przez lata nauczono ludzi, że państwo inicjuje i dofinansowuje masowy wypoczynek. Przed sezonem turystycznym 1981 robotnicy jednego z zakładów budowlanych domagali się poprawy warunków wczasowych, motywując to tak: „Przydział wczasów traktujemy jako nagrodę dla pracownika za całoroczną pracę”. Nic więc dziwnego, iż jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wspomnienie prawie darmowych wczasów zakładowych stało się elementem silnej nostalgii za PRL wśród osób, które nie mogły odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Kilkadziesiąt lat temu niemało osób właśnie na wczasach po raz pierwszy w życiu umyło zęby
Turystyka na Wschodzie to również pełna sensacyjnych wątków historia drugiego obiegu gospodarczego. Pokątny handel, przemyt, spekulacje walutowe, nielegalna praca i emigracja, szara strefa w sferze wszelkich usług turystycznych – wszystko to przypomina nam o specyfice podróżowania w czasach realnego socjalizmu. Wbrew obiegowym poglądom o romantycznej naturze Polaków, wyjazdy turystyczne służyły bardzo często za przykrywkę dla interesów handlowych. Oddanie atmosfery na takiej przemytniczej wyciecze jest być może bardziej zadaniem dla utalentowanego pisarza niż historyka.
Handlowe wojaże Polaków symbolizowała postać cynicznego karierowicza, docenta Dołowego z powieści Antoniego Libery „Madame”. Wyjeżdżając do Francji na konferencję naukową, wypełnił on swoją torbę podróżną słoikami radzieckiego czarnego kawioru. Za uzyskane we Francji pieniądze Dołowy zakupił kilka tysięcy końcówek do długopisów. W latach sześćdziesiątych cieszyły się one wielkim wzięciem u prywatnych producentów artykułów biurowych w Polsce. Pracownik umysłowy zajmujący się drobnym przemytem – rzecz przed wojną niespotykana – w PRL bardzo szybko przestał kogokolwiek dziwić. Sukcesy pseudoturystów były świadectwem inności turystyki komunistycznej, która z powodu słabości gospodarczej z trudem spełniała swoje funkcje poznawcze i rekreacyjne, dla przedsiębiorczych bywała natomiast fantastycznym sposobem na zarobkowanie w trudnych czasach.
Riwiera czerwona, riwiera prawdziwa
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych szczytem marzeń polskiego urlopowicza mogły być wczasy na „czerwonej riwierze”, jak złośliwie nazywano bułgarskie i rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego, połączone z korzystną sprzedażą przemyconej odzieży na miejscowym bazarze. Tymczasem aspiracje i możliwości niektórych turystów zachodnich sięgały już miejsc bardzo egzotycznych. Francuskie biura podróży promowały zimowe wypady wczasowe na wyspy tropikalne pod hasłem „Sea, sun, and sex”. Dla bardziej wymagających wymyślano nowe atrakcje turystyczne — dalekie od stereotypowego rozumienia tego słowa. W latach siedemdziesiątych spragnieni ekscentrycznych doświadczeń mogli zwiedzić z przewodnikiem londyńskie szalety z epoki wiktoriańskiej, z kolei ministerstwo turystyki Francji umożliwiało odwiedziny we francuskim domu i pogawędkę z właścicielami przy kawie lub przejażdżkę z nimi na piknik za miasto.
O dziwo, na Zachodzie sukcesem turystycznym okazywały się – w Polsce chyba nie w pełni słusznie kojarzone z absurdem siermiężnego socjalizmu – wycieczki do zakładów pracy. Coraz częściej, jak przystało na epokę ponowoczesną, turystyka miała być niezwykłym przeżyciem, olśniewającą przygodą, konsumpcją wrażeń rzeczywistych, a gdy tych zabraknie – kreacją zręcznie wytworzoną przez specjalistów od turystycznego marketingu. Wycieczka ocierająca się o zmistyfikowany przez biuro podróży napad Indian podczas zwiedzania amerykańskiego Dzikiego Zachodu to pierwszy z brzegu przykład zabiegów teatralnych, jakim podlega współczesna turystyka.
Erę nowoczesnej turystyki zbiorowej zapoczątkował Thomas Cook, otwierając w Wielkiej Brytanii pierwsze na świecie biuro podróży. W roku 1841, idąc piechotą 24 km na zebranie lokalnego towarzystwa trzeźwości w Leicester, wpadł na pomysł, aby zorganizować tam wycieczkę koleją dla kilkuset osób ze swojego rodzinnego miasteczka. Tak narodziła się jedna z najpotężniejszych gałęzi gospodarki współczesnego świata – dowodzi w swojej erudycyjnej książce o podróżowaniu Antoni Mączak. Wraz z odkryciem potencjału biznesowego turystyki następowała jej niebywała nobilitacja. W krajach atrakcyjnych pod tym względem wiele rozwiązań podporządkowano wyłącznie turystyce, nawet jeśli odbywało się to kosztem komfortu i przyzwyczajeń lokalnych mieszkańców.
W miastach najcenniejsze tereny historyczne służą za dzielnice turystyczne, najlepsze plaże często oddano w użytkowanie drogim hotelom, a cuda przyrody stały się płatnymi parkami. W biedniejszych państwach pozaeuropejskich, gdzie o obliczu turystyki decydowały wielkie zagraniczne korporacje turystyczne, dokonano prawdziwej inwazji budowlanej. Powstały tam nieładne kompleksy turystyczne, zazwyczaj bez żadnego związku z architekturą i tradycją lokalną, bez poszanowania dla ładu przestrzennego, często z nieodwracalną szkodą dla kulturowej odrębności tych terenów.
Z drugiej strony w krajach takich jak Polska powojenna masowy ruch turystyczny przyczynił się do modernizacji obszarów wiejskich – dawniej biednych i zacofanych. Zmieniło się zupełnie tradycyjne życie mieszkańców, nawet jeśli na użytek turystyki podtrzymuje się niektóre stare obyczaje i zawody. Ze wsi turystycznych zniknął żywy inwentarz oraz ciasne i biednie wyposażone chałupy. Na dawniej rolniczych gruntach pobudowano pensjonaty wypoczynkowe, parkingi czy wyciągi narciarskie. Inwestowano w infrastrukturę publiczną, jak drogi, kanalizacja, oraz różne wygody znane z życia w mieście.
Wreszcie zmienił się stosunek do samego turysty. W tradycyjnym społeczeństwie polskim, z jakim stykali się jeszcze wędrowcy w pierwszej połowie XX wieku, turysta był pielgrzymem, człowiekiem w drodze. Traktowano go z bezinteresowną gościnnością, nierzadko nie żądając zapłaty za nocleg czy jedzenie. Jeszcze w powojennej Polsce w bardziej odległych regionach można było spotkać się z takim nastawieniem. Dziś turysta stał się klientem, a turystyka towarem, co nie musi być powodem do zmartwienia, ale zmienia zupełnie doświadczenie podróży.
Dla przeciętnego turysty w naszym kraju, który na swoje przeżycia wczasowe patrzy przecież od bardziej praktycznej strony, najważniejsze okazały się przemiany rynkowe, które w ciągu jednego pokolenia zmieniły nie do poznania klimat i koloryt wczasowych wojaży. Kto z wypoczywających w latach osiemdziesiątych, stojąc od wczesnego rana w długiej kolejce po dowożone raz w tygodniu piwo, pomyślałby wtedy, że możliwie będą beztroskie wakacje z kilkunastoma gatunkami (zimnego) piwa w sklepach otwartych od późnego wieczora?
Standard usług turystycznych z pewnością nadal nie zadowoli wszystkich. Nie bądźmy jednak w te wakacje zbyt okrutni. Kto przypomni sobie nerwową atmosferę oczekiwania na paszport, kuriozalną książeczkę walutową, cinkciarzy na ulicach czy szarpaninę przed biurami „Orbisu” w czasach PRL, temu łatwiej będzie nie zwracać uwagi na takie drobiazgi, jak zły humor stewardesy na pokładzie czarterowego samolotu czy brak wolnych pokoi z najlepszym widokiem na morze w egipskim kurorcie.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007