Wyzwaniem dla chrześcijan jest dziś humanizacja życia społecznego. Aby to osiągnąć, trzeba wykonać cztery ważne kroki.
Ostatni okres silnego konfliktu politycznego i masowych demonstracji w sprawie reformy sądownictwa uwypuklił szeroką paletę społecznych reakcji, jakie obserwujemy przez dłuższy czas, od pokojowych i pełnych szacunku wobec swoich adwersarzy, po agresywne, a nawet przekraczające granicę tak obyczaju (tylko kilka z nich wypowiadanych z ust osób publicznych: „szmata Chrystusa”, „psychicznie chorzy”, „ruscy agenci”, „papież idiota”, „obleśna gnida”, „półinteligent”, „wódz III Rzeszy”, „ubeckie wdowy”, „kanalie” itd. ), jak i – zdarzało się – prawa (bójka zwolenników KOD z narodowcami w Warszawie kilka dni temu, pobicie manifestantów KOD w Radomiu, pobicia dziennikarzy różnych stacji, w tym TVP i TV Republika, czy spalenie wozu TVN podczas marszu niepodległości oraz poturbowanie dziennikarza i zniszczenie sprzętu Polsatu w Puszczy Białowieskiej).
Od lat obserwujemy w badaniach rosnącą akceptację dla obraźliwego języka. Pamiętajmy, że język werbalny to tylko część komunikacji. Do tego dochodzą całe sekwencje zachowań i sytuacji, takie jak gesty rąk, intonacja, odwracanie się plecami, niepodawanie rąk, manifestacyjne unikanie kontaktu, zagłuszanie oponentów, przepychanki, używanie literalnie poprawnych sformułowań, ale w kontekście, który odbierany jest jako poniżający itd. Co ciekawe i co należy docenić – nieliczni autorzy powyższych cytowań potrafili przeprosić. Na co dzień większość z nas tego nie robi. Jedno nie pozostawia wątpliwości: nasz styl komunikowania zmienił się na przestrzeni ostatnich lat nie do poznania. Najbardziej widoczne tego objawy obserwujemy wokół tematów bieżącej polityki, ale dotyczy to także innych sfer życia.
Współczesny manicheizm
Jest jeszcze coś, co stanowi katalizator złych zjawisk. Jest nim dominująca w życiu społecznym i publicznym metoda, którą można w skrócie opisać jako bycie „przeciwko drugiemu”: przeciwko konkretnej osobie lub grupie społecznej. Charakterystyką tej postawy jest zawsze wyraźna dychotomia na „dobrych” i „złych”, przy czym tempo zmian w obrębie tych grup powoduje, że ciężko jest czasami nadążyć za tym, kto jest gdzie. To podejście jest destrukcyjne. Niszczy zaufanie, prowadzi do konfliktów wśród przyjaciół, znajomych i w rodzinie, powoduje ideologizację i upolitycznienie wielu sfer całkowicie „pozapolitycznych”. Upolitycznienie wszystkiego wzmaga poczucie niepewności i egoistyczne skupianie się na własnym przetrwaniu. W tak rozchwianym i skonfliktowanym życiu tracimy chęć do doświadczania „innych”, nie potrafimy wyjść z własnego kokonu i otworzyć się na potrzeby drugiego człowieka.
Bez wątpienia liderzy (polityczni, społeczni, mediów czy biznesu) mają ogromny wpływ na pogłębianie tego nihilistycznego podejścia. Tym samym należy im przypisać wielką część odpowiedzialności za ten stan. Wydaje mi się, że tak jak my, również oni są w jakimś sensie „ofiarami” doświadczania konsekwencji kolejnej rewolucji przemysłowej skutkującej nieprawdopodobnym tempem rozwoju technologii informacyjnych. Poza oczywistymi zyskami widać też sporo strat, kiedy nie umiemy sobie z tymi zmianami radzić. Jedną z nich jest brak umiejętności przetworzenia tak wielkiej – i wciąż rosnącej – liczby bombardujących nas informacji.
Jak długo można wciąż czuwać, zachowywać świeżość spojrzenia i otwartość na innych?
Jak długo można wciąż czuwać, jak długo nasz układ nerwowy pozwoli nam utrzymać uwagę, świeżość spojrzenia i otwartość na innych? Żeby „przetrwać” w tym chaosie informacyjnym, wybieramy najprostsze rozwiązania w oparciu o dychotomiczny obraz świata podzielonego na „dobro” i „zło”, „wroga” i „przyjaciela”, „nas” i „ich”. Taki bieg rzeczy ponad 10 lat temu opisał słynny socjolog nowych mediów Manuel Castells, mówiący o odchodzeniu demokracji zachodnich od „polityki” do „polityki medialnej”, tj. porzucenia faktycznego sporu o polityczne idee na rzecz znacznie prostszego utożsamiania złożonych procesów społeczno-ekonomicznych z konkretnymi ludźmi, przeciwko którym się walczy. Skoro walczymy z kimś, kto jest „zły”, to mamy prawo go dehumanizować. Mamy więc do czynienia z dehumanizacją języka, a jednocześnie silną personalizacją samej polityki, głównie skierowanej przeciwko komuś.
To tworzy doskonały grunt dla różnego rodzaju ideologii, które – przypomnijmy za o. Maciejem Ziębą OP – charakteryzują się tym, że zawierają koncepcję prawdy i dobra, ujmują całą rzeczywistość w prosty i sztywny schemat, a jej wyznawcy uważają, że ich koncepcję wolno narzucić innym ludziom. Taką ideologią mogą być, i faktycznie bywają, zarówno liberalizm, socjalizm, konserwatyzm, ale także lewica czy prawica, progresywizm, tradycjonalizm, symetryzm, anarchizm itd. Ideologią możemy też uczynić w swoim życiu chrześcijaństwo czy katolicyzm. Dzisiaj jeszcze bardziej niż kiedykolwiek taka pokusa istnieje, bo w przeciwieństwie do przeszłości, kiedy narzucano nam go z zewnątrz, tego manichejskiego podziału świata na „dobrych” (moich) i „złych” (innych) pragniemy dzisiaj przede wszystkim my sami.
Humanizacja życia społecznego
Co możemy z tym zrobić? Każda rewolucja przemysłowa miała swoich oponentów. Ruch luddystów w XIX wieku palił i niszczył maszyny fabryczne. Jak się chwilę później okazało – było to działanie mało skuteczne.
Doświadczenie ludzkiego życia wymyka się wszelkim sztywnym ideologicznym schematom
Rozwiązaniem wydaje mi się podjęcie wyzwania i – w jakimś sensie – humanizacja życia społecznego, w której chrześcijanie odgrywać powinni kluczową rolę. Jak bardzo życie społecznego tego wymaga, świadczy wspomniany już na wstępnie język dehumanizujący adwersarzy, dominujące manichejskie – a więc niechrześcijańskie podziały – a także negatywne podejście większości z nas do uciekających przed grozą wojny i prześladowaniami uchodźców, wypychanie z przestrzeni publicznej osób bezdomnych i ubogich. Jeszcze bardziej niepokoi jednoznaczność sądów wobec tych grup wśród osób młodych.
Silnym orężem w podejmowaniu tego wyzwania jest nauczanie społeczne Kościoła i jedna z zasadniczych myśli Soboru Watykańskiego II, która znalazła swoje rozwinięcie w encyklice „Redemptor hominis” Jana Pawła II, a która brzmi „człowiek jest drogą Kościoła”. Człowiek w całej swojej złożoności, ze swoim bagażem doświadczeń, bolączek, ran i zwycięstw, ze swoimi korzeniami, wiarą i wątpliwościami. Doświadczenie ludzkiego życia wymyka się przecież wszelkim sztywnym ideologicznym schematom.
Podjęcie wyzwania i wyruszenie w tę drogą mogłoby się rozpocząć od pierwszych czterech kroków.
Styl jest ważny
Po pierwsze, przyjęcia przez chrześcijańskich liderów, że styl powinien być wyróżnikiem chrześcijan. „Patrzcie jak oni się miłują” – pisał Tertulian, szkicując życie pierwszych chrześcijan.
Powszechnie dzisiaj stało się myślenie, że ważny jest cel, a stylem niech się zajmują mięczaki. Jeśli jednak na poważnie bierzemy odpowiedzialność za życie społeczne i państwowe, to do pewnego stopnia styl staje się także celem uprawianej przez nas polityki, aktywności biznesowej, kulturalnej czy społecznej. Wynika to z realizacji fundamentalnej dla naszej cywilizacji zasady dobra wspólnego, zakładającej poszanowanie podstawowych praw osoby, dobrobyt, pokój, bezpieczeństwo i możliwości harmonijnego rozwoju zarówno indywidualnego, wspólnotowego jak i instytucjonalnego.
W centrum zasady dobra wspólnego leży godność człowieka. Nie przez przypadek papież Franciszek w orędziu na 50. Światowy Dzień Pokoju 1 stycznia 2017 roku położył tak silny nacisk na styl czyniący pokój i wezwał do podjęcia go przez polityków, liderów religijnych i przedsiębiorców.
Język jest kluczem
Po drugie, potrzeba nam docenienia wagi używanego języka, który jest podstawowym miernikiem stylu przewodzenia i naszej własnej aktywności. Nie jest obojętne, jakiego języka używamy. Język bowiem nie służy wyłącznie od opisywania świata wokół nas, język ma moc tworzenia społecznej rzeczywistości. Może ją niszczyć, prowadzić do konfliktów i wojen, ale może ją także czynić przyjazną, ludzką i pokojową.
Papież nie mówi o unikaniu konfliktów. Nawołuje do gotowości, by je przyjąć i rozwiązać
Ikona psychologii społecznej, Gordon Allport, któremu zawdzięczamy podwaliny pod współczesne rozumienie konfliktów między różnymi grupami społecznymi, na podstawie analizowania dramatycznych wydarzeń w historii XX wieku – kończących się masakrami i ludobójstwami na różnych kontynentach – utworzył drabinę obrazującą prawidłowości rozwoju negatywnego myślenia o innych. Podstawowym poziomem jest język, który wyklucza, stygmatyzuje, obraża i ocenia. Po nim następuje unikanie, dyskryminowanie, a następnie – nawet fizyczna przemoc. W lipcu tego roku, po wielu miesiącach uzgodnień z kościołami całego świata, sekretarz generalny ONZ ogłosił pierwszy w historii plan działań skierowany do liderów religijnych w celu budowania wspólnoty pokoju. Istotą tego szczegółowego dokumentu jest właśnie język, który zbyt często prowadzi dzisiaj do dyskryminacji, wykluczania i potwornych zbrodni.
Dla chrześcijan moc słowa jest oczywista. „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo” – czytamy w Ewangelii św. Jana.
Dialog jako metoda
Po trzecie, przyjęcie, że dialog jest metodą dla chrześcijan żyjących w świecie. W adhortacji „Evangelii gaudium”, papież Franciszek przytacza zasady społecznego działania. Jedną z nich, na którą powołuje się także we wspomnianym orędziu na 50. Światowy Dzień Pokoju, jest wskazanie, jak postępować z konfliktem społecznym. Papież nie mówi o unikaniu konfliktów. Wręcz przeciwnie. Nawołuje do gotowości, by je przyjąć, rozwiązać, i przemienić w ogniwo nowego procesu. A uczynić to należy właśnie na drodze dialogu.
Wezwanie to powinno być doskonale rozumiane w Polsce, gdzie pokojowa transformacja dokonana dzięki masowemu ruchowi „Solidarności” do dzisiaj jest inspiracją dla całego świata.
Ideowość – droga środka
I po czwarte, wybranie drogi środka między idealizmem, dającym wiarę w możliwość budowania raju na ziemi – zazwyczaj teoretycznego – a ideologią, ujmującą złożoność życia w sztywny schemat, narzucany innym. W moim odczuciu chrześcijaństwo postuluje podejście, które na własne potrzeby nazywam ideowością, a więc życiem wartościami i dawaniem świadectwa w konkretnych warunkach i kontekstach, w jakich dane jest nam żyć. To forma chrześcijańskiego realizmu, gdzie w pierwszej kolejności wymagania stawia się sobie samemu i dokonywanie zmian w takim stopniu, w jakim jest to możliwe.
We wspominanych już zasadach życia społecznego zamieszczonych przez papieża Franciszka w „Evangelii gaudium”, kolejna z nich mówi, że rzeczywistość jest ważniejsza od teorii. Powinniśmy dbać o to, żeby nie oderwać się zanadto od realiów życia. Tym, co daje szanse na rozwiązywanie problemów, to żywe doświadczenie, w którym konfrontujemy świat teoretycznych przekonań z rzeczywistością. Bez wątpienia jest to również przestroga – jak cała nauka Kościoła – żeby nie forsować „za wszelką cenę” własnych idealistycznych wizji społeczeństwa.
Inżynierowie ducha
Przed kilkoma tygodniami miałem możliwość uczestniczyć w Warszawie w spotkaniu z prof. Andreą Riccardim, historykiem i biografem Jana Pawła II, byłym ministrem i mediatorem w konfliktach międzynarodowych, ale przede wszystkim człowiekiem, który 50 lat temu założył funkcjonującą dzisiaj na kilku kontynentach wspólnotę pokoju i posługi najuboższym – Sant’Egidio.
Prof. Riccardi powiedział, że jako chrześcijanie jesteśmy wszyscy powołani do bycia duchowymi inżynierami, a główną profesją takich inżynierów jest budowanie mostów między ludźmi. Ten rodzaj inżynierii wymaga przyjęcia na serio, że to człowiek jest drogą Kościoła. Także w Polsce, gdzie inżynierów jak na lekarstwo. Użycie tak rozumianych inżynierskich mocy jest nie lada wyzwaniem dla Kościoła, czyli dla mnie i dla Ciebie.