Zima 2024, nr 4

Zamów

Węzeł gordyjski według Herberta

Zbigniew Herbert w rysunku Zbigniewa Kresowatego.

Napisy smarowane na niewinnym murze, bicie kruchych okien, bez­czeszczenie cmentarzy, podpalanie świątyń… Moment transformacji, wy­zwolenia złowieszczych elementów przemocy bywa najczęściej nieuch­wytny.

Krajobraz: skalisty płaskowyż, ziemia pokryta małymi kamieniami o barwie popiciu, tak jakby gromady szczurów wyległy na powierzch­nię i zastygły w bezruchu, rzadkie kępy topoli i – żałobne pochodnie – pod niskim, ołowianym niebem, które nie zsyła ani pociechy, ani nadziei, i wiatr, wszechobecny wiatr zmieszany z piaskiem – nieusta­jący przypływ suchego oceanu.

Miasto: niegdyś bogate i ludne, znajdowało się teraz w stanie dekom­pozycji. Zrujnowane domy i pałace, których nikt nie naprawiał, zasy­pane studnie i cysterny, opustoszałe ulice i bazary, a także szczątki akropolu – smutna pamiątka po dawnej świetności. Tylko mury wzno­siły się jeszcze wysokie i dumne, zbyteczna straż zapomnienia i nędzy.

Aleksander Macedoński spędził w Gordionie koniec zimy i .całą niemal wiosnę 333 roku. Przechwalał się zawsze, że przyroda i kaprysy aury są mu doskonale obojętne, ale w tym czasie jego nastrój odpowia­dał dokładnie beznadziejności otoczenia. Sytuacja była niepewna: do­chodziły złe wieści o ruchach, floty perskiej, zamiary wroga były trudne do przewidzenia, daremnie Czekał na posiłki z Grecji, bez których skazany był na gnuśną bezczynność.

Nawiedzały go tedy czarne myśli. Przeczucia, sny, stłumione głosy mówiły, że wyzwolenie miast greckich w Azji, świetne zwycięstwo nad Granikiem – to wszystko, czego dotychczas dokonał – było zaledwie prologiem, a wielka epopeja zostanie ma zawsze niedokończona – on sam zaś, który postawił przed sobą skromne zadanie zdobycia świata, zajmie wkrótce miejsce w ciemnym przedsionku historii, gdzie tłoczą się nieobliczalni, szaleni zuchwalcy, którym pamięć ludzka odmówiła prawa do wielkości i sławy idącej z pokolenia w pokolenie.

Z końcem imają nadeszły wreszcie upragnione posiłki złożone z Mace­dończyków i sprzymierzeńców greckich. Aleksander znużony długim czekaniem postanowił natychmiast opuścić Gordion.

Przedtem jednak – tak doradzano — wódz powinien dokonać czegoś niezwykłego, co podniosłoby jego autorytet, a również wpoiło armii przekonanie, że wojna, ma którą wyruszają, zgodna jest z planami bo­gów, a zatem jest wojną świętą.

We wszystkich wyprawach, obok medyków, kurtyzan, artystów, uczo­nych, towarzyszyli Aleksandrowi – etatowy poeta, oficjalny historyk, a także wróżbita – osobistość niezwykle ważna, spełniał bowiem dwie istotne, funkcje: był ambasadorem bogów,, akredytowanym przy rucho­mym pałacu królewskim zdobywcy i jednocześnie ministrem propagandy.

Przepowiednie ex post praktykowane są od wieków przez wszystkie ludy

Jego przepowiednie wysnute z lotu ptaków, konstelacji gwiezdnych i wnętrzności zwierząt zawierały zawsze utajony rozkaz: musisz prze­mierzyć ten jałowy i dziki kraj, musisz zdobyć miasto na górze, musisz wygrać bitwę. Do Aleksandra należało przetłumaczenie owych metafi­zycznych imperatywów na język logistyki i strategii. Dlatego obydwaj – wódz i wieszczek – związani byli z sobą ściśle .jak idea i urzeczywistnie­nie idei, jak pewny wniosek wysnuty z niejasnych przesłanek, jak błyskawica i grzmot.

Otóż wróżbita Aristander w tej doniosłej dziejowej chwili doradzał co następuje: jest tutaj w Gordionie rzecz osobliwa, od wieków oto­czona czcią powszechną, a mianowicie wojenny wóz legendarnego króla Tracji – Midasa. Do dyszla tego wozu przymocowany jest węzeł, którego nikt dotychczas nie zdołał rozplatać. Ty musisz to zrobić, Aleksandrze!

Aleksander słuchał tego. bez entuzjazmu i zupełnie nie mógł pojąć, dlaczego zmuszają go do odegrania roli godnej stajennego chłopca. Więc Aristander tłumaczył, odwołując do odległych, ciemnych genealogii, że Midas był spokrewniony z królami Macedonii, wobec czego rozwiązanie węzła jest niejako zobowiązaniem rodzinnym, a nadto potwierdzeniem pradawnych związków krwi! Nie należy także zapominać, że wóz Midasa poświęcony był Zeusowi – protoplaście Aleksandra. „Opera­cja Węzeł” może przyczynić się do umocnienia starego przymierza Grecji z Azją. Nie jest to przecież obojętne dla Aleksandra, któremu bardziej chyba odpowiada rola oswobodziciela niż najeźdźcy i uzurpa­tora.

Wszystko to brzmiało zawile i nieprzekonująco, więc Aristander do­szedł do sedna sprawy i rzucił na szalę argument rozstrzygający. Z dumą oświadczył, że wymyślił taką oto przepowiednię:

TEN
KTO ROZWIĄŻE
WĘZEŁ GORDYJSKI
PANEM GRECJI
ZOSTANIE

Oczywiście – ciągnął dalej wieszczek – jest to wersja niedosko­nała. Całość należy jeszcze starannie opracować literacko. Przepowied­nia winna mieć farmę dystychu łączącego heksametr z pentametrem. Wprowadzenie językowych archaizmów stępi kategoryczność świętej wypowiedzi i nada jej pożądany efekt szlachetnej dwuznaczności, zgod­nej z semantyką bogów, którzy wyrażają się zawsze sentencjonalnie, ale nie zawsze jasno.

Wojsku trzeba powiedzieć, że proroctwo jest arcystare, potwierdzone autorytetem wielu wyroczni. Przepowiednie ex post praktykowane są od wieków przez wszystkie ludy. Drobne przesunięcie w czasie jest naj­zupełniej obojętne bogom, którzy nie troszczą się przecież o kramarską rachubę lat, bowiem ich domem jest wspaniała, bezgraniczna teraźniej­szość.

Jeśli natomiast, z trudnych w tej chwili do przewidzenia powodów, całe przedsięwzięcie spełznie na niczym – sprawę uzna się za niebyłą. W takim przypadku Aristander, poeta Choerilos i historyk Kalistenes nie wspomną o niej ani słowem. Tak więc Aleksander idzie na spotkanie z tajemnicą bez ryzyka porażki.

Na koniec Aristander zauważył, że temat węzła wydaje mu się niezwy­kle pociągający. Trudno doprawdy oprzeć się zdumieniu, że nie znalazł dotychczas praktycznego zastosowania w sztuce wróżbiarskiej, tłuma­czeniu snów, czy choćby egzegezie zawiłych utworów poezji.

Następnego ranka Aleksander w asyście kilku generałów i wybranych żołnierzy udał się do pałacu Midasa.

A więc to był ów legendarny wóz – niepozorny, wyzbyty ozdób, rozpadający się od starości i nabożnych dotknięć – zużyty, śmieszny, wojenny grat. Bez trudu dostrzegł brunatno-ciemny węzeł. Ujął go w obie ręce i przekonał się, że jest to splot łyka, ciężki, twardy jak zaciś­nięta pięść zmarłego.

Rozpoczęły się zapasy z tym nieugiętym, zagadkowym przedmiotem. Naprzód Aleksander próbował znaleźć jedno, wyraźne pasmo, prowa­dzące jak kłębek Ariadny do wnętrza ciemnego labiryntu. Daremnie. Węzeł kpił z jego wysiłków. Pośród obecnych słychać było szmer roz­czarowania.

I wtedy stało się. Aleksander dobył miecza i jednym cięciem rozpłatał węzeł na pół. Kilka okrzyków – nie wiadomo – podziwu czy zawodu. W istocie nikt nie zdawał sobie sprawy, jaki jest głębszy sens tego zajścia.

Tej nocy rozszalała się nad miastem potężna, niezwykła o tej porze roku burza śniegowa. Błyskawice rozjaśniały ciemności, po niebie toczyły się ciężkie pioruny. Dla. Aristandra był to widomy znak, że w ten sposób bogowie oklaskują zwycięstwo Aleksandra nad węzłem i że czyn jego przypadł im do gustu. Natomiast Arystotelesowi nie podobał się wcale.

Nazajutrz Aleksander na czele wojsk z ulgą opuścił Gordion, Parę tygodni po epizodzie z węzłem otrzymał list od swego mistrza z Aten.

Dawniej czytał te pisma, jak przystoi uczniowi, z pilną uwagą i na­leżytym szacunkiem, ale z upływem czasu dialog rwał się, rozmowa przechodziła nieuchronnie w monolog. Filozof donosił o zagadnieniach, nad którymi właśnie pracował. Aleksander określał swoją pozycję na rozra­stającej się mapie świata i ograniczał się do krótkich informacji o so­bie, banalnych jak komunikat wojenny.

Stagiryta – mieszkaniec podupadłej, prowincjonalnej stolicy, filozof rozmyślający w cieniu małych drzew, nie mógł zrozumieć swego królew­skiego ucznia, który ścigał bez wytchnienia umykającą zjawę Achillesa, gnał przed sobą nieskończone stada gór, pustyń i lasów, na grzbiecie konia jak na grzbiecie fali, w przestrzeni bez wymiarów, w czasie bez granic, którego nie mogły pomieścić ani dnie, ani noce, zanurzonego w huk bitew i ciszę pobojowisk – pręgowanego jak tygrys światłem i oślepiającą czernią.

Zapewne filozofom potrzebny jest stały punkt oparcia ponad skłę­bionym oceanem wszystkich zjawisk. Ale nieruchomy wódz byłby figurą absurdalną jak czworokątny trójkąt.

Grecy – myślał Aleksander – najczęściej zadowalali się własną okoli­cą, ojczystym horyzontem, mieli też osobliwą skłonność do rozpatry­wania kosmosu z perspektywy winnicy i wyciągania ze skromnych do­świadczeń dalekosiężnych wniosków. Kto to powiedział, że przypominają żaby kumkające nad sadzawką Śródziemnego Morza?

Skoro nawet bogowie nie mogą zmienić przeszłości, trzeba liczyć na dobrotliwą ludzką niepamięć

Najbardziej bolał, a potem już tylko irytował Aleksandra – pedanty­czny chłód i niezmącona powaga listów Stagiryty. Nie było w nich jakby miejsca na żaden odruch serca, a także podziwu, dumy, uznania dla niezwykłych czynów ucznia. Czasem zdawało się, że opuszcza mędrca poczucie humoru, które jest znamienną cechą poczucia rzeczywistości, kiedy to, na przykład, pisał do swego wychowanka – zajętego w tym czasie oblężeniem miasta – o właściwościach liczb nieparzystych, o ustroju Kartaginy, teorii fal nilowych i życiu pszczół.

Listy Arystotelesa składały się zazwyczaj z trzech dobrze wyważonych jako człony traktatu części. W pierwszej filozof donosił wyczerpująco o swoich pracach i planach naukowych. Potem następowały prośby o przesyłanie materiałów, które mogłyby wzbogacić jego kolekcję oka­zów z dziedziny zoologii, botaniki i mineralogii, a także – ciekawość Arystotelesa była doprawdy nienasycona – żądanie ścisłych informacji o wszystkich niezwykłych fenomenach natury, jak również obyczajach i wierzeniach ludów barbarzyńskich. Koniec listu stanowiła część, by tak rzec, etyczna, zawierająca surowe nagany, rozważania na temat idealnego władcy, wzory rozumnego postępowania, poparte przykładami z życia wielkich mężów.

Także tym razem filozof wystąpił w roli pedagoga. Pisał, że doszły go słuchy (w Atenach z lubością plotkowano na temat każdego nie­powodzenia Macedończyka) o dziwnej historii z węzłem gordyjskim i słusznie domyślał się, że był to niefortunny pomysł Aristandra. Przypominał, że od dawna monitował, aby pozbyć się tego niegodnego doradcy, którego należy osadzić na roli, chociaż jeśli siła jego mięśni równa się sile umysłu, niewielki będzie z niego pożytek. Zaciekła pogar­da dla wróżbitów krzesała iskierki sarkazmu.

Co innego – wywodził dalej Stagiryta – jest słuchać nierozumnych głosów i opinii – na to jesteśmy skazani niestety wszyscy — a co innego ulegać im. Aleksander stoi przed nieubłaganą alternatywą: albo zrezyg­nuje z przyrodzonej mu władzy sądzenia na rzecz ciemnego wieszczka, a wtedy sława przyszłych czynów przypadnie nie jemu – ten cios był celny i musiał .zranić ucznia – albo też będzie postępował samodzielnie, kierując się własnym rozumem, do czego zobowiązuje go królewskie pochodzenie i nabyta wiedza.

A teraz co do samego węzła. Aleksander myli się, jeśli mniema, że stanął na wysokości zadania (zakładając nawet minimalny sens tego niesmacznego popisu). Węzeł należało bowiem rozwiązać – nie zaś prze­ciąć. Tego mógłby dokonać byle obskurny rzeźnik.

Na koniec filozof prosił, aby całej tej sprawie nie nadawać rozgłosu. Skoro nawet bogowie nie mogą zmienić przeszłości, trzeba już tylko liczyć na dobrotliwą ludzką niepamięć.

Jest rzeczą godną uwagi, a zarazem niepokojącą, jak ogromną karierę w historii zrobiła ta nieszczęsna afera. Osobnicy, którzy niewiele mądrego potrafią powiedzieć o prawdziwej wielkości Aleksandra, na dźwięk dwu magicznych słów, „węzeł gordyjski”, wpadają w rodzaj głupawej ekstazy – mlaskają językiem, podnoszą oczy do nieba, uśmiechają się z aprobatą. I to właśnie jest niepokojące.

Jedynym strojem godnym filozofa jest bezbronna nagość

Węzeł gordyjski stał się wyrażeniem potocznym, wszedł do skarbnicy językowej ludów zwanych cywilizowanymi. Co gorsze, awansował do rangi symbolu. Ale symbolu czego? Chytrego podstępu, intelektualnej odwagi, błyskawicznej przemiany idei w czyn, przewagi ducha nad ma­terią? Nikt spośród tych, którzy bredzą o tym z entuzjazmem, nie próbo­wał dać na te pytania odpowiedzi.

Sześć lat po zdarzeniu w Gordionie Aleksander przekroczył próg ta­jemniczych Indii. Wówczas, jak wiemy, doszło, a właściwie mogło dojść do pierwszej konfrontacji Dwu Światów, kiedy to nieopodal miasta Taxila napotkano przedziwnych ludzi, otoczonych powszechną czcią – nagich filozofów – dla których pomysłowi Grecy ukuli nazwę: gymnosofiści. Wieść o tym zapisaną w kronikach poniosła przez wieki legenda.

Jeden z gymnosofistów, imieniem Mandanis, miał się wyrazić, że Aleksander jest pierwszym uzbrojonym filozofem, jakiego w życiu wi­dział. Grecy uznali to za wyszukany komplement. Nam się jednak wydaje, że był to wyraz zdziwienia, a może nawet grzecznie zawoalowany zarzut.

Owo spotkanie Dwu Światów skończyło się podobnie jak wszystkie międzynarodowe konferencje, tym mianowicie, że uczestnicy, potencjalni oponenci, rozeszli się w błogim przekonaniu o niezachwianej słuszności swoich własnych przekonań. Zapewne poważną przeszkodą na drodze do prawdziwej wymiany idei i rzetelnego porozumienia były trudności językowe. Tłumacze armii Aleksandra posiadali zgrzebny zasób słów obcej mowy i kulawą żołnierską gramatykę z jej predylekcją do bezoko­liczników i trybu rozkazującego, co w sam raz wystarcza, żeby sprawnie rekwirować zboże, paszę i bydło, natomiast w niewielkim stopniu pozwala oddać subtelne odcienie myśli.

W świcie Aleksandra znajdował się niejaki Onesikritos – oficer marynarki i amator-filozof w jednej osobie. Jemu właśnie zawdzięcza­my relację o nieudanej próbie zbliżenia dwu wielkich kultur. Onesikri­tos doszedł bowiem do wniosku, że indyjscy gurowie są po prostu od­mianą greckich cyników. To oficerskie stwierdzenie podniosło zapewne odkrywcę na duchu, sam bowiem był uczniem Diogenesa, więc popular­ność doktryny mistrza na krańcach świata połechtała jego próżność. Trudno doprawdy o bardziej wymowny przykład intelektualnej arogan­cji, to znaczy tłumaczenia tego, co zagadkowe i niepojęte, na terminy swojskie i zamykania oczu na wspaniałą i pouczającą różnorodność świa­ta. Z całej tej historii nikt nie chciał czy też nie potrafił wysnuć praw­dziwego morału, a mianowicie tego, że jedynym strojem godnym filozofa jest bezbronna nagość.

W Gordionie stała się rzecz godna ubolewania, godna potępienia na­wet. Trybunały historii traktują ten z pozoru nieważny incydent po­błażliwie.

Gdyby przecięcia węzła dokonał któryś z satrapów wschodnich, wszy­stko byłaby zrozumiałe i jasne, jak napis na skale obwieszczający pustyni wolę tyrana zabójczym alfabetem – strzał, toporów i mieczy. Od Aleksandra można było oczekiwać czegoś w lepszym stylu.

Węzeł gordyjski przestał istnieć jako przedmiot realny, lecz istnieje nadal jako przedmiot naszej wyobraźni

Bo przecież zdawał on sobie dobrze sprawę, co więcej, zabiegał o to, aby wszystkie jego uczynki, całe życie, stały się dla potomnych budu­jącą przypowieścią, godnym naśladowania wzorem, paradygmą. Niepo­jęte zaślepienie sprawiło, że wprowadził do procesu myślenia element siły. Jak mógł przeoczyć fakt, że rozwiązywanie węzłów i problemów nie jest popisem atletycznym, ale operacją intelektualną, a ta zakłada zgodę na błądzenie, bezradność wobec splątanej materii świata, cudowną ludz­ką niepewność i pokorną cierpliwość.

Aleksander, nie mogąc sprostać zadaniu, unicestwił problem mieczem. Można z westchnieniem ulgi powiedzieć: to było dawno i nigdy więcej się nie powtórzy. Ale skąd ta pewność? Węzeł gordyjski przestał istnieć jako przedmiot realny, lecz istnieje nadal i to uparcie jako przedmiot naszej wyobraźni, jako zagadnienie poznawcze. Nie podobna wymazać go z pamięci ani także wykluczyć, że w samym środku tego zmaltretowa­nego przez zdobywcę splotu tkwił jakiś ważny zapis, przestroga, mądrość, modlitwa, nadzieja czy choćby model starej kosmologii. Teraz już nikt nie potrafi zrekonstruować węzła – no bo jak? I to jest nad wyraz bole­sne. Zamordowano Tajemnicę.

Z ciężkim sercem (bo któż nie kochał Aleksandra) trzeba wyznać, że zalegalizował on niejako pewien odrażający rodzaj gwałtu. Fakt, że w każdym stuleciu święci on swoje haniebne tryumfy, nie usprawied­liwia Macedończyka. Stosujemy wobec niego miarę najwyższą.

To prawda, gwałt zadany osobom różni się od gwałtu zadanego przed­miotom, ale w końcu przedmioty to też nasi bliźni wymagający opieki, albowiem pozbawione są mowy i zdolności stawiania czynnego oporu. Nie wiadomo zresztą, od czego zaczyna się eskalacja zbrodni. Napisy smarowane na niewinnym murze, bicie kruchych okien, bez­czeszczenie cmentarzy, podpalanie świątyń… Moment transformacji, wy­zwolenia złowieszczych elementów przemocy bywa najczęściej nieuch­wytny.

Dlatego można doszukać się analogii między niepoczytalnym wybry­kiem Aleksandra a tym, co zdarzyło się później na słonecznej sycylij­skiej plaży, kiedy to rzymski kapral rozpłatał ciało Archimedesa, kreślącego na piasku niezrozumiałe dla prostaka wzory i geometryczne figury.

Wesprzyj Więź

A także potem, owe płonące przez wieki, aż do naszych dni, stosy – pochodnie ciemności – stosy papirusów, manuskryptów utrwalonych na cielęcej skórze, stosy książek, do których dorzucano – jakby to był tylko suplement – niepokornych autorów.

Tekst ukazał się w czasopiśmie „Więź” nr 6/1981.

Pod tym adresem znajdą Państwo książki Zbigniewa Herberta wydane przez „Więź”. Zachęcamy do zakupu.

Podziel się

Wiadomość