„Dunkierka” to rasowe, przepełnione goryczą kino antywojenne, pokazujące okrucieństwo działań zbrojnych. W opowieści Nolana nie oglądamy bohaterów, a jedynie zatrwożonych żołnierzy i nieświadomych skali tragizmu cywilów.
Jeśli wierzyć amerykańskim serwisom, Christopher Nolan jest dziś najlepiej opłacanym reżyserem w Hollywood. Seans jego ostatniego dzieła, za które twórca „Mrocznego rycerza” miał zainkasować ponad 20 milionów dolarów, skłania do jeszcze jednego wniosku: brytyjski filmowiec to obecnie jeden z nielicznych szczęśliwców, cieszących się w branży twórczą niezależnością. Nolan nie tylko odnosi komercyjno-artystyczne triumfy, ale też kręci dokładnie takie filmy, jakie chce – w jego wysokobudżetowych produkcjach widać techniczną samoświadomość, swobodę i zaangażowanie emocjonalne.
Tytułowa Dunkierka jest nazwą najbardziej wysuniętej na północ francuskiej miejscowości. To tam na przełomie maja i czerwca 1940 roku oddziały brytyjskie, francuskie i belgijskie zostały otoczone przez siły niemieckie. W trakcie Operacji Dynamo niemal 400 tys. żołnierzy alianckich zostało ewakuowanych drogą morską do Wielkiej Brytanii.
Najnowszy film Nolana nie jest typową pozycją w jego filmografii. Oczywiście, na ekranie widzimy Cilliana Murphy’ego, a w tle wybrzmiewa muzyka Hansa Zimmera. Niemniej brytyjski reżyser tym razem rezygnuje między innymi z podwójnych puent i typowego dla siebie niemal trzygodzinnego metrażu – całość zamyka się w niecałych dwóch godzinach seansu.
Można powiedzieć, że kino antywojenne wciąż ma się wyśmienicie
To właśnie lapidarność i spójność stanowi największe novum projektu. Scenariusz „Dunkierki” liczył 76 stron, co na warunki hollywoodzkie jest ewenementem – przyjmuje się, że jedna strona odpowiada jednej minucie filmu. Wynika to z odmienności zastosowanej w filmie narracji. Wcześniejsze filmy reżysera, jak „Interstellar” i „Incepcja”, obfitowały przecież w dialogi i skomplikowaną intrygę. Tym razem Nolan opowiada praktycznie bez anegdoty i nagłych zwrotów akcji. Ekranowe kwestie zostały ograniczone do minimum i zastąpione pantomimą, zamiast filozoficznych rozważań słyszymy najczęściej jedynie proste, żołnierskie komendy. Nie bez powodu brytyjski twórca przed przystąpieniem do realizacji dzieła przypominał sobie klasykę kina niemego.
Warsztatowa sprawność reżysera „Prestiżu” sprawia, że jego najnowszy film trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Nolan poprzez montaż równoległy (technika polegająca na używaniu dwóch serii ujęć dla przedstawienia z różnej perspektywy wydarzeń dziejących się w tym samym czasie) miesza ze sobą trzy perspektywy miejsca (woda, ląd, powietrze) i czasu akcji po to, by wywołać w widzu uczucie suspensu. Zabieg ten udaje się z nawiązką. Te same wydarzenia zyskują po chwili nowe znaczenie po ukazaniu ich z odmiennego punktu widzenia. Jeśli dodać do tego zdjęcia kamerami IMAX (pozostaje żałować, że w Polsce nie obejrzymy filmu w formacie 70mm), autentyczną scenerię i tysiące statystów można powiedzieć, że na ekranie oglądamy wizualny, nieco awangardowy majstersztyk.
Niech nikogo nie zmyli data premiery: „Dunkierka” wchodzi na ekrany w środku lata, nie jest jednak blockbusterem. Nie ujmując nic tegorocznym, udanym zresztą, hitom jak „Spider-Man: Homecoming” czy „Wonder Woman”, wypada mi zauważyć, że obraz Nolana to jednak kino z nieco innej półki. Choć zwiastun zapowiadał hollywoodzką opowieść o „przekuwaniu klęski w sukces”, samego patosu mamy w dziele jak na lekarstwo, zaś „budujący” ton wybrzmiewa jedynie w zakończeniu. „Dunkierka” to rasowe, przepełnione goryczą kino antywojenne, pokazujące okrucieństwo i tragizm działań wojennych. W opowieści Nolana nie oglądamy bohaterów, a jedynie zatrwożonych i zmęczonych żołnierzy, którzy zostają zmuszeni do chowania się przed wrogiem. Na wysokości zadania stanąć mają okazję jedynie cywile, ale nawet oni nie posiadają pełnej świadomości tego, w czym przyjdzie im wziąć udział.
Nolan konstruuje filmowy świat za pomocą figury everymana, co dwojako rzutuje na całość opowieści. W sensie pozytywnym wojnę oglądamy nie z perspektywy silnych herosów, ale szeregowców, którzy marzą tylko o tym, by uciec przed hukiem bomb. Sugestywna muzyka Zimmera wyraźnie potęguje niepokój – każdy, najmniejszy szmer na plaży powoduje wśród aliantów trwogę. Słabością wyboru takiego podejścia jest natomiast wyraźny brak w filmie protagonistów. Wszystkie postacie zostają jedynie naszkicowane. Fionn Whitehead jako walczący o życie szeregowy, Kenneth Branagh w roli dowódcy, subtelny Mark Rylance czy oglądany w lotniczej masce Tom Hardy tworzą przekonujące role, wszystkie one jednak schodzą na dalszy plan. Właściwie jedynym czynnikiem niezależnym w dziele pozostaje… czas. To on kształtuje filmową rzeczywistość – alianci jedynie walczą z materią (tonący, storpedowany okręt zamienia się w pułapkę) i żywiołem, zostają ubezwłasnowolnieni czekaniem na ratunek lub podążaniem w kierunku oczekujących.
Powiedzenie, że najnowszy film Christophera Nolana rewolucjonizuje gatunek byłoby nieścisłością i ignorancją. Piekło wojny pokazywali wcześniej między innymi Spielberg („Szeregowiec Ryan”), Coppola („Czas Apokalipsy”), Stone („Pluton”) czy Klimow („Idź i patrz”). Pamiętając o zeszłorocznej „Przełęczy ocalonych” Gibsona można powiedzieć, że kino antywojenne wciąż ma się wyśmienicie.
Myślę, że „Dunkierka” zostanie zaliczona do szeregu wymienionych wyżej filmów. Nawet jeśli nie, zamysł reżysera udał się doskonale. Wierzący w moc kina Nolan powtarza, że chciał na ekranie oddać strach i tragizm swoich bohaterów. Seans jego najnowszego filmu powoduje, że widz może poczuć się jak otoczony na plaży aliancki żołnierz niemal osiemdziesiąt lat temu. Takie wrażenie burzy iluzję piękna wojny. Mimo że trwa niecałe dwie godziny.