Może źle to zabrzmi, ale ja lubię moment, kiedy bardzo otwarcie rozmawiamy z chorym o śmierci – mówi ks. Jan Kaczkowski w książce „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”.
Katarzyna Jabłońska: Ty, Janie, kiedy odwołujesz się do własnej sytuacji człowieka śmiertelnie chorego, chętnie mówisz o klasie: „Chciałbym umrzeć szybko, sprawnie i z klasą”. Daruj, ale to „umrzeć z klasą” zawsze powoduje we mnie zgrzyt.
Ks. Jan Kaczkowski: Umrzeć bez klasy to umierać bez godności albo z nadszarpniętą godnością.
Może to moje mówienie o umieraniu z klasą jest wynikiem obawy przed zaufaniem innym, że mogą mnie akceptować także wtedy, kiedy będę mówił od rzeczy i będę całkowicie bezbronny. Jeszcze nie wyrobiłem w sobie zgody na pełne ogołocenie – wymioty, załatwianie się w pieluchę, całą tę przykrą fizjologię, nad którą mogę przestać panować, a inni będą musieli mnie w takim stanie pielęgnować. Jest we mnie lęk, że drugi człowiek się mną zbrzydzi.
Choroba to często konieczność przekraczania kolejnych istniejących w nas barier – choćby korzystanie z pampersa. Kiedy po raz pierwszy musiałem go użyć, czułem się podle. Skoro jednak wielokrotnie zapewniałem pacjentów naszego hospicjum – i wciąż to robię naprawdę szczerze – żeby nie robili sobie wyrzutów, że przy mnie wymiotują czy dzieje się coś z ich fizjologią, co może ich krępować, to paradoksalnie ta moja obrona własnej autonomii jest właśnie bez klasy.
Zgoda na tego rodzaju – jak to nazywasz – ogołocenie przychodzi nam łatwiej w odniesieniu do innych niż wobec samych siebie.
Masz rację, bo przecież ja sam jestem w stu procentach pewien – dałbym się w obronie tej tezy pokroić – że nawet człowiek najbardziej ogołocony ma innym coś do dania. Godność osoby ludzkiej jest w dawaniu. Dawanie ma sens, bez względu na jakość. Nie oznacza to jednak – chciałbym tu być dobrze zrozumiany – rygorystycznego obowiązku. Człowiek ma prawo, a może również powinność powiedzieć: jestem bezsilny, nie daję rady. To nie ma nic wspólnego z szantażowaniem bezsilnością, przeciwnie i paradoksalnie, ta jego autentyczna bezsilność budzi u innych potencjał dawania.
W hospicjum przychodzi taki moment, kiedy faktycznie nie możemy już medycznie choremu niemal nic zaproponować, i to nie dlatego, że jesteśmy pod ścianą, ale dlatego, że jest zabezpieczony. Zagwarantowaliśmy mu możliwie pełną kontrolę objawów: chorego nie boli, nie jest mu duszno, jest po prostu w stanie przedagonalnym. Może źle to zabrzmi, ale ja lubię moment, kiedy bardzo otwarcie rozmawiamy z chorym o śmierci. Mam wtedy poczucie, że to, co robimy w hospicjum – opieka medyczna, psychologiczna i duchowa – ma sens. Przychodzę do chorego i mówię na przykład: „Panie Zbyszku, obaj wiemy, że pora umierania się zbliża. Wyobrażam sobie, że to dla pana bardzo trudne. Niech pan jednak przez chwilę pomyśli, dla kogo z pana najbliższych jest to jeszcze trudniejsze?”. Wtedy jego lęk schodzi na chwilę na dalszy plan, myśli o żonie i synu, Krzysztofie, który niedawno skończył piętnaście lat i jest w okresie buntu – bo do pana Zbyszka dociera, że dla nich jego śmierć to tragedia. W takiej sytuacji zawsze pytam: „Co wspólnie możemy zrobić, żeby nieco ulżyć ich cierpieniu?”. Wtedy ten stojący na progu śmierci człowiek na chwilę przestaje być pacjentem, kimś w centrum uwagi, a staje się mężem i ojcem, zaczyna myśleć o innych, a nie jedynie o swoim umieraniu.
To bardzo ważne, bo człowiek – również ten bardzo chory, zbliżający się do kresu życia – ma coś drugiemu do dania. Chociażby wiedzę o najbliższych, o swoich relacjach, bo to przecież on jest ekspertem od własnej rodziny. I czasem to się udaje. To są te piękne zdarzenia, kiedy ktoś bliski śmierci znajduje w sobie tyle siły, że do końca chce zrobić coś dla drugiego. To są małe, a czasem wielkie cuda.
Wielokrotnie w tej książce mówiłeś o tym, jak się przygotować, żeby dobrze przeżyć własną śmierć. A jak przygotować się do tego, żeby dobrze towarzyszyć swojemu bliskiemu w umieraniu?
Najważniejsza sprawa to nie udawać: „Wszystko będzie dobrze”, „Na pewno wyzdrowiejesz” etc. Jeśli naprawdę śmierć jest już na horyzoncie i wiemy o tym, nie powinniśmy ukrywać tego przed naszym chorym, zwłaszcza że on najczęściej już o tym dobrze wie i gotów jest na rozmowę na ten temat. Widząc jednak uniki najbliższych, nie zawsze ma siłę przebić się przez tę zmowę milczenia. W hospicjum zazwyczaj w takich sytuacjach wkraczamy z pomocą. Dobrze, żeby taka szczera rozmowa – świadomie się powtarzam – odbyła się, kiedy jest jeszcze trochę czasu i można wspólnie z odchodzącym pozamykać ważne sprawy, odbyć istotne rozmowy i przez jakiś czas cieszyć się jeszcze obecnością siebie nawzajem. Rozumiem, że śmierć ukochanego człowieka to doświadczenie, które trudno unieść, kiedy jednak moment śmierci nastaje, rozpacz jego najbliższych i ich niezgoda na tę śmierć powinny zejść na dalszy plan. Jeśli naprawdę chcemy pomóc umierającemu, aby dobrze przeżył swoją śmierć, to najlepszym, co możemy zrobić, jest pełne spokoju i czułości towarzyszenie mu. Lepiej byłoby powstrzymać się od szlochów, spazmów czy prób zatrzymywania chorego przy życiu.
Zatrzymywania chorego przy życiu?
Zdarzają się wypadki, że najbliżsi w odruchu rozpaczy błagają: „Nie możesz umrzeć!”, „Nie zostawiaj mnie jeszcze!”, „Potrzebuję, żebyś żył!”. To dla odchodzącego bardzo dramatyczna sytuacja. Mieliśmy kiedyś w hospicjum pacjenta, który nie mógł umrzeć, ponieważ jego córka nie dawała mu na tę śmierć przyzwolenia. Był bardzo wyniszczony chorobą i dobrze przygotowany na śmierć. Na szczęście córka zrozumiała, że tym swoim zachowaniem tylko dokłada tacie cierpienia. Dała mu swoje przyzwolenie na śmierć i dzielnie towarzyszyła w umieraniu.
Wszystkich czuwających przy umierających albo przy tych, którzy nie mogą skonać, zachęcałbym do praktykowania tradycyjnych, czasem bardzo starych, ale skutecznych pobożnych zwyczajów. Przy ludziach konających należy się modlić półgłosem. Obowiązkowo trzeba przy nich siedzieć lub klęczeć, a nie stać, bo kiedy stoimy – a zwłaszcza pochylamy się nad nimi – mają wrażenie, że im duszno. Trzeba siedzieć tak, by widzieli naszą twarz, by nasz głos nie dochodził gdzieś z tyłu ich głowy.
My, ludzie wierzący, mamy również pewne święte czynności – sakramenty (spowiedź, namaszczenie i Komunia Święta w formie wiatyku) i sakramentalia (poświęcenia, błogosławieństwa, inne modlitwy). A także uświęcone tradycją zwyczaje: zapalenie gromnicy, pokropienie wodą święconą – one również pomagają w towarzyszeniu umierającemu.
Ale przecież również ci, którzy nie wierzą, mogą uczestniczyć w procesie pożegnania ze swoim umierającym. Można uklęknąć przy łóżku umierającego nie po to, żeby się modlić, ale po prostu wyszeptać do ucha to wszystko, co jeszcze chcielibyśmy mu powiedzieć. Można to też powiedzieć odchodzącej osobie w myślach, czule gładząc jej dłoń, policzek czy czoło. Sam też zwykłem głośno zwracać się do umierającego człowieka i mówić, że razem z jego najbliższymi jesteśmy przy nim, żeby niczego się nie bał, że będziemy przy nim cały czas. Wymieniam imiona wszystkich obecnych, dyskretnie zachęcam ich, żeby obdarzali odchodzącego bliskiego czułymi gestami.
Jeśli przybliżający się do kresu człowiek ma kilkuletnie lub nastoletnie dzieci, zachęcam, żeby przyprowadzić je zawczasu, aby mogły pożegnać się z odchodzącym rodzicem, poczuć jego ciepło i bliskość. Można zaproponować dziecku, żeby wzięło umierającą mamę za rękę i powiedziało jej w myślach wszystko, co by chciało. Najlepiej, żeby przy tym był psycholog.
Niektórzy uważają, że dzieci nie należy przyprowadzać do umierających.
To absurdalne. Dziecko też ma prawo pożegnać się z umierającym rodzicem czy którymś z dziadków. Okazać im swoją miłość, przytulić się do jeszcze żywej osoby. Spotkałem człowieka, który postanowił zataić przed własnymi dziećmi śmierć ich mamy. Zamierzał im powiedzieć, że na rok wyjechała do Chin na leczenie. To straszne. Jak dzieci miałyby unieść to, że mama się z nimi nie pożegnała, że w ogóle się z nimi nie kontaktuje? No i przecież mama za ten rok nie wróci. Nie mogę sobie wyobrazić, jak przez ten czas miałaby funkcjonować ta rodzina, w której ojciec okłamywałby dzieci. Taka postawa to piramidalne nieporozumienie. Oczywiście, dla dziecka śmierć rodzica czy innej ukochanej osoby to zazwyczaj doświadczenie traumatyczne. Ale zamiast je okłamywać czy nie dopuszczać do umierającego, namawiałbym, aby pozwolić dziecku pożegnać się z odchodzącym bliskim, a potem otoczyć dziecko czy nastolatka czułą troską w tym bólu po stracie i z delikatnością mu towarzyszyć.
Jeśli nie zadbamy o to, żeby dziecko pożegnało się ze swoim umierającym bliskim, jego ból po stracie może być jeszcze bardziej dojmujący. Może wyrzucać sobie, że nie przeprosiło zmarłego albo nie miało szansy powiedzieć mu, jak bardzo go kocha. Dla bliskich umierającego bardzo trudny jest również ten moment, kiedy śmierć się dopełni. W naszym hospicjum zazwyczaj czuwamy przy zmarłym jeszcze jakiś czas po oddaniu przezeń ostatniego tchnienia. Kiedy jednak śmierć już zostanie domknięta – wspólnie trwaliśmy przy umierającym, trzymaliśmy go za rękę, pocałowaliśmy na pożegnanie, modliliśmy się za niego – trzeba w pewnym momencie umieć wyprowadzić bliskich z pokoju zmarłego.
To jest fragment książki Katarzyny Jabłońskiej i ks. Jana Kaczkowskiego „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”. Zapraszamy do zakupu!