Sfera wiary jest reżyserowi całkowicie obojętna, a może nawet obca. Frljić bawi się w profanację, jego teatr nie posiada zdolności bluźnierczej.
Aktorka Barbara Wysocka dzwoni w prologu sztuki w zaświaty do Bertolta Brechta, prosząc o radę, jak wystawić dramat Stanisława Wyspiańskiego. Brecht sugeruje po namyśle, żeby zwrócić się z tym pytaniem do papieża, wszak to Polska. Wysocka do papieża nie dzwoni. „Klątwę” jednak wystawiono. Ale już od prologu wiem, że będzie to przedstawienie „nierzeczywiste”. A z dramatu pozostanie tylko tytuł – czego nie żałuję, bo Wyspiański to dla mnie autor trzech arcydzieł: „Wesela”, „Wyzwolenia” i „Nocy listopadowej”. A „Klątwa”? Nigdy nie mogłem przez nią przebrnąć.
Prześwietlony przez policję
Byłem zatem w końcu na tej inkryminowanej „Klątwie” w warszawskim Teatrze Powszechnym, obejrzałem ostatnie, przedwakacyjne przedstawienie. Wracałem tego dnia z Łodzi. Pociąg opóźnił się nieco. Po osiemnastej wysiadam na dworcu Warszawa Centralna, biegnę do tramwaju, siedemnastka jest od razu, jadę do przystanku Metro Rondo ONZ, to zaledwie dwie minuty. Biegiem po schodach ruchomych i nieruchomych, jest peron. Czekam, minuty się dłużą, wsiadam wreszcie. Wysiadam na przystanku Metro Stadion Narodowy. Zbliża się 19.00. Nie zdążę, myślę sobie, bo znaleźć prawidłowe wyjście z tego skomplikowanego labiryntu, a potem dojść do Powszechnego – to nie taka prosta sprawa. Rozglądam się, które schody wyprowadzą mnie z podziemi na Zamoyskiego. Oczywiście, wybrałem nie te, co trzeba, jestem na powierzchni, i widzę biało-czerwony Narodowy. Nie tu miałem wyjść… Więc niczym rasowy czterystumetrowiec ruszam do teatru, sadzę wielkie susy, zdyszany podbiegam, widzę napis „Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera”, za cztery dziewiętnasta, zdążę…
Nie, co to? Przed teatrem zasieki, policja, ochrona, choć tego dnia żadnych manifestacji nie było, ale ta ostrożność była całkowicie zrozumiała po ostatnich wydarzeniach, kiedy ktoś z wykrzykujących narodowe hasła wrzucił do sali teatralnej w kierunku publiczności jakieś śmierdzące środki, ktoś inny wcześniej odpalił race, a jedna osoba została poparzona. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, nawet w Powszechnym. Żeby wejść trzeba albo mieć bilet, albo być na liście zaproszonych. Nie mam biletu, nie ma mnie na liście. Za dwie dziewiętnasta.
Wprosiłem się na to akurat przedstawienie w ostatniej chwili, bo przecież biletów dostać nie sposób. Ważna Osoba z Teatru Powszechnego zapomniała zapewne w tych emocjach wpisać mnie na listę. Więc dzwonię do Ważnej Osoby, na szczęście odbiera. Halo, słuchaj, nie chcą mnie wpuścić – jęczę do słuchawki. Teraz to Ważna Osoba biegnie do mnie, a ja stoję obok policjanta; jest minuta po dziewiętnastej. Spokojnie, uśmierza moje zdenerwowanie Ważna Osoba, zaczniemy grać za jakieś dwadzieścia minut, a może jeszcze później. Wchodzę do budynku, a tam przed wejściem na salę kolejne zasieki, a właściwie kontrola. Ogromna kolejka widzów. Po raz pierwszy w życiu przed rozpoczęciem sztuki zostałem „prześwietlony” przez policję od stóp do głowy, no, powiedzmy – do szyi, torbę też mi „zlustrowano”, czy jakichś niebezpiecznych materiałów nie wnoszę. Wyglądało jakby na „Klątwę” przyjechał pan prezydent w towarzystwie pani premier (żart!). A to Polska właśnie, pomyślałem.
Zostałem wprowadzony na balkon, miałem dużo miejsca, swobody. Doskonała widoczność, widzę z góry tylko pierwszy rząd z publicznością, ale scena odsłania się przede mną w pełnej krasie. Ważna Osoba nie chciała mnie chyba narażać na trudne sytuacje, dlatego mnie tam usadowiła. Widać, że wyczuwa doskonale polskie konteksty i polskie niuanse.
Zaczyna się. Przestawienie trwa godzinę i dwadzieścia cztery minuty. Ogląda się jednym tchem, bez chwili nudy. Koniec. Brawa mocne, choć tym razem bez wstawania z miejsc.
Antyklerykalizm jaskiniowy
Po pierwsze, jest to znakomicie skonstruowane przedstawienie. Oliver Frljić to artysta „czujący” scenę, szalony, nieokiełznany, prowokator. Ale co z tego wszystkiego wynika? Czy rzeczywiście reżyser chciał poddać krytyce Kościół katolicki w Polsce, i nie tylko w Polsce? Czy pragnął wyśmiać współczesny teatr, szydząc z modnych reżyserów „tłukących” raz po raz wielogodzinne spektakle, które mają pobudzać – przepraszam za wyrażenie – „do dyskursu”, tylko nie wiadomo o czym. Aktorzy kpią z własnych ról. Zresztą Frljić kpi także z siebie (szalony monolog Michała Czachora).
Swoją drogą, Frljić zabił jakąkolwiek możliwość sensownych skandali w polskim teatrze. No bo czym go teraz przebić? Owszem można, tylko, że będzie to już grafomania i kabotyństwo. Czy zatem „Klątwa” z Powszechnego pobudza do jakiegoś dyskursu? A może to tylko efektowna wydmuszka?
Zgadzam się z Dominikiem Gacem, który napisał w „Teatrze”, że „trudno znaleźć adekwatny język do opisu sztuki rozpostartej między prymitywnym skandalem, solidnym artystycznym rzemiosłem a arbitralnym nawiasem fikcji, satyry, ironii i tego wszystkiego, co usprawiedliwia wulgaryzmy ciskane w twarz widowni. Czy to teatr łamiący bariery? Test na tolerancję?”. Zgadzam się też z Gacem, że spektakl wrzuca nas w sferę religii, nie dotyka jednak wiary. Powiem więcej, po spektaklu odniosłem wrażenie, że sfera wiary jest reżyserowi całkowicie obojętna, a może nawet obca. Frljić bawi się w profanację i dlatego – tu też zgoda – jego teatr nie posiada zdolności bluźnierczej.
No, dobrze, ale załóżmy, że nie o sprawach duchowych miał być to spektakl, tylko o skrzeczącej rzeczywistości kościelnej i polskim „tu i teraz”. Jeśli tak, to jest to spektakl powierzchowny i plakatowy, a jego „publicystyka” sięga poziomu najwyżej „Faktów i Mitów”. Ks. Józef Tischner pisał kiedyś o swoim marzeniu: o mądrym antyklerykalizmie, który jest ozdrowieńczy; tymczasem dominuje „antyklerykalizm jaskiniowy”, często pogardliwy i po prostu tak samo nienawistny, jak „antyateizm” fundamentalistów religijnych.
To ciekawe, jak bezradni są artyści i lewicowi publicyści podejmujący krytykę Kościoła, jak nie potrafią wyjść poza utarte schematy. Na przykład Joanna Wichowska, dramaturżka przedstawienia, powiada w wywiadzie dla pisma „Didaskalia”, że Kościół „formatuje myślenie ludzi w Polsce”. Naprawdę innych formatów nie ma? Nawet jeśli dotykają trudnych, niekiedy tragicznych tematów (bezkrytyczny kult polskiego papieża, co symbolizują tandetne pomniki, jedna z takich okropnych figur Jana Pawła II pojawia się na początku „Klątwy”; pedofilia wśród duchownych; konflikt aborcyjny), to robią to w sposób tak zideologizowany, że często rozmowa jest mocno utrudniona albo niemożliwa. Powiadają wtedy: my atakujemy Kościół, a nie wiarę.
Czasami przybiera ten antyklerykalizm formy karykaturalne. Na przykład „Krytyka Polityczna”, żeby zaatakować hipokryzję Kościoła, wydaje książkę eksksiędza Krzysztofa Charamsy, który – jak pamiętamy – ośmieszył polskie media, a potem zrobił przed kamerami kiczowaty coming out. I w ten sposób polska lewica chce rozprawić się z Kościołem. Zwalczać hipokryzję Kościoła Charamsą to jest pomysł iście diabelski, dlatego skazany na porażkę.
„Klątwa” nie istnieje bez protestów
„Klątwa” rzeczywiście nie jest atakiem na wiarę, ale też nie jest atakiem na Kościół. Frljić kwestionuje w ogóle sens religii, uznając ją za jedno ze źródeł zła w świecie. Nic nowego, to wszystko niby już było. Ale nie można tego głosu lekceważyć, choć w sposób oczywisty wizje reżyserskie mogą oburzać. I dlatego porównuję Frljicia do Alejandro Jodorowsky’ego, szaleńca kina.
Frljić to jednak prawdziwy artysta, a nie kiczowaty autor „demaskatorskich” książek. To Jodorowsky teatru. Tak naprawdę nie odbieram „Klątwy” jako spektaklu publicystycznego, to raczej szalona, odlotowa fantasmagoria. Oglądamy poszczególne sceny i widzimy, że reżyser ciągle jakby dystansował się od tego, co przed chwilą pokazał. Frljić – podobnie jak znany chilijski filmowiec – jest skandalistą nieuznającym żadnych świętości, surrealistą mieszającym w swoich spektaklach piękno plastyczne obrazów, przenikającą, somnambuliczną muzykę z ohydą, perwersją (słynne fellatio), wyuzdaniem i okrucieństwem (porażający monolog Karoliny Adamczyk o aborcji).
Frlijć stworzył swój własny kogel-mogel światopoglądowy i estetyczny, areligijny; stworzył swoją „religię teatralną”. „Klątwa” to połączenie kiczu z arcydziełem, kabaretu i frenetycznego śmiechu z dramatem i momentami grobowej ciszy. Zastanawiam się, czy za parawanem artystycznej dezynwoltury, obsesyjnych wizji, swoistego psychodelizmu jego sztuki, nie kryje się artysta beznadziejnie zbuntowany, dla którego alternatywą staje się destrukcja. Może to przejaw bezradności artysty? Bo przecież „Klątwa” nie istnieje bez protestów.
Nie myślę o atakach fizycznych na teatr i aktorów, bo to przestępstwo kryminalne, bandytyzm. Nie chodzi mi też o żenującą postawę prezesa telewizji publicznej, który wyznacza czas pokuty aktorce Julii Wyszyńskiej, po którym będzie mogła ona wrócić na ekrany telewizyjne (ot, taka karencja od pana prezesa, represja godna minionej epoki, i też nie we wszystkich jej fazach). A zatem nie o tych „reakcjach” na sztukę chcę tu pisać, lecz o tych wszystkich modlitwach przed teatrem: o nawrócenie reżysera, aktorów i dyrekcji (pojawiały się zresztą na Zamoyskiego przedziwne grupy religijne, niekoniecznie katolickie); o tych artykułach w prasie odsądzających Teatr Powszechny od czci i wiary, że antypolski, antychrześcijański, bluźnierczy. To wszystko reżyser przewidział, świadomie w to brnął, co sam przyznaje w wywiadach.
A zatem protesty nie są konsekwencją spektaklu, lecz jego częścią. Uczucia religijne są nieuchwytne, nie da się ich zadekretować, zawsze ktoś będzie urażony, ktoś zaprotestuje. Pojawią się też politycy, którzy postanowią upiec na tym ogniu swoją pieczeń. Nie ma zatem „Klątwy” bez protestów. Wyobraźmy sobie sytuację, że ich nie ma. Co wtedy? Wtedy „Klątwy” po prostu też nie ma. To takie przedstawienie jest. Frljić osiągnął swój cel i wyjechał.
Nie mam ochoty dyskutować
Akceptuję formę tego przedstawienia, ale nie treść. Traktuję „Klątwę” jako fascynujące, obłędne widowisko świetnego artysty, po którym nie mam zbyt wielkiej ochoty dyskutować ani o papieżu, ani o pedofilii w Kościele, ani o Kościele w ogóle, ani o nacjonalizmie (fanatyczny katolik poszukuje wśród widzów muzułmanina), ani o reżyserach i dramaturgach, którzy myślą, że tworzą „dyskursywny” teatr.
Te wszystkie tematy „Klątwy” giną w szaleńczych wizjach reżysera, trzymającego konsekwentnie przez cały spektakl rytm i tempo. Bardzo by chciano, żeby ten spektakl traktować publicystycznie, ideologicznie. Już od pierwszej recenzji, w której krytyk napisał o tym, czego w tej sztuce nie ma, a raczej zrodziło się w jego zideologizowanej wyobraźni, wiadomo było, że dyskusja brnie donikąd. Niestety reżyser swoimi wywiadami nie dopomógł sprawie. Powstała medialna burza, jakby obok sztuki. Burza jak to burza, przechodzi, gdzieś trzaśnie piorun, gdzieś pojawi się krótka błyskawica, poleje deszcz, a potem cisza, trzeba tylko na ulicy omijać kałuże, dopóki nie wyschną.
Dwa wątki w „Klątwie” poruszyły i zaciekawiły mnie najbardziej, także w wymiarze „publicystycznym”, a nie tylko artystycznym. Jeden na tak, drugi na nie. One najpełniej wybrzmiały.
Pierwszy wątek dotyczy sojuszu tronu z ołtarzem. Taki alians jest zawsze zabójczy; szczególnie dla ołtarza. Krzyże przerabiane przez aktorów na kałasznikowy, i ostateczne ścięcie krzyża na końcu sztuki, tę klęskę przejmująco symbolizują. Tron złączony z ołtarzem to droga na zatracenie. Podobny wątek istnieje także w „Świętej górze” Jodorowsky’ego. Oto poznajemy producenta broni, który produkuje karabiny dla wszystkich wyznań – w ten sposób powstaje krucyfikso-, menoro- i buddokształtna broń. Krzyż nie jest w „Klątwie” profanowany. To świat, to ludzie go profanują, zapominając że jest on znakiem absolutnej Miłości. Frljić o tym bezwzględnie i brutalnie przypomina.
To tylko fikcja?
Drugi wątek to wspomniany już monolog aborcyjny Karoliny Adamczyk. Scena odrażająca wręcz, z aksjologicznego punktu widzenia odrzucam ją całkowicie. Jej brutalność wyraźnie kontrastuje z rozdzierającą ciszą podczas krótkich wyznań aktorów, grających ofiary pedofilii duchownych. Aktorka pokazuje zmiędlone zdjęcie USG, na jej brzuchu widać napis „1000 zł”. Kobieta wykrzykuje, że jest w trzecim miesiącu ciąży i zamierza dokonać aborcji w Holandii, bo katolicka Polska jej to uniemożliwia. Poprosi kobiety na widowni o to, aby podniosły ręce, jeśli dokonały aborcji. Ktoś podniósł rękę. Aktorka gratuluje odwagi. Moda na aborcyjny coming out przejawem odwagi? To łamanie tabu? Mam co do tego – delikatnie mówiąc – duże wątpliwości.
Wreszcie aktorka wypluwa z siebie – i to było najgorsze – informację, że ten płód po aborcji to ona przywiezie do Polski i rzuci na widownię teatralną. Potem zaraz ktoś powie w następnej scenie, że teatr to fikcja; no nie bierzmy – proszę państwa – tego dosłownie. Mam wrażenie, że w tym momencie twórca robi z widza idiotę. W ogóle ta maniera dekonstrukcyjna Frljicia jest podawana zbyt nachalnie. To wszystko fikcja, powiada reżyser, nie bierzcie tak dosłownie wszystkiego; no patrzcie, ja sam siebie dekonstruuję, Michał Czachor przekuwa przecież swoim przyrodzeniem moje zdjęcie. Dekonstruujmy się zatem, ale nie wszyscy może mają na to ochotę? Chyba z tego powodu w okienku kasy teatralnej można było przeczytać, że spektakl „zawiera sceny odnoszące się do zachowań seksualnych i przemocy, które pomimo ich satyrycznego charakteru mogą być uznane za kontrowersyjne”.
A mnie się zdaje, że sceny aborcyjnej argumentem „z fikcji” nie da się obronić. Jak mogła czuć się na widowni matka dziecka, żadna tam dewotka, tylko mądrze wierząca kobieta, która urodziła dziecko z zespołem Downa, i po pierwszym, zrozumiałym szoku, dziś jest szczęśliwą matką? Taka właśnie kobieta słuchała tego monologu; proszę, niech twórcy przekonają ją, że to tylko fikcja była. A może jednak brak wrażliwości? To ma być scena o wolności kobiet, o ich samostanowieniu?
Po jej obejrzeniu poczułem się bardzo nieswojo jeszcze z jednego powodu. Do tej pory myślałem mimo różnic światopoglądowych i filozoficznych, że wszyscy, wierzący i niewierzący, zgadzamy się w jednym: aborcja jest złem. Spektakl zaś sugeruje, że aborcja jest dobrem, czymś oczywistym. Może twórcy tak nie uważają, może ich krzywdzę taką opinią, ale przedstawienie nie daje szans, żeby sądzić inaczej. To była moja największa przykrość w czasie oglądania „Klątwy”. Nie żadne tam fellatio, tak nielubiane przez prawicowe portale, tylko właśnie wątek aborcyjny.
Nie oczyszcza, lecz rozjątrza
Prof. Leszek Kołakowski wykpiwał delikatnie i dowcipnie prowokację w sztuce. Mówił o tzw. dekonstruktywizmie. Oto dziś artysta może umieścić (zainstalować) deskę nieheblowaną w błocie i podpisać całość: „Wszechświat kontemplujący sam siebie” albo „Miłość nieodwzajemniona”, zresztą wszystko jedno, jak to podpisze. W „Sesji kastingowej” Krzysztofa Zanussiego młody aktor próbuje się zaangażować w galerii sztuki jako żywa rzeźba siedząca na zielonym fotelu, obcinająca sobie paznokcie u nóg. Instalacja „po byku” – można by rzec. „Artysta tak sobie wyobraził, że człowiek sobie siada i siedzi” – wyjaśnia dyrektor galerii. Całość instalacji nazywa się „Obcinanie cztery”. Na pytanie aktora o ideę tej kreacji, pada odpowiedź, że przecież wszystko coś znaczy.
Oliver Frljić poszedł dalej w prowokacji, żadne tam nieheblowane deski, czy zielone fotele. Nie, on tworzy dzieła na granicy ludzkiej wytrzymałości psychicznej. W jego intuicji aksjologicznej zapewne niosą wiele znaczeń i idei, nieodkrytych przez przeciętnego widza.
Nie wszystko, co jest prowokacją, która towarzyszy sztuce od zawsze, godzi w poczucie dobra i piękna. Prowokacja jest jakąś odwrotnością patosu i w sztuce wolno się nią posługiwać. Nie wyklucza ona refleksji, ale wszystko zależy od tego, jaka to prowokacja i jaka refleksja. George Orwell pisał, że jeżeli zależy nam na wolności, to warto stawać w obronie nawet poglądów ekstremistycznych oraz idei, z którymi się nie zgadzamy: „Za nie warto cierpieć”, pod warunkiem że nie promują faszyzmu i komunizmu. To efektowna figura retoryczna, ale czy możliwa do realizacji? Chyba nie. Osobiście uważam, że Orwell miał rację. Wolności w sztuce, wolności słowa – trzeba bronić za wszelką cenę. I dlatego uważam za niedopuszczalne stosowanie wobec Teatru Powszechnego represji prawnych, politycznych i ekonomicznych.
A poza tym, jeśli symbolem szatana ma być „Klątwa” Olivera Frljicia, to znaczy, że nie rozumiemy, kim on jest naprawdę. A szatan to poważna sprawa. Dobrze go widzieć poza nami, wtedy poprawiamy sobie samopoczucie i żyjemy w nierzeczywistości. Skoro zło jest wokół nas, nie ma go w nas. W oblężonej twierdzy przycupnęły anioły, które za murem i za fosą widzą tylko diabła.
Czy warto było zatem biec na łeb, na szyję, żeby zdążyć na „Klątwę”? Przecież gdyby Ważna Osoba nie odebrała telefonu, policjant nie wpuściłby mnie do teatru. Jednak warto było. Bo jak napisał Wojciech Ziemilski w „Didaskaliach”, spektakl Frljicia jest „katalizatorem”, wydobywającym na wierzch „procesy trwające od dawna”. Z tym, że kataliza Frljicia nie oczyszcza, niestety. Nie prowadzi ani do porozumienia, ani do dialogu. Raczej rozjątrza i konfliktuje jeszcze bardziej – i to był chyba cel reżysera.
Zresztą ja żadnego oczyszczenia nie oczekiwałem. Skandal zagęszczony aż do granic wytrzymałości powoduje u mnie finalnie zadziwienie i zobojętnienie. Poznałem za to jednego z ciekawszych, furiackich i zagadkowych artystów współczesnego teatru.
Śledzę dyskusje ( bo już nie zamieszanie) wokół Klątwy i nie było w niej do tej pory nic co zachęcało by mnie do pójścia lub do zignorowanie tego wydarzenia. Powyższy glos nadaje jej zupełnie nowy wymiar, pokazując czego ten spektakl nie robi; „kataliza Frljicia nie oczyszcza, niestety. Nie prowadzi ani do porozumienia, ani do dialogu”. W otaczającym nas świecie nie brak szokujących form i szokujących treści, czy więc przed prowokacją artystyczną nie stoi całkiem nowe wyzwanie…?
Jeśli „Klątwa’’ nie istnieje bez protestu, to naturalnie aktorami stali się również ci, co za artystów (prawdopodobnie wbrew ich życzeniu) odmawiali różaniec. To tylko powiększyło spektakularność przedstawienia, nadało rozgłos, wpisało się w koncepcję reżysera – jak zauważa ks. Andrzej Luter. I również (moim zdaniem) oddaliło możliwość dialogu. Czy zatem poza uznaniem „Klątwy” za spektakl nie prowadzący do porozumienia a Oliviera Frljicia za „jednego z ciekawszych, furiackich i zagadkowych artystów współczesnego teatru”, można uznać, że prowokujące inscenizacje nie dają szansy na dialog? Zamiast ostentacyjnych modłów, rutynowo wznoszonych przy takich okazjach, na postawienie pytania dlaczego nasz spokój został zakłócony? Jaka będzie publiczna odpowiedź przy kolejnej prowokacji. Przypuszczam, że podobna. Oby nie bardziej brutalna. Brakuje mi bardzo publicznej dyskusji na temat języka teatru, który przecież ma też rolę wywoływania debat.
Taka uwaga w kwestii drogi do teatru – po co wysiadać na Centralnej i tracić czas na tramwaj/metro, skoro ze Wschodniej jest spacerem 15 minut? 😉
Panie Pawle, to racja, mogłem pojechać do Wschodniego i tam wysiąść. Nie pomyślałem o tym. Ale jeśliby na przykład pociąg zatrzymał się w tunelu (kiedyś taki postój przeżyłem), byłbym uwięziony i na spektakl nie zdążyłbym na pewno. A poza tym nie byłoby tego romantycznego pośpiechu, tego biegu, no i w końcu tej opowieści. Warto było wysiąść na Centralnym. Pozdrawiam.
Zastanawia mnie po co ta wizyta w teatrze. Przecież w ten sposób dał się ksiądz wciągnąć w łańcuszek nieprzypadkowych zdażeń mających jedynie napędzić widownię i tym samym wsparł bezwartościowe przedsięwzięcie, Wsparł, ponieważ widownia uzasadnia dofinansowania i dotacje. Tym sposobem przyczynił się ksiądz do utrudnienia życia twórcom czegoś bardziej wartościowego artystycznie, ale mniej krzykliwego.i skandalizującego. Pisząc to abstrachuję od kontekstu religijnego, ale myślę, że dla księdza powinien on być również istotny – czy rechotałby ksiądz z dobrego, ale wulgarnego i obraźliwego dowcipu o Jezusie ?
Szanowny Panie, ja nie zajmuję się rechotaniem, to po pierwsze. Byłem, bo uważam, że jak się o czymś dyskutuje, i jak coś się opisuje, to trzeba to najpierw poznać; to po drugie. A po trzecie, nie uzasadniam dofinansowania, tylko otwarcie sprzeciwiam się jakimkolwiek represjom finansowym wobec Teatru Powszechnego, w tekście wyraźnie to zaznaczyłem i uzasadniłem dlaczego tak uważam. Po czwarte, zarzut że swoją obecnością utrudniłem na przyszłość twórcom z Teatru Powszechnego realizację czegoś „wartościowszego artystycznie”, jest, że tak powiem, „niekomentowalny”. Po piąte, „Klątwa” nie jest spektaklem bezwartościowym artystycznie, ja w wielu miejscach nie akceptuję go po prostu aksjologicznie, co też starałem się podkreślić w artykule.
to jest zwykły marksizm kulturowy. niby do kogo była skierowana ta sztuka, czy faktycznie do „polaka-katolika” – który w ustach tego typu „artystów” ma mieć znaczenie obelżywe – czy do „postępowych elit”? głosy „dyskursu” jasno pokazują dla kogo było to przedstawienie – dla „elit”. Taka „wysublimowana” pornografia dla zepsutych, „zdekonstruowanych” sumień, pozwalająca im osiągać swoje „antyklerykalne orgazmy”, zachwycać się sobą. Czy katolik potrzebuje „antyklerykała” – niby po co? Owszem, krytyka może być czasem słuszna. Tyle, że antyklerykalizm z założenia opiera krytykę nie na wartościach katolickich, ale na „wartościach świata” – a nawet i z tym jest problem w przypadku neomarksizmu, który przybiera formę „zezwięrzęciałej” antykultury.
Nie bardzo rozumiem też fragment o „sojuszu tronu z kościołem”. Jest to dla mnie wyraz współczesnej papki pojęciowej. Cały bowiem „sojusz” tronu z Kościołem polegał na nieustannej rywalizacji, ograniczaniu władzy świeckiej w jej zapędach politycznych – i z drugiej strony ograniczenie „aparatu kościelnego” w jego dążeniach politycznych. Innego „sojuszu” nigdy nie było. A to, że władca, czy to Konstantyn Wielki czy Mieszko I, przyjęli chrzest i podporządkowali swoją politykę wartościom chrześcijańskim, niczego w tym temacie nie zmienia. Zgodnie z najbardziej nawet „krytycznym” spojrzeniem – przyjęli oni po prostu najbardziej korzystne ze swojego punktu widzenia wartości.
Niejasne jest również rozróżnienie na Kościół i wiarę, ma silne znamię protestanckiej krytyki kościoła. Nie przystoi myślącemu katolikowi posługiwania się tą kalką myślową w sposób tak bezrefleksyjny. „..I nie patrz na grzechy nasze, lecz na wiarę swego Kościoła”. Protestantyzm próbuje wmówić katolikowi, że to „nasze wiara” jest czysta, a kościół jest grzeszny. Następuje tutaj redukcja kościoła do instytucji politycznej – w gruncie rzeczy (jakby) „świeckiej”. Nie jest to zatem katolickie pojmowanie Kościoła jako Wspólnoty Wiary i Żywego Ciała Chrystusa.
Tak samo jak protestantyzm jest u swoich podsatw zbudowany na bluźnierstwie (nawet jeżeli można je nazwać „bluźnierstwem pobożnym” i nie dokończonym – na kształt „wielkiej improwizacji”, to jednak bluźnierstwem i niewiarstwem) tak samo „klątwa” jak i cały nurt marksistowskiej „antysztuki” jest jednym wielkim bluźnierstem, niedopowiedzianym i obwarowanym tym dość wygodnym „wymykiem”, że to „nie dotyczy wiary, ale religii” Ale religia, szanowny księże, religia w pojęciu chrześcijańskim (tj. katolickim par excellance) jest WYRAZEM WSPÓLNOTOWYM WIARY, kościół jest WSPÓLNOTĄ WIARY. Jeżeli więc szanowny artysta chciał coś tutaj wyrazić, to właśnie to: WYKRZYCZAŁ NAM W TWARZ SWOJĄ NIEWIARĘ. Wnioski na temat parareli między sztuką neomarksistowskiej „teorii krytycznej” a protestanckim „wyznaniem niewiary” proszę sobie wyciągnąć samemu.
„Sztuka” ta była nastawiona na skandal i z założenia miała pokazywać „polskie buractwo”, „buractwo” którego źródła są marksistowskie i antykatolickie, a tymczasem jedynym „remedium” jakie mają nam do przekazania tego typu „artyści” to „jeszcze więcej marksizmu”. Jeżeli ksiądz katolicki jest wstanie odpowiedzieć na takie plucie katolikom w twarz jedynie poprzez „banalizowanie” tematu (tak jak to szanowny księdza kolega, ksiądz Boniecki, poczynił z „artystycznym” darciem Biblii przez satanistycznego śpiewaka) to zastanawiam się, czy ów „rozsądni antyklerykałowie” o których mówił ksiądz Tischner, nie powinni raczej piętnować Waszej „tolerancyjności” i „otwartości” bo ostatnią rzeczą jakiej potrzebują „polacy-katolicy” jest taki „rozmemłany” duchowny który w swoich kazaniach potrafi jedynie „łagodzić nastroje społeczne”,żeby tylko ta narastająca w „Polakach-katolikach” frustracja nie wybuchła z nieokiełznaną siłą rewolucji. A tymczasem jedyne co takie „uspokajające” zabiegi są wstanie zrobić do spychać tę frustrację jeszcze głębiej i jeszcze bardziej naciskać na wewnętrzne ciśnienie.
Nie, szanowny księże redaktorze, nie potrzebujemy „milusińskich” księży którzy w różowych okularach będą nas nieustannie spychać na pozycje obronne, aż się w końcu sami zaczniemy zjadać w zbyt ciasnych ramach „tolerancji”. Nie, szanowny księżę, tolerancja nie jest żadną wartością. Jest może siłą Katolika pozwalającą nam bez zawiści przyjąć flegmę na twarz, ale niech nam ksiądz nie wmawia, że ta flegma to ma słodki smak i mamy się do tego przyzwyczajać.
Dosyć „miluśiństwa” dosyć ciągłych „kompromisów”. Niech mowa wasza będzie tak, ta, nie , nie. Protestantyzm jest oparty na herezji. Wszystko co jest w nim dobre – zostało wzięte z Kościoła i wciąż jest w Kościele. Coś zostało”dodane” jest herezją. Nie żaden Luter odnowił Kościół, jakby nam chcieli wmówić niektórzy ekumeniści, ale święty Franciszek. Jeżeli Kościół wyjdzie oczyszczony z kryzysu reformacji, to POMIMO reformacji – z Bożej Łaski, a nie dzięki reformacji. I to samo dotyczy kultury europejskiej i rewolucji marksistowskiej (prawnuczce reformacji).
Oderwanie „warsztatu artystycznego” od „treści” jest przejawem choroby a nie jej geniuszem. Uwikływanie artystów w totalitaryzmy jest znane z historii i nie jest niczym szczególnym. Pan „artysta od klątwy” może być sobie „znakomitym fachowcem” ” na czasie”, pozostaje jednak, co do treści, jedynie funkcjonariuszem marksistowskiej propagandy. I trzeba o tym mówić jasno. Nawet jeżeli jest to niewygodne dla narracji „polskiej transformacji ustrojowej” – która nigdy nie zaistniała, ponieważ została zdeptana przez „milusińskich księży” i „ugodowych” marksistów.
PS: święty Franciszek i św. Ignacy Loyola – odnowiciele Kościoła.
Sztuka ta nie ma innego znaczenia jak tylko zgwałcić widza. Jednemu się ten gwałt będzie nawet podobał, drugi będzie się czuł tak jak ofiara gwałtu „powinna” się czuć (zakładając jej zdrowe zmysły i zdrowe sumienie). Jeżeli ksiądz nie czuje się zgwałcony, to bardzo mi przykro, ale postawię się w roli tego tischnerowskiego „antyklerykała”, może potrzeba jest księdzu re-formacja duchowa? I nie, nie jestem jakimś „ultra-tradsem”, nienawistnym ksenofobem zamkniętym na wszelki dialog i chcącym wystrzelać całe „klatwowe” lewactwo z kałacha. . Jeżeli jednak oderwiecie się od Tradycji Kościoła, to jedyne co wam zostanie to pójść lamentować „wyznanie niewiary” wraz z protestanckimi „braćmi w nie-wierze”. Może faktycznie wtedy „przedsięwzięcia” takie jak „Klątwa” przestaną ruszać kogokolwiek, w imię tolerancyjnej, powszechnej znieczulicy a publicznym debatom nie będzie końca. Wszak nikt już żadnych wyraźnich stanowisk nie przyjmie, nie będzie więc już o co walczyć. Ot taki radosny taniec śmierci. Pech, że śmierci duchowej.
PS:PS: Protestanci dzisiaj bywają czasami bardziej „katoliccy” niż co niektórzy „katoliccy” księża. I takich protestantów to ja szanuję.
pan autor tego przydługiego tekstu, chyba nic z przedstawienia nie zrozumiał.
To ma być sztuka ? No z całym szacunkiem ale gdyby artysta nas… komuś na głowę to też sztuka?! Głupota i debilizm tyle powiem bo oglądałam.Czemu nie obrażacie środowiska aktorów, artystów,nauczycieli ,lekarzy , którzy molestowali , gwałcili …to też sztuka ?!
Niewiarygodna chala. Po co jakiekolwiek rozancowe demonstracje? Robia tylko temu belkotowi popularnosc, na ktory nie zasluguje.
Przypomina mi to rosyjski dowcip, jak po rewolucji, arystokraci rosyjscy w Paryzu oplakuja swoja ojczyzne. Pija, placza, spiewaja, narzekaja. Wreszcie jeden w pijanym widzie wpada na pomysl.
A moze bysmy nasr…li na stol?
Na to inny: Ale czy ci Francuzi to zrozumieja?
„Klatwa” rzeczywiscie „s..a na stol”. Ale chyba nikt tego nie rozumie.
Na koniec: Nie myslcie, ze jestem zwolennikiem Kosciola, antyaborcji i pedofilii.
Sztuka nie podejmuje tematu. Sztuka wykrzykuje hasla. Jesli spodziewacie sie skandalu i blasfemii – to widzialem duzo lepsze sztuki. I nie rusza mnie ani aktorka obrabiajaca pale pomnikowi JPII, ani aktor prezentujacy genitalia.
Slabizna
Zgadzałam się z wieloma rzeczami do momentu o aborcji. Mądrze wierząca kobieta, która urodziła dziecko z zespołem Downa, i to jeszcze, jak Pan pisze, będąca szczęśliwą matką wcale nie musi poczuć negatywnych emocji przy tym monologu, właściwie nie rozumiem dlaczego miałaby. Bo ona zdecydowała się urodzić a jakaś inna kobieta nie? Aborcja na pewno nie jest czymś przyjemnym, ale jeszcze pewniejsze, że prawo do legalnej i bezpiecznej aborcji jest potrzebne. I nie jest czymś złym lub dobrym. Czasem jest po prostu potrzebna. I tak, widocznie czasem trzeba w przesadzonej formie wykrzyczeć to ze sceny, choćby po to, żeby ktoś taki jak Pan zauważył, że nie wszyscy uważają, że jest zła.
Czytając, cały czas z tyłu głowy wyobrażałam sobie autora tak świetnie od strony retorycznej zbudowanego tekstu. Zobaczyłam około trzydziestoletniego mężczyznę, przesiąkniętego klasycznym wychowaniem i wykształceniem, dobrze osadzonego także we współczesnej kulturze czy też „kulturze”. Pod koniec zastanowiło mnie jednak pytanie: w jakiej szkole w Polsce mógł odebrać takie wykształcenie, w jakim środowisku takie wychowanie? Informacja o autorze pod tekstem wyjaśniła wszystko. Pomyliłam tylko wiek autora.
I niech ktoś zaprzeczy temu, że Kościół wraz z kulturą antyczną jest współtwórcą zachodniej kultury i cywilizacji. Tylko w nim jeszcze moźna znaleźć to, co ją ukonstytuowało, a co z takim apetytem pożera dziś głodne tej kultury lewactwo, ktore wszędzie, gdzie się tylko da, zostawia po nim swoje odchody.
Panie Damianie, dziękuję za przypomnienie św. Franciszka. Szkoda, że w Kościele Katolickim jest on tylko jednym z tysięcy świętych. To, co wniósł do Kościoła św. Franciszek jest ekumenicznym w tym sensie, że bardzo łączy chrześcijaństwo z duchowością Dalekiego Wschodu. Równieź w sposobie traktowania zwierząt i całej przyrody.