Losy Rzewuskiego to historia talentu, bogactwa, zbytku, ale również nauka o Bożej obecności w czasach złych.
Aleksander Rzewuski – dla przyjaciół Sasza, a później w zakonie: Czesław. Trzeba z nim ostrożnie, bo pióro łatwo może się omsknąć w anegdotkę, gdyż żywot tego paryskiego grafika, malarza i dominikanina aż skrzy się od smakowitych historii i zapodań niczym diamentowe kolie zakochanych w nim na zabój starych milionerek z hotelu La Vallière. Czesław kusi jak oczy arystokratycznych piękności z kręgu Boniego de Castellane – z lekka podrasowane przez Saszę na portrecikach, realizowanych metodą suchej igły – i zaprasza niczym pozłacana maska godna Leonor Fini w tajemne kręgi nieprzerwanego artystycznego korowodu pisarzy, poetów, malarzy, rzeźbiarzy i tancerzy lat 20. XX wieku. W tym karnawale sztuki i snobizmu Sasza ochoczo uczestniczył, zaciągając w końcu środowiskową chorobę zwaną facticité, paryską sztucznością, czego nie omieszkał mu wypomnieć Iwaszkiewicz.
Józio Czapski, przyjaciel Saszy, rozmyślając kiedyś nad sensem uprawiania sztuki, kiedy się jest pozbawionym rewolucyjnej wizji, tyranicznego, miażdżącego otoczenie geniuszu etc., zadał sobie mądre pytanie – eliminujące szatańskie „wszystko albo nic” – a może masz inne siły, inną drogę, może codzienny wysiłek podejmowany na twoją miarę potrafi uratować cię od rozpaczy i wnieść coś do powszechnego skarbca ludzkości? Co oznaczało w praktyce: nie wybrzydzaj, bierz, co dają, i zabieraj się do roboty, która przyniesie ci i radość, i niezależność finansową.
Tak też Sasza uczynił i wygrał, bo zaprosiły go na swoje łamy nie tylko „Femina”, „Tatler”, „Sketch”, „Studio” i „The Illustrated London News”, ale jego grafiką zainteresowali się również najznamienitsi paryscy jubilerzy, zamawiając u niego katalogi swojego rękodzieła. Stały przypływ gotówki pozwolił mu wkrótce na zakup eleganckiej limuzyny, zatrudnienie szofera, wynajęcie chateau nad Loarą i… regularne opłacanie nauczyciela boksu, którego podobno woził wszędzie ze sobą i z którym każdego ranka staczał małą walkę. Jednak losy Rzewuskiego to również nauka o Bożej obecności w czasach złych – niekiedy wśród bitewnych popiołów można znaleźć diament czystej ofiary
Podczas Wielkiej Wojny do Rzewuskiego przyszedł Bóg. Młodzieniec o zniewieściałych manierach, protegowany wielkiej księżnej Włodzimierzowej, jak już wspomnieliśmy, żołnierzem nie został, ale mianowano go komendantem pociągu sanitarnego, którym dotarł na front rosyjsko-turecki na Kaukazie, a tam w Trabzonie w wigilię Bożego Narodzenia 1916 roku doświadczył – ogarniającej go, pełnej pokoju – bezinteresownej miłości Boga. Diabeł objawił mu się wcześniej, jeszcze w Petersburgu, podczas narkotycznego seansu z użyciem kokainy i eteru, jako wcielenie wszelkiego braku, jako antyistnienie, jeśli cokolwiek to znaczy dla wyobraźni. Te dwa mistyczne przeżycia zapiszą się w jego pamięci jako dwie drogi, dwie moralności, dwie możliwości – tertium non datur. Kilka lat później, gdy Rzewuski będzie się głowił nad wyborem zakonu, w jakim mógłby służyć Bogu, w roli dyskretnego przewodnika pojawi się sam Jacques Maritain, do którego zaprowadzi go pewnego wieczoru niezastąpiony Józef Czapski, a Maritain zawiedzie Rzewuskiego do dominikanów, znanych speców od esse.
Rzewuski zaczął docierać do swojego dawnego środowiska z sakramentami, pociechą, był obecny przy zgonach tych sławnych i tych bogatych, o których nikt nigdy nie pomyślał z miłością i nie podejrzewał, że często są bardzo nieszczęśliwi i samotni. Czasami przybiegał do nich z olejami w ostatniej chwili. Tak zaopatrzeni i pocieszeni odchodzili do Boga mieniącym się korowodem.
To jest fragment tekstu opublikowanego w kwartalniku „Więź”, lato 2017.