Strach przed terrorystami skutecznie sparaliżował wszelkie odruchy miłości bliźniego wobec potencjalnych uchodźców.
Jak rzadko kiedy, dzisiejsza Ewangelia dowodzi, że orędzie przyniesione przez Jezusa jest nieżyciowe. „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało” – mówi Jezus. Czy może być coś bardziej nieżyciowego, nielogicznego, by nie powiedzieć – nieludzkiego?
Wszyscy doskonale wiemy, że za potrzebami fizjologicznymi, a więc aby mieć co zjeść, gdzie się ukryć i czym się odziać, zaraz idą potrzeby bezpieczeństwa. Każdy zdrowy psychicznie człowiek chce się czuć bezpiecznie, a więc normalnie unika wszystkiego, co może zaszkodzić jego życiu i zdrowiu, a już na pewno wszelkich sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia.
Kto się nie boi tych, którzy zabijają ciało? Nawet żołnierz na wojnie się boi. I to ta bojaźń chroni go przed podejmowaniem działań, których ryzyko jest zbyt wielkie. Żołnierz, który się nie boi, przestaje cenić własne życie, staje się fanatykiem. To z takich właśnie ludzi rekrutuje się terrorystów. Normalny człowiek swoje życie ceni i chroni. Życie własne i życie najbliższych.
W ostatnim czasie lęk przed tymi, co – mówiąc językiem Ewangelii – czyhają, by zabić nasze ciało, narasta. Prawie każdy tydzień przynosi nowe informacje o zamachach terrorystycznych w Europie. Niestety, natura mediów jest taka, że mówi przede wszystkim o tym, co ekstremalne, normalne życie nie interesuje kamer ani dziennikarzy. Wydarzenia, które stanowią jakiś promil, a może i mniejszą cząstkę naszej rzeczywistości, w mediach zajmują czasami 99 proc. czasu antenowego.
Rzeczywistość, która dociera do nas za pomocą ekranu telewizyjnego czy komputerowego, jest zupełnie inna niż ta za oknem. Wystarczy spojrzeć dookoła. Obok każdego z was siedzi inny chrześcijanin, a nie terrorysta. Bp Krzysztof Zadarko, który z ramienia polskiego episkopatu zajmuje się problemem emigracji, w jednej z debat powiedział niedawno: „lęk stał się dominującym argumentem. Nie przyjeżdżając do Polski, terroryści odnieśli sukces. Zostaliśmy sterroryzowani strachem”.
To prawda. Lęk przed terrorystami to w Polsce w dużej mierze lęk fantomowy. Ale ja ten strach w pewnym sensie rozumiem. Nie mam żony ani dzieci, a więc to zagrożenie trudniej przekłada mi się na konkret. Staram się zrozumieć tych, którzy oczyma duszy widzą w uchodźcy potencjalnego mordercę i gwałciciela, choć – przyznajmy to szczerze – trudno mówić dzisiaj o rzeczywistym zagrożeniu. Czasami strach uniemożliwia logiczne myślenie, zwłaszcza wtedy, gdy je opieramy na jednostronnej wizji medialnej. Zresztą obie są jednostronne: i ta mówiąca, że zagrożenie jest realne i bezpośrednie, jak i ta, że nie ma żadnego zagrożenia. Z jednej strony będzie strach fantomowy, a z drugiej naiwność.
Ale jest w tym wszystkim jeszcze jeden problem: problem naszej duszy. Niestety, strach przed terrorystami skutecznie sparaliżował wszelkie odruchy miłości bliźniego wobec potencjalnych uchodźców, których zresztą w Polsce nie ma i pewno w najbliższym czasie nie będzie.
„Nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, głodnych nakarmić” w naszej świadomości tamtych nie dotyczy. Apele papieża Franciszka pozostają wołaniem na puszczy. A Chrystusowe „Coście nie uczynili jednemu z tych najmniejszych, mnieście nie uczynili” wykreśliliśmy z Ewangelii. Pozostaje pytanie, czy mając taką postawę możemy jeszcze się nazywać chrześcijanami?
Bp Alfons Nossol w niedawnym wywiadzie mówił: „Obawy przed uchodźcami wydają się naturalne, ale trzeba mieć świadomość, że cała Ewangelia jest ryzykiem, jeśli chce się ją brać serio i dostosować do niej swoje życie […] ludzie boją się ryzyka bycia chrześcijaninem w czasie kryzysu. Rozumiem te obawy, ale – jeszcze raz powtórzę – bez ryzyka nie ma autentycznego chrześcijaństwa”.
I to jest właśnie kwestia duszy. „Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle”. Jednym z narzędzi tego, który chce zabić naszą duszę, a więc Złego, jest właśnie strach, strach o własne życie, strach tak wielki, że może sparaliżować naszą wiarę w Ewangelię, nasze posłuszeństwo słowom Chrystusa i naszą miłość bliźniego.
Ale ten strach – mniej lub bardziej zasadny – jest przecież ludzki. Nie każdy zdoła go w sobie pokonać. Nie każdy gotów jest podjąć ryzyko Ewangelii. W czasach okrutnych prześladowań Kościoła za cesarza Dioklecjana wielu chrześcijan wyrzekło się wiary ze strachu przed okrutnymi torturami i śmiercią. A przecież nie trzeba było wiele, by przetrwać. Wystarczyło w świątyni pogańskiej rzucić na ogień kilka ziaren kadziła, by otrzymać zaświadczenie komisji cesarskiej i żyć w spokoju. Tych, którzy to zrobili, nazywano „upadłymi” (łac. lapsi). Jak widać, nie wszyscy byli gotowi, by zostać męczennikami.
W Kościele toczył się spór, co zrobić z upadłymi: na zawsze wykluczyć z Kościoła czy pozwolić im na powrót po odbyciu pokuty. Zwyciężyło to drugie stanowisko. Kościół przyjął realistyczną postawę, uznając, że nie każdy może być męczennikiem, a strach przed cierpieniem, bólem, śmiercią – jeśli nie usprawiedliwia, to czyni tę postawę zrozumiałą i wybaczalną.
A co z duszą? „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle” – mówi Jezus. Żeby się jednak tym przejąć, trzeba najpierw uwierzyć w piekło, w możliwość potępienia, w śmierć duszy z powodu grzechu, w śmierć wieczną. W śmierć duchową, gorszą niż ta cielesna. Bez tego, strach o ciało zawsze będzie większy od strachu o duszę. I troska też.
Halina Poświatowska pisała w jednym ze swoich wierszy:
powiedziałam mojej duszy zostań […]
spytałam
ile jest sensu
w geometrii zdarzeń
w ruchu po kole
mijając mnie
spytała
a ile we mnie?
No właśnie: ile jest sensu w duszy? Tyle w niej sensu, co logiki w dzisiejszej Ewangelii, która wbrew rozsądkowi wzywa, by się nie bać tych, co zabijają ciało. Bo kto się nie boi tych, co zabijają ciało? Wszyscy się po trochę boimy. Nawet męczennicy. Ale ci pokonują ten strach miłością do Chrystusa. A my się wciąż boimy.
I ja też się boję tych, co ciało zabijają. Czasami bardziej tych niż tego, co duszę moją może zatracić. I nie ma co ukrywać, że i mnie daleko do ryzyka Ewangelii. Ale mimo strachu powtórzę za poetką – „powiedziałem mojej duszy: zostań”. Nie daj się, duszo, we mnie zabić. Nie pozwól, by cię strach pokonał.
świetna postawa.
czas również o takiej przekonuję, ale nie rozumiem jak ta postawa ma się do postaw pozostałych odpowiedzialnych: zwłaszcza włodarzy (bo nie odważę się ich nazwać pasterzami diecezji), oraz nauczycieli przyszłych księży te wzorce, które mieliby kiedyś naśladować.
Bo jak dotąd odnoszę wrażene, że to doskonałe dzieło Boga po którym siódmego dnia odpoczął, będzie według nich ideale gdy znowu oczyścimy je z niedoskonałości wyrzynając “ciapatych czarnuchów i innowierców”, a wszystko po to by Jezus nie musiał się fatygować i zbawiać te dziwaczne owce z innych owczarni.
Powiedziałem mojej duszy Panie nie boję się potępienia, boję się że mógłbym nie odpowiedzieć na Twoją miłość, miłość jedynego mojego przyjaciela, od którego mam wszystko.
Wpuszczając uchodźców narażamy życie nie tylko swoje, ale i CUDZE. A narażanie cudzego życia, wbrew woli także jest grzechem.