Zima 2024, nr 4

Zamów

Bułat na peronie

Bułat Okudżawa na rosyjskim znaczku pocztowym

Z perspektywy Okudżawy, Brodskiego, Ajgiego, Maksimowa i nie tylko tych paru zniewolona, upokorzona Polska nie była „młodszym bratem” potężnego imperium, lecz miejscem niepodległym i szczodrym.

Stanął mi przed oczyma Bułat Okudżawa z żoną Olą na warszawskim dworcu, nie podczas ostatniego majowego pobytu, bo tym razem nie witałem ich wysiadających z wagonu ani nie odprowadzałem odjeżdżających, zresztą na wywołanej niespodzianie migawce Bułat jest o ćwierć wieku młodszy, i ja także, może to więc być lato 1967, kiedyśmy zawarli znajomość, a jeszcze pewniej — jesień 1970, kiedy u nas, już zadomowionych na Żoliborzu, Bułat śpiewał przez parę godzin, dla mnie był to najświetniejszy z jego koncertów, bo tak bardzo osobisty, na luzie, pozostało po nim nagranie (Edward Pałłasz wprawił w ruch magnetofon z okrągłą tarczą), a tam wszystkie śmiechy, okrzyki, żartobliwe dygresje, szczekanie Kluchy, tragizm jednych piosenek (jak tej o rozstrzelanym ojcu) i ironia innych, jak tamtej, w której

Pan Gąska, pyszny ptak, wypina pierś na znak,
że z rożnem swym przyjaźni się, braterstwa czuje smak.
Lecz gąsek liczny ród doświadczeń zebra! w bród
i dobrze wie, i dobrze wie, że rożen to nie miód.
Choć pan Gąska tłumaczy wciąż ptakom,
że ideę ma z rożnem jednaką —
lecz gąsek liczny ród doświadczeń zebrał w bród
i dobrze wie, i dobrze wie, że rożen to nie miód…

Powtarzaliśmy chórem ten refren, uradowani, że nikt z nas nie podziela już (choć niektórzy podzielali niegdyś, być może) złudzeń pana Gąski i że dzięki temu udało nam się zmylić czujność rożna (w tym celu, umawiając się, nie korzystaliśmy z telefonów na ubeckim podsłuchu) i spotkać się aż w kilkadziesiąt osób bez nieproszonej opieki, dociekliwych obserwatorów pod domem, późniejszych wezwań na nudne i bezsensowne rozmowy… Cieszyliśmy się, że w tym rozumiejącym się i ufającym sobie nawzajem gronie są tak różni ludzie, literaci warszawscy, aktorzy STS-u, świeżo wypuszczeni z pomarcowych kryminałów studenci — i pewna niemłoda pani, przyjaciółka z łagru matki Bułata, a wreszcie on sam, również pełen ufności i zrozumienia… Więc to chyba wtedy, kilka dni później, odprowadzaliśmy go do pociągu na warszawskim dworcu i kiwał nam ręką z ruszającego wolno wagonu na pożegnanie i zapowiedź przyszłych powitań…

Stanął mi też przed oczyma inny poeta rosyjski, Josif Brodski, i też na tle pociągu, ale na innym dworcu — wileńskim — i to ja odjeżdżałem do domu po niedługiej gościnie u Tomasa Venclovy, który po to, żeby nas zapoznać, wezwał był Josifa, nie tłumacząc mu, o co chodzi, z Leningradu, a ten nie pytając przyleciał i było to pierwsze z niewielu, niestety, naszych spotkań „na żywo”, działo się zaś w Wielkim Tygodniu 1971… Zapamiętałem niejedną naszą rozmowę, ale nie tę dworcową, którą odnotował Tomas, przepisuję zatem z jego eseju o poemacie Brodskiego „Divertimento litewskie”:

„…stojąc już na stopniu wagonu Woroszylski powiedział: — Cóż, Josif, mimo wszystko spotkaliśmy się, chociaż historia starała się temu przeszkodzić. — Geografia pomogła — odparł Brodski”.

Drugie nasze spotkanie — jak widać, ani historia, ani geografia nie kwapiły się z jego przyśpieszeniem — miało nastąpić dziesięć lat później w Berlinie Zachodnim. Trzecie i, jak dotąd, ostatnie — po kolejnych dwunastu latach, w czerwcu tego roku w Warszawie. W dniu, w którym przyjechał z Katowic, gdzie obdarzono go doktoratem honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, przywiózł go do mnie Andrzej Drawicz i spędziliśmy razem bodaj godzinę, zanim pojechaliśmy wszyscy na wieczór autorski, na którym Josif miał zadziwić słuchaczy nie tylko urodą swoich wierszy, ale ich niezwykłą interpretacją, jakby zarazem muzyczną i modlitewną… Ile można sobie powiedzieć raz na tyle lat w ciągu godziny? Jednak można, jeżeli były w tym czasie inne spotkania — wierszy, książek, niespokojnych myśli. Teraz więc Josif cofnął się do naszego spotkania przez telefon w październiku 1987, w Anglii, a poprzez nie — do jeszcze o pięć lat wcześniejszego, za pośrednictwem gazetowej odbitki, w obozie internowania. Bawił w Londynie, kiedy dopadła go wiadomość o Nagrodzie Nobla — a ja z żoną gościłem akurat w Oxfordzie u Kołakowskich — i zacni koledzy z BBC połączyli nas ze sobą, żebym mógł mu pogratulować. I wtedy — jak wspominał teraz w Warszawie Brodski — podziękowałem mu za „Kolędę stanu wojennego”, którą zadedykował był mnie i Drawiczowi i która, przeszmuglowana przez kogoś za druty Jaworza, była dla nas pokrzepiającym znakiem solidarności dalekiego przyjaciela z pognębioną Polską i z nami, uwięzionymi. A dla niego, Brodskiego — mówił dalej, przywołując tamtą rozmowę w Anglii — wiadomość, że wydrukowany w amerykańskim dzienniku wiersz dotarł do adresatów i miał dla nich znaczenie, była ważniejsza i radośniejsza od Nagrody Nobla. Tak daleko idące twierdzenie połóżmy na karb poetyckiej przesady, ale wzruszenie Brodskiego, kiedy o tym mówił, i w ogóle wzruszenie, z którym opowiadał o swoich dawnych związkach z Polską, a także o zetknięciu z Polską dzisiejszą, było przecież prawdziwe…

Stanęli mi przed oczyma inni jeszcze odwiedzający nas rosyjscy pisarze — jedni przybyli ze wschodu, jak mój przyjaciel Gennadij Ajgi, laureat nagrody Polskiego PEN-Clubu za dwie antologie poezji polskiej w języku czuwaskim, przez wiele lat przepychane przez zasieki cenzury, drudzy z zachodu, jak Włodzimierz Maksimów, emigrant, człowiek trudny, kolczasty, „kontrowersyjny”, a przecież godny najwyższego podziwu… I uprzytomniłem sobie, że oprócz wszystkiego, co łączyło ich i dzieliło — Okudżawę, Brodskiego, Ajgiego, Maksimowa i nie tylko tych paru — jako wybitnych twórców kultury rosyjskiej, przez całe życie wysoką cenę płacących za niezgodę na dyktaturę ciemniaków, a poza tym wyznających rozmaitą estetykę i uprawiających rozmaite gatunki, oprócz tego wszystkiego w biografii każdego z nich było to jedno: wydobycie z ciemnego kąta, w którym przetrzymywała ich i zasłaniała wszelkie prześwity ich socjalistyczna ojczyzna — poprzez Polskę właśnie, pierwsze przekłady tutaj, pierwszy rozgłos, powodzenie, życzliwość… Zniewolona, upokorzona Polska z ich perspektywy nie była „młodszym bratem” potężnego imperium, lecz miejscem niepodległym i szczodrym, gdzie ich twórczość, mierzona innymi kryteriami niż „w domu”, mogła szerzej odetchnąć i rozprostować skrzydła do wolnych lotów… Ale przecież i odwrotnie: dzięki możliwości nie zaniedbanej obdarzenia ich tym, czym obdarzyła, sama w większym stopniu taką się stawała, jaką ją widzieli, jaka była im bliska, jaką dziś odwiedzają z wdzięcznością…

Stanęli mi przed oczyma… Ale te oczy, przed którymi stanęli, to jedynie umowne „oczy pamięci”, „oczy wyobraźni”, a przed normalnymi, fizycznymi oczyma, wpatrzonymi w ekran telewizora, rozgrywało się jednocześnie coś zupełnie innego: pikieta blond młodzieńców z ulotkami i wzmacniaczami głosu wkraczała do hali Dworca Centralnego w Warszawie, by obwieścić miastu i światu, że ich partia nie życzy sobie przybyszów zza wschodniej granicy, od dawna wwożących do Polski brud i występek, obecnie zaś na dodatek cholerę, dur i błonicę. Odpychałem skojarzenie z podobnymi do nich, ale groźniej uzbrojonymi — w pały i żyletki — młodzieńcami sprzed wojny, jeszcze dalej zaś — z okupacyjnymi afiszami, głoszącymi związek pomiędzy tyfusową wszą i zepchniętymi na dno, nie zasługującymi na solidarność podludźmi… Ale kiedy bohaterowie obecnego spektaklu zeszli na perony, aby bezpośrednio uświadomić pasażerów nadjeżdżającego pociągu, jak bardzo są w dzisiejszej Polsce niepożądani, wyobraziłem sobie naraz, że z pociągu tego wysiądzie Bułat Okudżawa…

Ku rozczarowaniu powitalnej pikiety, nikt nie wysiadł, pociąg był pusty.

*

Przyjaciel przysłał mi autobiograficzną książkę Iriny Aleksiejewny Iło-wajskiej-Alberti pt. „L’exil et la solitude” (Wygnanie i samotność). Autorkę, która redaguje w Paryżu pismo emigracji rosyjskiej „Russkaja Mysi”, poznałem paręnaście lat temu i odtąd, ilekroć los pozwolił mi znaleźć się w jej pobliżu, nie mogłem oprzeć się rzadkiemu i zdumiewającemu poczuciu obcowania z kimś, kto jest — określenia tego używam z trudnym do przezwyciężenia wahaniem — prawdziwym chrześcijaninem. Waham się, bo najdalszy jestem oczywiście od przypisywania sobie prawa i kwalifikacji do stwierdzania czy zgoła mierzenia „prawdziwości” czyjegoś przywiązania do Jezusa Chrystusa, skoro jednak zdarzało mi się w życiu — i zdarzyło również tym razem — spotkanie z wcieloną dobrocią, ofiarnością, przeżywaniem wiary w Boga jako spontanicznego zobowiązania do czynienia dobra, do wspierania i ratowania bliźnich — to jakże inaczej miałbym nazwać takich ludzi spotykanych na mojej drodze? Należy do nich właśnie Irina Aleksiejewna, urodzona w Jugosławii córka uciekinierów z bolszewickiej Rosji, w wieku szesnastu lat więziona przez chorwackich ustaszów, później żona włoskiego dyplomaty ekspulsowanego z Pragi za „szpiegostwo”, matka trojga dzieci, pomocnica i domownica Sołżenicyna w jego amerykańskich początkach… Życiorys barwny, a jednak istotą jego nie są „wydarzenia”, i w książce, o której mowa, każde z nich, w szczegółach dotyczących samej autorki, wspomniane jest jakby mimochodem, z maksimum dyskrecji i pokory wobec przeznaczenia (niekiedy boleśnie raniącego, jak wówczas, gdy następują, poprzedzone cierpieniami, kolejne straty najbliższych) — autorka stara się jakby nie być główną bohaterką własnej biografii (prawie niespotykana rzecz w tym gatunku), na plan pierwszy wysuwając inne osoby, te wielkie i sławne, z którymi miała szczęście zetknąć się i współpracować, jak Sołżenicyn, Sacharow, Jan Paweł II (ile zrozumienia, czułości, wdzięczności ma ta prawosławna Rosjanka dla głowy Kościoła katolickiego, za którym powtarza piękne słowa o „dwóch płucach” wspólnie praktykowanej wiary), i nie tak szeroko znane, ale również należące do tego samego sprzysiężenia ludzi bezinteresownie oddanych sprawie, jak Aleksander i Arina Ginzburgowie, albo czarująca, przedwcześnie zmarła Natasza Diużewa, którą i myśmy z żoną znali i gościli w naszym domu podczas jej nie całkiem legalnych wypraw do Polski nie wyzwolonej jeszcze z komunistycznego gorsetu, a potem w jej właśnie i jej francuskiego męża Thier-ry’ego domu po raz pierwszy zobaczyli panią Iłowajską… I wreszcie, co może się wydać dziwne, postaciami tej autobiografii są osoby, których nigdy nie mogła spotkać, jak zamęczeni na Wyspach Sołowieckich i gdzie indziej kapłani, z niezłomnym patriarchą Tichonem na czele — jednakże i w tym nie ma paradoksu, ponieważ cierpienie także tych ludzi, ich opór i walka ze złem, ich ofiara, wszystko to stało się najgłębszą treścią wewnętrznego życia i dojrzewania duchowego autorki, rzutowało na jej własne decyzje, postępki, wybory, na to, kim jest i co czyni. Dobrze by było, gdyby z kolei ona sama, za pośrednictwem swojej książki, jeśli znajdzie się ktoś, kto ją u nas przełoży i wydrukuje, stała się bohaterką innych egzystencji w kraju, który — jak dała temu wyraz nie tylko w „Wygnaniu i samotności” — znaczy dla niej niemało…

*

Wesprzyj Więź

Inna starsza pani, towarzyszka gułagowej niedoli Aszchen, matki Bułata, odnaleziona przez niego w Warszawie i po raz pierwszy zaproszona do nas na ten jego pamiętny koncert, stała się, nie raptem, lecz stopniowo, dosyć jednak szybko, kimś bliskim i niezbędnym w życiu naszej rodziny, zresztą również innych rodzin i osób samotnych, o co nie byliśmy zazdrośni, starczyło jej bowiem uwagi, ciepła i hojnego rozumu dla każdego ze starych i nowych przyjaciół. Nazywała się Celina Budzyńska (z domu Wleklińska, a Budzyńska po mężu, rozstrzelanym w Moskwie komuniście polskim). Sama też niegdyś była komunistką i przed więzieniami sowieckimi zaznała, niemal jako podlotek, więzienia w niepodległej Polsce. Nie potrafię powiedzieć, kiedy utraciła iluzje, kiedy sama się przed sobą przyznała do ich ostatecznej utraty — ta, którą podziwiałem za mądrość i dobroć, i do której całym sercem przylgnąłem, nie żywiła już żadnych. Legitymację partyjną oddała dopiero w dniu, w którym Jaruzelski wprowadził swoje „mniejsze zło”, ale już znacznie wcześniej pomagała tym, którzy wystąpili przeciw PRL-owskiej rzeczywistości. Przyznała się kiedyś, że w Joasi Szczęsnej — ściganej, zziajanej i tchnącej nieustępliwą radością życia redaktorce podziemnego „Tygodnika Mazowsze” — widzi replikę siebie samej i dziewczyn swojego pokolenia sprzed więcej niż pół wieku. Nie peszyło jej, że wszystko, co robi Joasia, jest zwrócone przeciwko temu, co stanowiło treść jej młodości. Uważała, że to trzeba obalić, że destrukcja tego jest konieczna i słuszna. W pierwszym dniu stanu wojennego przybiegła do nas i tak się złożyło, że była przy tym, kiedy po mnie przyszli. Uściskaliśmy się, jej pożegnalny uśmiech dodał mi otuchy; pamiętałem również w tej chwili, że to, co ją niegdyś spotkało, było nieporównanie trudniejsze. A ona — nie zajęła się w owym grudniu biadoleniem i pomstowaniem, tylko zgłosiła się, jak poborowy, na Piwną, gdzie gromadka dzielnych kobiet — była najstarszą z nich! — zorganizowała się w Prymasowski Komitet Pomocy internowanym, więźniom politycznym i ich rodzinom. Moja żona opowiada, że po dniu obchodzenia potrzebujących, wyszukiwania ich, wędrowania po stromych piętrach (a była już po pierwszym zawale), zdarzało się, że Celina w naszym mieszkaniu opadała bez tchu na fotel, łykała pigułkę… Zmarła — do końca zachowując jasny, żywy umysł — 1 lipca 1993 roku. Pogrzeb miała świecki.

Sierpień 1993

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź”, nr 10/1993 oraz w zbiorze Wiktora Woroszylskiego „W dżungli wolności”, Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 1996

Podziel się

Wiadomość