Zasada ma być prosta: im mniej różnorodności, tym więcej bezpieczeństwa. Czyżby?
Zauważyłem, że niektórym moim znajomym Zesłanie Ducha Świętego skojarzyło się w tym roku z kwestią wielokulturowości. Oczywiście nie zabrakło w tym skojarzeniu odniesień do wieży Babel. Te same opisane w Starym i Nowym Testamencie wydarzenia interpretowali w odmienny sposób. Czy dlatego, że nakładali na tekst biblijny własne poglądy dotyczące społeczeństwa zróżnicowanego i homogenicznego? Nie wykluczam takiej możliwości. Zjawisko szukania na kartach Pisma Świętego uzasadnień dla swoich przekonań w jakiejś konkretnej sprawie nie jest przecież niczym nadzwyczajnym wśród chrześcijan.
Temat zróżnicowania i homogeniczności w sferze religijnej nie jest błahostką. Nic więc dziwnego, że pojawił się w opublikowanym niedawno raporcie Centrum Badawczego Pew, poświęconym przenikaniu się tożsamości narodowej i religijnej w Europie Środkowo-Wschodniej, określanej przez autorów opracowania jak region „dawniej zdominowany przez ateistyczne reżimy”.
Badacze poprosili respondentów o wybranie jednego z dwóch stwierdzeń: „Lepiej jest dla nas, jeśli społeczeństwo składa się z ludzi różnych narodowości, wyznań i kultur” lub „Lepiej jest dla nas, jeśli społeczeństwo składa się z ludzi tej samej narodowości, którzy mają to samo wyznanie i kulturę”. Wyniki dają do myślenia. Pierwszy z wymienionych poglądów zdecydowanie przeważa w Bośni, Serbii i Chorwacji. Gdyby ktoś sam się nie zorientował, raport Centrum Badawczego Pew łopatologicznie przypomina, że to właśnie w tej części Starego Kontynentu w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia toczyła się krwawa wojna domowa o podłożu narodowościowo-religijnym.
57 proc. badanych Polaków opowiada się za społeczeństwem jednorodnym
A gdzie przeważa przekonanie, że lepsze jest społeczeństwo homogeniczne, składające się z przedstawicieli tej samej narodowości, tego samego wyznania i kręgu kulturowego? W Armenii, Republice Czeskiej i na Litwie. Na czwartym miejscu (na osiemnaście krajów) pod tym względem uplasowała się Polska. Według raportu 57 proc. badanych mieszkańców naszego kraju opowiedziało się za społeczeństwem jednorodnym, natomiast zróżnicowane woli 34 proc. ankietowanych.
Prof. Paweł Śpiewak stwierdził w ubiegłym roku, że Polska jest najbardziej homogenicznym krajem w Europie. Prof. Zbigniew Bokszański, socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego, powiedział nawet, że po drugiej wojnie światowej Polska przez wiele lat była jednym z najbardziej homogenicznych krajów na świecie. Przypomniał jednak, że taka sytuacja w dziejach naszej Ojczyzny trwa dopiero od kilkudziesięciu lat. Wcześniej przez wiele stuleci byliśmy krajem zróżnicowanym etnicznie, kulturowo i religijnie.
Dość często można spotkać opinie łączące homogeniczność społeczeństwa zamieszkującego dany kraj z poziomem jego bezpieczeństwa. Zasada ma być prosta: im mniej różnorodności, tym więcej bezpieczeństwa. Również w Polsce wielu łączy bezpieczeństwo z homogenicznością. Także w sferze wyznaniowej. Wynikiem właśnie takiego myślenia są pojawiające się czasami propozycje, aby – jeśli już przyjmować uchodźców – to wyłącznie chrześcijan. Sprzeciwianie się choćby niewielkiemu zróżnicowaniu, obrona homogeniczności za wszelką cenę i wszelkimi sposobami wydaje się w tym sposobie myślenia uprawnionym działaniem, chroniącym społeczeństwo (oraz wspólnotę wiary) przed potencjalnymi zagrożeniami. Jako jedno z nich traktowana jest inność religijna. Wywołuje ona lęk.
Z puntu widzenia Kościoła homogeniczność społeczeństwa wydaje się sytuacją pożądaną. Nie tylko bezpieczną, lecz także w pewnym sensie komfortową. Praktycznie nie ma konieczności konfrontowania się z wyznawcami innych religii, nie istnieje rywalizacja i zabieganie o nowych wyznawców. Można się skoncentrować na utwierdzaniu wiary z przekonaniem, że identyfikują się z nią niemal wszyscy. Można nawet podjąć starania, aby jej zasady znajdowały odbicie również w regulacjach porządkujących życie całego społeczeństwa.
Jednak konsekwencją takiego rozwoju wydarzeń może być (i często jest) zamykanie się wspólnoty chrześcijańskiej, skupienie na sobie, brak ducha misyjnego i obojętność na potrzeby innych, nie spełniających warunków przynależności do homogenicznego społeczeństwa i jednorodnej wspólnoty. Co więcej, tak funkcjonująca wspólnota wyznawców Chrystusa może zrezygnować z tej misji jednoczącej, o której przypomnieli m.in. ojcowie Soboru Watykańskiego II w konstytucji „Gaudium et spes” stwierdzając: „Bóg, troszczący się po ojcowsku o wszystko, chciał, by wszyscy ludzie tworzyli jedną rodzinę i odnosili się wzajemnie do siebie w duchu braterskim”.
Ks. prof. Remigiusz Sobański prawie piętnaście lat temu napisał, że zmierzanie do jedności narodów to zadanie wynikające z samego „być chrześcijaninem” i dodał: „Nie da się przestrzegać przykazania miłości bliźniego bez przekroczenia granic narodów, ras, klas społecznych”.
Co ciekawe właśnie te jego słowa przytoczył w 2003 roku ówczesny metropolita gnieźnieński abp Henryk Muszyński w artykule „Od wieży Babel do Wieczernika”, zamieszczonym w „L’Osservatore Romano”. Zauważył w nim, że uważna lektura opisu Zesłania Ducha Świętego pozwala dostrzec w Kościele zrodzonym z Jego tchnienia literackie przeciwstawienie i treściowe przeciwieństwo opowiadania o wieży Babel. „Co grzech rozproszył, tchnienie Ducha Świętego uczyniło jednością i wspólnotą” – podkreślił, zaznaczając, że pierwsza wspólnota Kościoła składała się z Żydów i prozelitów ze wszystkich krajów pod słońcem. Zwrócił też uwagę, że zewnętrznym wyrazem duchowej jedności jest zdolność wzajemnego zrozumienia, którego narzędziem jest język.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę, w jaki sposób Duch Święty w dniu Pięćdziesiątnicy zbudował tę jedność. Świadkowie wydarzenia i pierwsi słuchacze Apostołów głoszących „wielkie dzieła Boże” nie stali się nagle homogeniczną grupą zintegrowaną zrozumieniem jednego języka. Nie nastąpiło wcale proste odwrócenie zdarzenia związanego z budową wieży Babel. Duch Święty zadziałał zupełnie inaczej. „Każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku” – wyjaśniają Dzieje Apostolskie. Wydaje się, że ten fakt umyka niejednemu komentatorowi, łączącemu początki Kościoła z zagadnieniem różnorodności i wielokulturowości.
No, nie dogadamy się na tej częstotliwości. Autor naciąga wykład z Pisma Świętego, przed czym sam ostrzega. Plac, na który wyszli ogarnięci Duchem apostołowie nie był pełen ludzi kompletnie różnych, ale rozumiejących te same symbole, uznający Torę i Proroków – nie byli to „czyści” poganie typu Piłata, prokonsula Festusa czy Ateńczyków na Areopagu, a jak sam przyznaje, prozelici. Ten wspólny mianownik był bardzo silny. Proszę pokazać podobny wspólny mianownik między Europejczykami a sunnitami z Syrii. Duch Święty nie działa tak, by pozostawiać po sobie dowody swojego działania, wchodzi w sytuacje trudne, nawet beznadziejne, ale nie całkowicie nieracjonalne. Owszem, mógłby, ale nie chce nas pozbawić wolności do niewiary. Taką nieracjonalną sytuacją jest integracja bliskowschodnich i północnoafrykańskich muzułmanów z Europejczykami na obecnym etapie dojrzałości i jednych, i drugich. Mamy obowiązek przyjmować bez nadziei na integrację z tamtych terenów tych, którzy są rzeczywiście zagrożeniu czyli chrześcijan, jazydów czy „heretyków” muzułmańskich. O pozostałych mamy się troszczyć, bo chociażby Zachód ma wiele win do zadośćuczynienia, ale jego sposób nie jest przesądzony przez etykę chrześcijańską (Łk 14,28: „Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: „Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć”). Rekomendacja „najpierw połóżmy fundamenty, a potem Duchu Święty daj siły na to, w czym się przeliczyliśmy odrzucając rozum” jest niechrześcijańska, jak niechrześcijańskie, ale na inny sposób, jest zaprzeczanie naszych zobowiązań wobec każdego człowieka.