Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nałóż mi trochę mamałygi

„Sieranevada”. Fot. materiały prasowe

Kino rumuńskie to dzisiaj czołówka światowa. A „Sieranevada” to prawdziwe arcydzieło. 

Ten film zrealizowany jest z precyzją zegarka szwajcarskiego: scenariusz dopracowany do najmniejszego szczegółu, żadnej przypadkowości, a film – mimo tego, a może właśnie dlatego, że jest perfekcyjny – robi wrażenie wielkiej improwizacji. Trzy godziny, jedność miejsca, czasu i akcji – i ani chwili nudy, chociaż film o nudzie i pustce opowiada. Mistrzostwo! Kino rumuńskie to dzisiaj czołówka światowa. Artyzm najwyższej próby.

Wiem, że w przypływie emocji można czasami przesadzić w ocenach. Ale film, o którym chcę napisać, to prawdziwe arcydzieło. I nie ma w tym określeniu żadnej przesady.

A zatem tytuł: „Sieranevada”. Reżyser: Cristi Puiu, twórca takich dzieł, jak „Aurora”, „Śmierć pana Lazarescu”, „Papierosy i kawa”. On i jego rodak Cristian Mungiu, to dwóch reżyserów, na których filmy czekają wielbiciele kina rumuńskiego w całej Europie.

„Sieranevada” to film zdumiewający. „Wszystko i nic” – napisała Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”.  Poprzez dojmującą pustkę reżyser próbuje dojść do aksjologicznej głębi. Oto rodzinna stypa po śmierci Emila, głowy rodziny, ojca głównego bohatera filmu. Stypę zorganizowano w czterdzieści dni po pogrzebie, zgodnie z prawosławną tradycją. Są wszyscy, a więc: syn Lary (Mimi Brănescu), lekarz, który zrezygnował z praktyk, bo woli sprzedawać sprzęt medyczny niż leczyć, jego żona Laura (Catalina Moga), matka Mirica (Dana Dogaru), a także bracia, ciotka, babcia, kuzyni i kuzynki, szwagrowie i szwagierki, i jeszcze nieproszeni goście, przede wszystkim narkomanka z Chorwacji, przyjaciółka jednej z kuzynek bohatera filmu, rozbijająca rodzinny „spokój” stypy. Jest także prawosławny pop. Niemal całość filmu rozgrywa się w kilku niedużych pokojach postkomunistycznego, obskurnego bloku w Bukareszcie.

Kłębowisko: miłości i nienawiści, ciepła i gniewu, czułości i brutalności, frustracji i uprzedzeń, rozmów sensownych i bezsensownych, kłótni, lęków i obsesji, emocji i namiętności, które swoje źródło mają w przeszłości rodzinnej, a także w przeszłości politycznej. Kłębowisko zdarzeń poważnych, które po latach stają się błahe, i błahych, które z biegiem czasu nabierają cech traumatycznych. Klasa średnia, powoli zakorzeniająca się w Unii Europejskiej, marząca o wejściu do strefy euro. Obezwładniająca pustka. Oczekujemy cały czas, że zdarzy się coś sensownego między osobami związanymi przecież ze sobą najbliższym pokrewieństwem bądź powinowactwem, że zbliżymy się do jakiejś ich tajemnicy rodzinnej.

Puiu tworzy suspensy z „niczego”. Oto zestaw bliskich sobie ludzi, którzy znają się, wiedzą o sobie dużo, a czasami wszystko, ale rozmawiają o sprawach pozornie mało ważnych. Zupełnie jakby chcieli zagadać teraźniejszość, odsunąć ją od siebie wraz z przeszłością. Wszechogarniająca nuda, „pasjonująca” nuda.

Widz wsłuchuje się w te rodzinne rozmowy, utarczki, dyskusje polityczne podszyte teoriami spiskowymi, bo wszystko na świecie sterowane jest przecież odgórnie z jednego ośrodka. Zamachy na WTC, w Paryżu, Madrycie i Londynie, a nawet na Kennedy’ego, inspirowane były przez to samo źródło – tak przynajmniej sądzi sympatyczny skądinąd Sebi, kuzyn Larego, nieustannie dokopujący się tych sensacji w sieci. Nie zgadzają się z nim pozostali uczestnicy stypy i tak dyskusje toczą się bez końca.

Ktoś jeszcze wygłosi pochwałę konserwatyzmu. Ktoś pokłóci się o garnitur zmarłego, o nowy rower, że za drogi, o zupę, czy to barszcz, czy czorba. Ofelia, histeryczna ciotka Larego, zrobi karczemną awanturę, posądzając męża o zdradę, ale to raczej także nieprawda, choć mąż, Vecina, rzeczywiście do świętych nie należy… Gra pozorów? Bezradność? Niemożność przebicia się przez skorupę własnych masek? Z każdą minutą Puiu stawia coraz więcej pytań.

Wszyscy czekają na popa, który się spóźnia. Nie można bez niego zacząć jeść, bo bukareszteńska klasa średnia chce się najpierw pomodlić za zmarłego. Godzą się z tą tradycją wierzący, niewierzący, obojętni religijnie, a nawet babcia Evelina, zatwardziała komunistka broniąca minionego systemu do upadłego w rozmowie z wnuczką, radykalną antykomunistką. To zresztą pasjonująca scena. „Rumuni byli głupi i nie wiedzieli, że więzienia są pełne niewinnych ludzi” – wykrzykuje zbuntowana wnuczka. Babcia Evelina: „Ci głupi Rumuni wychowali cię, wykarmili, i wykształcili, i to za darmo, bo nauka była bezpłatna, tak jak i lecznictwo”. „Ale dziadek spędził siedem lat w więzieniu” – wtrąci się Lary. „To czemu wstąpił do partii, skoro nie wierzył w komunizm?” – skontrowała go babcia. Wnuczka: „Bo miał rodzinę na utrzymaniu”. Babcia: „Inni też mieli rodzinę, a nie wstępowali do partii, i dawali sobie radę”.

Czy takie rozmowy nie odbywają się w polskich, podzielonych rodzinach? Zacytowałem tylko ułamek tej niezwykłej, międzypokoleniowej, pełnej emocji i łez, dyskusji o polityce, o ideach, o Rumunii. Scena ta trwa długo, i jest poprowadzona przez Puiu perfekcyjnie, prawdziwie, do bólu. Czułem jakby to było o Polsce.

Jak się najedzą, to wszystko wróci do normy – prorokuje Lary. Wiadomo, będą przecież także napoje. Przyszedł pop z diakonami. Ulga, będzie można jeść. Ale najpierw te modlitwy za Emila, długie, piękne, jakby nie chciały się skończyć. Wszyscy poddają się ich rytmowi. Batiuszka opowie jeszcze swój sen, kiedy wodzony był na pokuszenie, ale nie uległ. Przyjął tylko za prawdę, że powtórne przyjście Zbawiciela już się wydarzyło, ale nikt Go nie rozpoznał. Pop wyszedł, pożegnawszy się także z komunistką Eveliną, która nic z tej opowieści o paruzji nie zrozumiała. Można zacząć jeść bez ograniczeń.

I znowu krążą po mieszkaniu, z pokoju do pokoju, na korytarz i do łazienki, i znowu do pokoju, do jadalni, do kuchni, do łazienki, na korytarz, do jadalni, do kuchni – i tak nieustannie. Trzaskają tylko drzwi. Podkreślić trzeba mistrzowską pracę autora zdjęć Barbu Bălăşoiu. Jego kamera stała się niewidocznym uczestnikiem stypy, a reżyser przekonywał w wywiadach, że być może dzięki niej oglądamy całą historię oczami zmarłego. On przecież cały czas jest wśród najbliższych, przechodzi z pomieszczenia do pomieszczenia, niewidoczny wsłuchuje się w rozmowy, jakby ich tropił, śledził. Kamera jest równoprawnym aktorem tego filmu.

W tym rozgardiaszu nie było czasu, żeby wspomnieć zmarłego Emila? Przecież to dla niego wszyscy się zebrali, co nie było łatwe, bo każdy ma swoje zajęcia. A może nikt nie chciał tych wspomnień. Szczególnie jego żona, a matka Larego. Wiedziała przecież, że całe życie ją zdradzał. Zamazała to w swojej pamięci, teraz chce zachować o nim dobrą pamięć.

„Sieranevadę” widziałem po raz pierwszy w grudniu zeszłego roku w Łodzi na Forum Kina Europejskiego „Cinergia”. Zachwyciłem się. Trzeba było czekać pół roku na oficjalną polską premierę. Ale wreszcie jest! GutekFilm, dystrybutor o zasługach dla polskiej kultury nie do podważenia, wprowadził właśnie „Sieranevadę” na ekrany naszych kin.

Również Michał Oleszczyk, znawca kina rumuńskiego, nie ukrywa swoich zachwytów nad dziełem Puiu. Podyskutowaliśmy o nim na Facebooku. Michał przypomniał, że ten film to owoc dwudziestoletnich poszukiwań twórczych reżysera. W 2001 roku nakręcił on niekonwencjonalny, niewielki obraz „Towar i kasa”, który rozpoczął rumuńską nową falę. Realizację poprzedziły długie studia Puiu w Szwajcarii, gdzie między innymi dokładnie przeanalizował amerykańskie kino „bezpośrednie”. Ruch „direct cinema” w latach sześćdziesiątych XX wieku zrewolucjonizował film dokumentalny, wprowadzając do niego – zgodnie z zapowiedziami samych twórców – obiektywny zapis rzeczywistości (pisze o tym szeroko w swoich pracach prof. Mirosław Przylipiak). Dla Puiu ważną postacią tego nurtu kinematograficznego jest Frederick Wiseman, który siedem lat temu odwiedził Polskę. Mówił wtedy w kinie „Muranów”, że w tworzeniu filmu najbardziej interesuje go „połączenie wydarzeń i odnalezienie wynikającej z nich metafory, rozpoznanie i przedstawienie bohatera, a także stymulowanie widza do niestereotypowego postrzegania bohaterów”. Chodzi o to, aby widz sam, z otrzymanych z ekranu informacji, wywnioskował, o czym opowiada film. 

Nadszedł w końcu czas, kiedy Cristu Puiu zaczął realizować własne, duże projekty filmowe.  Były to m.in.: rewolucyjna „Śmierć pana Lazarescu” (dwie i pół godziny w czasie rzeczywistym), następnie awangardowa „Aurora”. Takie filmy jak „Sieranevada” – twierdzi Oleszczyk –  nie powstają w próżni. Ich tworzenie to długi proces, w którym artysta musi być wspierany, także przez decydentów państwowych, mimo że jego filmy przynoszą ułamkowe zyski (ale za to promieniują na cały świat i wpływają na rozwój międzynarodowego języka kina).

„Sieranevada” to kulminacja stylu reżysera  i mistrzostwo reżyserii. Warto pamiętać, że Puiu wynajął nawet choreografa, który pomógł zsynchronizować ruchy kilkunastu (bodaj szesnastu) postaci na sześćdziesięciu metrach kwadratowych mieszkania. Widać również inspirację „Tangiem” Zbigniewa Rybczyńskiego. Przypomnę, że u polskiego reżysera trzydzieści osób obsesyjnie wykonuje w kółko te same czynności: banalne, codzienne, nudne, śmieszne, intymne, konieczne do życia, bohaterowie stale się mijają i nigdy się nie spotykają. W finale znikają wszystkie osoby; jedna po drugiej; na koniec pozostaje tylko rozbudzona, stara dama w czerni. W filmie Puiu ten schemat Rybczyńskiego jest obecny, w innej formie oczywiście, inaczej wykorzystany, inaczej pokazany, ale widoczny.

Wesprzyj Więź

Klamrą „Sieranevady” są dwie sceny rozgrywające się na ulicy, w samochodzie, między Larym i Laurą. Na początku dochodzi do małżeńskiej kłótni o kostium z bajki o Kopciuszku, w którym córeczka Andrea ma wystąpić w szkolnym przedstawieniu. Kłócą się małżonkowie o wszystko: o bajki Disneya, o braci Grimm, o wakacje w Tajlandii. W zakończeniu widzimy Larego, także w samochodzie z żoną, który snuje wspomnienia. Odkryje w nich ze łzami w oczach prawdę o swoim zmarłym ojcu, o bracie Relu, o mamie i o sobie.

Powrócą jednak na stypę. A tam tak, jak w „Tangu” Rybczyńskiego, już prawie nikogo nie ma. Zasiedli więc w jadalni Lary z bratem Relu, i z kuzynem Sebi, tym od spiskowych teorii. Przebudzeni. Rozumieją się bez słów, spoglądają na siebie i wpadają w spazmatyczny śmiech. „Nałóż mi tylko trochę mamałygi” – zwraca się Sebi do Larego, i znowu śmiech. Pusty? A może ozdrowieńczy? Może ta „grzeszna” stypa – jak pisze Tadeusz Sobolewski – została dopełniona? Co tu się właściwie wydarzyło? Czy w tej pustce stać nas na prawdę?

Nie przesadzajmy, jest w tej rodzinie dobro, z trudem pokonujące obojętność, bezideowość, hipokryzję,  fałsz, obcość, która najbardziej boli pośród najbliższych. Tak, w rodzinie jest wszystko i nic. Rumunów portret własny, wzruszający i bezwzględny. Europejczyków portret własny.

Podziel się

Wiadomość