„Wesele” zakończyło dyrekcję Jana Klaty w chwili, gdy wraz z oddanym sobie zespołem doszedł do sedna tego, czym mogłaby być krakowska narodowa scena.
Od premiery minęło dziesięć dni, a przedstawienie Jana Klaty siedzi mi w głowie, powraca niespodziewanie obrazami, wyrwanymi z pamięci fragmentami scen, zafiksowaną gdzieś głęboko aurą muzyki zespołu Furia.
Trudno oderwać teatr od tego wszystkiego, co wokół teatru, a na teatr wpływa, wręcz o nim decyduje – tym razem to wręcz niemożliwe. Post factum dowiedziałem się, że ostatnia próba generalna „Wesela” odbyła się kilka godzin przed premierą, bo w dniu, kiedy wyznaczono pierwszą, kilka godzin po ogłoszeniu wyniku konkursu na dyrektora Narodowego Starego Teatru aktorzy na scenę wyjść nie byli w stanie.
Na ogłoszenie konkursu czekano bardzo długo, niektórzy zdążyli nawet zwątpić, że się on w ogóle odbędzie. Natomiast rozstrzygnięto go na długo przed upływem regulaminowych terminów. Tuż przed premierą „Wesela”. Brak taktu, ale chyba i coś bardziej przykrego. Przeświadczenie, że artyści nie mają w tej rozgrywce żadnego znaczenia. Winni wykonać, co do nich należy. A wrażliwość, zaangażowanie, empatia? Pal je licho, ważne, że zgadzają się procedury.
„Wesele” Jana Klaty stało się ważnym momentem zarówno dla tych, co jego teatr zawsze mieli za własny, jak i dla tych, którym z tym reżyserem nieczęsto było po drodze. Pierwsze sceny zabrzmiały na wskroś aluzyjnie, kwitowane jedna po drugiej gromkim śmiechem publiczności. Zrozumiałe to, bo zabrzmiały wyjątkowo znacząco w tej, a nie innej rzeczywistości politycznej, wobec takiego właśnie rozstrzygnięcia konkursu. A jednak poczułem niepokój, że przedstawienie, które od pierwszych chwil przejawia znamiona wielkości, zostanie sprowadzone do wymiaru wiecowej wypowiedzi, i to przez przychylną teatrowi widownię.
Klata jest zresztą w tym „Weselu” od pierwszych sekwencji bezkompromisowy, czego osławiony już prolog spektaklu stanowi najlepszy dowód. Przypomnijmy: Czepiec Krzysztofa Zawadzkiego nachyla się nad Dziennikarzem, granym przez Romana Gancarczyka, i z najbliższej odległości krzyczy mu prosto w twarz. Pada więc „Cóz tam, panie, w polityce”, a potem chwila grobowej ciszy i histeryczny rozpaczliwy śmiech obu bohaterów. Długi, celowo trudny do wytrzymania. A po nim ściana dźwięków śląskiego blackmetalowego zespołu Furia, układająca się w pieśń o tym, by „Krępulcowi nie ulec” i pierwszy korowód postaci z „Wesela”, prowadzony w opętańczym tempie i rytmie, na zatracenie, na złamanie karku.
Kim są bohaterowie Wyspiańskiego w krakowskim Starym Teatrze? Może widmami, umarłymi, którzy powstają z grobów, by wywołać kolejne duchy i się z nimi skonfrontować. Idąc popkulturowym skrótem można rzec, iż to zombie, wprawione w chocholi taniec, który powraca na scenie wielokrotnie i dlatego nie pojawi się już w finale, bo tam zastąpią go bezruch, martwota i śmierć.
Początek wybrzmiewa z wielką siłą i podpowiada najważniejsze tematy inscenizacji, ale bywa zagłuszany przez stojących po właściwej stronie widzów. Później jednak wszyscy zaczynają „Wesela” bardzo intensywnie słuchać, by po raz kolejny docenić genialność dramatu Wyspiańskiego i odkryć w nim na nowo prawdziwego, ponadczasowego teatralnego wichrzyciela.
Mawiał szczególnie ważny dla mnie krytyk Andrzej Wanat, że „Wesele” jest jak barometr, który niezawodnie wskazuje w Polsce pogodę. Napisał to po realizacji Andrzeja Wajdy, zrealizowanej przy Placu Szczepańskim w czerwcu 1991 roku. To było drugie „Wesele” Wajdy w Starym Teatrze. W obecnej inscenizacji jest jednak Elżbieta Karkoszka, która zagrała w „Weselu” Wajdy w Starym jeszcze w 1963 roku. I tak jak Andrzej Kozak albo Edward Linde-Lubaszenko pozostała blisko tego teatru, by teraz pojawić się w zespole „Wesela” Klaty.
W Starym Teatrze poczułem się częścią wspólnoty
Znaczące to i po ludzku wzruszające. Podobnie wzruszający był moment jedności zespołu Starego Teatru i publiczności po zakończeniu przedstawienia, mówiącego wprost, że wspólnota jest już niemożliwa, że Polski dzisiejszej skleić się nie uda. Tymczasem tego wieczoru w Starym Teatrze poczułem się częścią wspólnoty. Rzadka to chwila w skłóconym zwykle środowisku, wśród ludzi, co zazwyczaj wiedzą lepiej i rzadko przedstawiają wspólne stanowisko. I chwila bardzo w sumie przyjemna – wbrew okolicznościom.
Jeśli więc według tezy Wanata „Wesele” jest polskim barometrem, idąc za artystyczną wizją Jana Klaty, czeka nas wielka smuta, nieustanne Zaduszki. Muzycy Furii zajmują miejsca na wysokich cokołach, czterech punktach sceny. Z pomalowanymi twarzami, tatuażami na obnażonych torsach, są jak Chochoły tego świata, co zdechł na naszych oczach. Muzyka Furii współgra z tekstem Wyspiańskiego, uzupełnia go rytmem, dziwnie à rebours komentuje. I otwiera nową perspektywę na życie po. Po śmierci, po narodzie, po teatrze. Nie bez przyczyny przecież Zosia (Anna Radwan) i Haneczka (Ewa Kaim) we wzorzystych sukienkach i zmienionymi makijażem twarzami też są stąd, ale i nie stąd zarazem. Są jeszcze jednym Widmem w „Weselu” nierzeczywistym, wyrzekającym się przywiązania do ziemi, a jednak przeraźliwie smutnym, bo odbierającym ostatki nadziei.
Nie znaczy to, że inscenizacja Jana Klaty przebiega w minorowym nastroju, w rytmie posuwistego poloneza. Przy dźwiękach Furii byłoby to niemożliwe, ale spektaklem Starego rządzi kontrapunkt. Trzeci akt zaczyna się więc smutną pogwarką zmęczonych biesiadników, gdzie Dziennikarz Gancarczyka przejmuje kwestie Nosa, ukazując pijaństwo jako bardzo bliską nam tu i dzisiaj ucieczkę od siebie.
Wcześniej mamy też jednak miłosną grę państwa młodych, prowadzoną z humorem i liryzmem. Monika Frajczyk jako Panna Młoda w widocznej ciąży więcej wie i rozumie niż daje po sobie poznać. Bywa zadziorna, ale i delikatna – wszystko w jednym. Pan Młody Radosława Krzyżowskiego ma w sobie oddanie i delikatność, ale też gorycz przegranego inteligenta. Wprowadza swe ciało w obsesyjny rytm, jakby nie potrafił się od niego uwolnić.
Jeśli diagnozę Klaty brać jako całość, ostrzej traktuje on nas, sobie podobnych – artystów oraz inteligentów. Daje im zestaw min i póz, zakleszcza w sobie, przygważdża bezradnością. Zostaje tylko mizantropia Gospodarza w interpretacji Juliusza Chrząstowskiego, kończącego akt drugi – ten z Widmami – celowo matowym, a przecież przejmującym monologiem. Kończy go cicho: „W pysk wam mówię litość moję” i ostentacyjnie spluwa. Na bardziej spektakularny gest nie zasłużyliśmy. Tymczasem taki Czepiec Krzysztofa Zawadzkiego ma w sobie siłę, ale i samoświadomość, gorzką inteligencję. Buńczucznym gestem odsłania t-shirt z orłem w koronie, a w finale pociąga za sobą chłopów z kosami na sztorc. Dreszcz przechodzi po plecach.
Trzeba mówić o tym „Weselu”: „Wesele” Jana Klaty i zespołu Narodowego Starego Teatru. Aktorów jest niemal trzydziestu, ale słabej roli nie znajdziemy. Zespół dobrany został wielopokoleniowo, aby nestorzy krakowskiej narodowej sceny spotkali się z niemal debiutantami. Każdy ma w tym spektaklu swój czas, każdego kwestia wybrzmiewa z pełną siłą. Klata daje „Wesele” w gruncie rzeczy klasyczne, bo bardzo wierne nie tylko duchowi tekstu, ale wręcz jego literze.
Są drobne zmiany, przestawienia i zapętlenia, jak choćby w rozmowie Poety (Zbigniew M. Kaleta) z Maryną (Jaśmina Polak), ale po chwili stają się zrozumiałe, bo obnażają bohaterów, dają im jeszcze jeden poziom interpretacji. W dodatku aktorzy Starego Teatru sytuują dramat gdzieś między poezją a prozą, wydobywając z niego całą klarowność i komunikatywność fraz.
Z równą siłą „Wesele” brzmiało w fenomenalnej wizji Jerzego Grzegorzewskiego z warszawskiego Teatru Narodowego, ale to był inny teatr i inna rzeczywistość. Klata z innych pozycji, ale podobnie jak Grzegorzewski, czyta na nowo „Wesele”, aby pozostać przy nim, a jednocześnie zderzyć je z własną wyobraźnią. Nie powie nikt, że spektakl w Starym jest akademicki, ale też nikt przy zdrowych zmysłach nie zarzuci, że Klata z Wyspiańskiego kpi albo używa sztuki do własnych celów.
Mniej przemawiają do mnie sceny z Widmami, bo zdają się za mocno symboliczne, zbyt natrętnie znaczące, jakby inscenizator nie oparł się pokusie intensywnego reżyserowania każdej, na każdej odciśnięcia własnego śladu. Mniejsza z tym jednak, bo również tych fragmentów bronią fenomenalni aktorzy.
W pamięci pozostają zaś inne, tym razem poruszające głęboko pomysły Klaty – na wspomniany już nieustanny chocholi taniec ułożony przez Maćko Prusaka, na Złoty Róg, który jest tylko pustą foliową reklamówką, na podwójną obsadę roli Jaśka przez młodego Krystiana Durmana i Andrzeja Kozaka, nestora Starego Teatru. Jaśkiem „działającym” jest Durman, ale cichy, niemal grobowy finał należy do Kozaka. Robi to piorunujące wrażenie.
„Wesele” to najlepszy od lat – zapewne od wrocławskiej „Sprawy Dantona” – spektakl Jana Klaty. Przedstawienie – by tak powiedzieć – definicyjne dla krakowskiej narodowej sceny. W innych okolicznościach powiedziałbym, że wyznacza dla niej kierunek na najbliższe lata, ale powiedzieć tak nie mogę.
Przez pierwszą część kadencji mocno krytykowałem dyrekcję Jana Klaty, z małymi wyjątkami odrzucałem propozycje Starego Teatru, niektóre zresztą bez żalu pominąłem. Klata nie przekonywał w Krakowie jako reżyser, słabo, jak się zdawało, dogadywał się z miastem, popełniał błędy repertuarowe. Bolało mnie – przyznaję – rozstanie z Anną Polony i Jerzym Trelą, niezależnie od tego, że wielcy aktorzy byli już na emeryturze. Wolałbym, aby zawsze mieli w Starym swoje miejsce. Tak było, nie zmieniłem zdania.
Drugi okres dyrektora Jana Klaty w Starym Teatrze przyniósł jednak zmianę. Trudno generalizować, niełatwo też wskazać moment przełomu. Może przyniosła go elegijna i ciemna „Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, dająca teatrowi wściekłego duetu całkiem nowy ton. U siebie poczułem się w Starym na „Płatonowie” Konstantina Bogomołowa – tym z kobietami w męskich rolach i odwrotnie. Tyle że nie było w tym chęci ekscesu, a jedynie inne naświetlenie bohaterów Czechowa, odnalezienie ich pierwotnych, niezależnych od płci instynktów i ukazanie ogarniającej ich martwej pustki. A był jeszcze„Triumf woli” Demirskiego i Strzępki o nadziei na gruzach – z energią rockowego koncertu i optymistycznym przesłaniem. Widziałem to przedstawienie po raz drugi przed miesiącem na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych i już wtedy brzmiało niespodziewanie gorzko. Teraz zaś musi uderzać w jeszcze inny ton. Mimo owego optymizmu, oczywiście.
„Wesele” zakończyło dyrekcję Jana Klaty w chwili, gdy wraz z oddanym sobie zespołem doszedł do sedna tego, czym mogłaby być krakowska narodowa scena. Obrona Klaty nie jest więc pustym, koniunkturalnym gestem, bo zaproponował on właśnie, by Stary Teatr stał się narzędziem budowania wspólnoty, choćby nawet przez niego samego było to wyreżyserowane. Tak to wygląda z zewnątrz, z perspektywy krytyka do tej pory nieczęsto Klacie przychylnego.
Zawsze zdawało mi się, że reżyseruje się najpierw na niewielkiej scenie, nabiera otrzaskania, buduje zaufanie, potem zaś kroku po kroku opanowuje większe przestrzenie. Sądziłem też, że dyrektorowania dobrze uczyć się nie w największych ośrodkach, ale w mniej prestiżowych, więc obarczonych lżejszą presją oczekiwań instytucjach.
Dyrektorski tandem w Narodowym Starym Teatrze stanowić mają natomiast były recenzent teatralny, niegdyś przez rok kierownik literacki niezbyt znaczącej krakowskiej sceny oraz nieznany szerzej w Polsce reżyser. Skoro tak zdecydowano, obserwatorom trudno ukryć zdziwienie. Trudno również doszukać się w tym pozytywnych stron. Być może jest tylko jedna, co wskazują artyści zrzeszeni w zawiązanej właśnie Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek. Od Anny Augustynowicz po Rudolfa Ziołę podpisali oni właśnie wspólne oświadczenie w sprawie sposobu wyłonienia dyrektorów Starego Teatru.
Nazwałbym je deklaracją jedności ponad podziałami.