„Wyzwolenie” Wyspiańskiego pojawiło się na deskach aż trzech teatrów. Czy polski teatr na nowo dojrzał do tego dramatu o konstrukcji labiryntu?
Rzecz to bez precedensu: trzy teatry w trzech polskich miastach, w mniej więcej tym samym czasie, biorą na warsztat „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego. Można byłoby podejrzewać w tym jakąś instytucjonalną zachętę, choćby w postaci programu zapewniającego dofinansowanie, ale nic o tym nie wiadomo. Można doszukiwać się wpływu konkursu „Klasyka żywa”, bo przecież dramat ten jak najbardziej owo hasło ilustruje. Ale są przecież dziesiątki innych tytułów, równie adekwatnych, a zdecydowanie łatwiejszych w realizacji.
Klasyka polska długa jest i szeroka, chociaż nierównomierna, gdy idzie o literacką i teatralną wartość. Wyspiański zaś – przepraszam za oczywistą oczywistość – to już najwyższa półka. Przez to jest tak pociągający, ale też zwodniczy. Mówi się, że zespół teatralny osiąga dojrzałość, kiedy jest w stanie własnymi siłami obsadzić „Wesele”. Co powiedzieć o reżyserze w kontekście „Wyzwolenia”, skoro wiadomo doskonale, ze trudno odnaleźć podobny tekst, w takim samym stopniu mnożący bariery i pułapki?
Dlatego trzeba było Konrada Swinarskiego, by go na nowo otworzyć. Trzeba było Jerzego Treli do roli Konrada, Anny Polony do kreacji Muzy. Legendarny spektakl krakowskiego Starego Teatru znam jedynie z filmowego zapisu, ale to wystarczy, by stwierdzić, że on wciąż działa, może w przeważającej mierze dzięki Treli, który osiągnął aktorski absolut. Ale poza tym?
„Wyzwolenie” omijane
Szukam w pamięci „Wyzwoleń”, jakie sam widziałem na scenie i nie odnajduję olśnień. Najbardziej chyba zapamiętałem dwa przedstawienia Macieja Prusa. Pierwsze z łódzkiego Teatru Jaracza z Mariuszem Wojciechowskim, Jerzym Światłoniem i Ewą Mirowską – rozegrane na pustej scenie, krystalicznie czyste. I drugie – to telewizyjne sprzed lat dziesięciu. Przyniosło ostatni występ Gustawa Holoubka jako Starego Aktora ze słynną frazą „Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic”. Piotr Adamczyk w wojskowej kurtce i permanentnym rozgorączkowaniu, ale i niekłamanej inteligencji, przypominał bohatera, w którego wcielił się trochę wcześniej w znakomitym „Wniebowstąpieniu” Tadeusza Konwickiego w reżyserii Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym. Całość zaś osadzono w scenografii Małgorzaty Szczęśniak, stworzonej przez nią wcześniej do „Kruma” Krzysztofa Warlikowskiego. Otoczona lustrami przestrzeń zyskiwała tu nowy wymiar, odbijając pustkę nowej Polski. Sprawiała też, że Konrad Adamczyka stawał się dalekim krewnym tytułowego bohatera dramatu Hanocha Levina. Mało kto poważyłby się na takie zestawienie.
Obecny powrót „Wyzwolenia” cieszy, ale jednak zaskakuje
Niewiele to jednak mało. „Wyzwolenie” omijali najwięksi inscenizatorzy ostatnich czasów. Jerzy Grzegorzewski na przykład, choć prowadził na narodowej scenie Dom Wyspiańskiego, tylko o tym utworze myślał, ale realizację wciąż odkładał. Inni się nawet do niego nie zbliżali. Dlatego obecny powrót „Wyzwolenia” cieszy, ale jednak zaskakuje. Czy polski teatr na nowo dojrzał do dramatu o konstrukcji labiryntu, poczuł się na siłach z nim zmierzyć? A może „Wyzwolenie” – projektujące widowisko „Polska współczesna” – trafia w czuły punkt naszej teraźniejszości, każe dziś czytać się na nowo, pytać o wolność w najbardziej sprzecznych wobec siebie wariantach. O wolność nie do czegoś, ale od czegoś.
Nie mówię całej prawdy. Wokół Wyspiańskiego w czasie całego artystycznego życia krąży przecież Krzysztof Jasiński. Szef krakowskiego Teatru STU zrósł się z twórczością autora „Nocy listopadowej” z własnego wyboru, znalazł w niej wyznanie teatralnej wiary. Trzyczęściowe „Wędrowanie” – złożone z „Wesela”, „Wyzwolenia” i „Akropolis” – stało się dla STU projektem programowym, zjeździło też dużą część Polski. Kłóciłem się swego czasu z „Weselem”, jakie zaproponował Jasiński w warszawskim Teatrze Polskim, ze względu na adaptację tekstu, pomysły obsadowe, a czasem i estetyczną miałkość widowiska. Jednak nie zmienia to przekonania, że jest w tej Jasińskiego wierności Wyspiańskiemu coś imponującego. Można być pewnym, że tak pozostanie – i „Wyzwolenie” przygotowane w Teatrze Jaracza w Olsztynie nie będzie jego ostatnim spotkaniem z twórczością ulubionego autora.
„Wyzwolenie” w Olsztynie: polskie oratorium
Olsztyńskie przedstawienie nawiązuje do inscenizacji w STU choćby interpretacją całości oraz wykorzystaniem bardzo krakowskiej z ducha muzyki Jana Kantego Pawluśkiewicza i Zbigniewa Wodeckiego, ale mierzy się z całkiem inną przestrzenią, w dodatku inne brzmienie nadaje mu zespół Teatru Jaracza. Krzysztof Jasiński sensu dramatu szuka w klarownie inscenizowanych sekwencjach z Maskami, czyni też z „Wyzwolenia” zazwyczaj sugestywną paradę polskich póz i gestów. Wystarczy spojrzeć na Hołysza (Artur Steranko) i Karamazyna (Maciej Mydlak), aby wiedzieć, że pochodzą wprost z polskiej tradycji, ale jest w nich i całkiem współczesna gorycz. Przenika ona również dekoracyjną w dużym stopniu inscenizację Jasińskiego. Młody Konrad (Dawid Dziarkowski) próbuje okiełznać rzeczywistość sceny, ale potyka się o własną słabość i niedojrzałość. Zostają twarze, stroje i maski. Rzeczywistość teatralna, nie zawsze mająca przełożenie na Polskę współczesną.
Krzysztof Jasiński stworzył tradycję dawnej kontrkultury w Teatrze STU, dziś także jest jej dzieckiem. Dlatego można czytać jego olsztyńskie „Wyzwolenie” na takich nutach, słysząc w nim przede wszystkim dzieło muzyczne – bardzo polskie oratorium. Po olsztyńskim seansie bardzo mnie kusi, by właśnie usłyszeć to jako utwór na orkiestrę i solistów. Wiem też, iż jednym z jąder nieprawdopodobnej sztuki Wyspiańskiego jest dotknięcie jej muzycznej struktury, zrozumienie, jakie konsekwencje ze sobą pociąga.
„Wyzwolenie” w Warszawie: pozornie awangardowe
„Wyzwolenie” jest zagadką, co sprawia, że wszystkie sposoby jej rozwiązywania stają się uprawnione albo przynajmniej dopuszczalne. Pisarz nie wstanie z grobu i nie skrzyżuje rękawic z reżyserem, poza tym wielość interpretacji również świadczy o życiu literatury i wpisanego w nią teatru.
Skoro tak, można zaakceptować „Wyzwolenie” Krzysztofa Garbaczewskiego w warszawskim Teatrze Studio. Zniekształcone komputerowo głosy z offu, aktorów w tekturowych pudłach na głowach, z przeróżnymi warzywami w dłoniach. Można z pobłażaniem pogodzić się z tym, że o pięćdziesięciominutowym nieudolnym monologu Anny Paruszyńskiej (zastępującym scenę z Maskami) mówi się, że to Garbaczewskiego nawiązanie do Treli i Swinarskiego. Trudno, teatr nie musi być mądry, nikt nam tego nie obiecał.
W inscenizacji Teatru Studio wszystko jest dozwolone i na równych prawach, zatem wszystko znaczy nic
Gorzej, że sceniczny bełkot w Studio w nic się nie układa, nie próbuje polemizować z Wyspiańskim (brutalnie mówiąc: z czym do ludzi!!!) ani z tradycją jego wystawiania. Stanowi coś na kształt improwizacji, gdzie wszystko jest dozwolone i na równych prawach, zatem wszystko znaczy nic. Rzecz jasna, wszystko celowo niedomknięte, manifestacyjnie amatorskie z grubymi szwami niedokończonej roboty na wierzchu, bo to jest oczywiście nieustanna „work in progress”, inaczej się nie godzi. Niektóre poprzednie spektakle Garbaczewskiego zdawały się zrobione, choćby niedawny „Robert Robur” z TR Warszawa. Tym razem można domyślać się, że chodziło o obnażenie romantycznego polskiego mitu, o zdiagnozowanie, że to właśnie on krępuje nam ruchy i wpycha w niewolę pustych grymasów oraz w zbyt ciasny gorset tradycji.
Nieszczególnie to odkrywcze. Gdyby jeszcze posłużyło Garbaczewskiemu do czegoś więcej niż mechaniczne skojarzenia ze stworzonym przez ministra Waszczykowskiego San Escobar… Ale nie. Pozornie awangardowe „Wyzwolenie” w Studio jest widowiskiem z gruntu martwym, które ogląda się niczym wykład z nieużywanego, niezrozumiałego języka. Używanego w San Escobar na przykład.
„Wyzwolenie” w Krakowie: bezczelnie atrakcyjne
Jest jeszcze trzecia droga – między szlachetnym akademizmem a niby eksperymentalnym bełkotem, zdecydowanie najbardziej inspirująca. „Wyzwolenie” w inscenizacji Radosława Rychcika w krakowskim Teatrze Słowackiego stanowi nowe otwarcie w jego teatrze, ostatnio nie bez słuszności oskarżanym o wypalenie.
Po wielkim sukcesie poznańskich „amerykańskich” „Dziadów” kolejne spektakle Rychcika zaczęły być do siebie niebezpiecznie podobne, konstruowane zawsze według tego samego klucza. „Balladyna” w rewolucyjnej Francji pod płótnem Delacroix, „Grażyna” na boisku do koszykówki, „Wesele” w ogarniętym wojną domową Belfaście – czasem działało to jeszcze przyzwoicie, częściej niestety nie sprawdzało się wcale. „Wyzwolenie” tylko z pozoru opiera się na tym samym patencie. Rzecz w tym, że Rychcik w istocie cofa się wprost do Wyspiańskiego, tyle że opowiada jego dramat całkiem nowym, zaskakującym językiem.
Całość rozgrywa się w szkolnej klasie. Konrad (znakomity Rafał Dziwisz) jest nauczycielem literatury, opowiada właśnie o „Buszującym w zbożu” J.D. Sallingera, próbując zderzyć go z doświadczeniem Auschwitz, co teatralnie jest w inscenizacji Rychcika jedynym zgrzytem. Reszta się jednak zgadza – nawet to, że Konrad przypomina granego przez Robina Williamsa Keatinga z legendarnego filmu Petera Weira „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Podobnie jak on. mimo moralnego zwycięstwa, ponosi klęskę.
Anna Polony stwierdziła, że jak dla niej w Teatrze Słowackiego było za głośno i za dużo śpiewali – ale to było „Wyzwolenie”
Dramatyczny finał krakowskiego spektaklu Rychcika otwiera więcej perspektyw niż dwie godziny „Wyzwolenia” Garbaczewskiego. Mówi ostro, że nasz świat nie potrzebuje Konradów. Nie wiadomo nawet, czy potrzebuje wolności, a więc wyzwolenia. Może nam łatwiej zasklepiać się we własnym zakłamaniu, w nowym micie przebijającym z wizji Radosława Rychcika. Ktoś uzna, że bezczelna rozwichrzona opowieść z krakowskiego teatru odległa jest biegunowo od Wyspiańskiego. Nic bardziej mylnego, gdyż na koniec Rychcik zmierza do tego samego co Wyspiański punktu. Tyle że zmierza tam własną drogą. Ktoś opowiadał mi, że spektakl widziała Anna Polony. Pytana o zdanie, powiedziała, że jak dla niej było za głośno i za dużo śpiewali. Ale to było „Wyzwolenie” – miała zakończyć z uznaniem Muza od Swinarskiego.
„Wyzwolenie” w Teatrze Słowackiego – obficie czerpiące z konwencji musicalowej, otwarcie cytujące „Tango” Zbigniewa Rybczyńskiego – stanowi nowe otwarcie również dla zespołu tej sceny. Grają fenomenalnie jedna w drugiego, z rzadką ofiarnością i świadomością wspólnego celu. Bezczelnie atrakcyjna ta inscenizacja pokazuje niewykorzystywane dotąd wystarczająco możliwości tych aktorów. Imponujące jest też, w jaki sposób dialoguje ona z inauguracyjnym projektem nowej dyrekcji Teatru Słowackiego – Krzysztofa Głuchowskiego i Bartosza Szydłowskiego – „Wyspiański wyzwala”. Wynikało z niego jasno, że to będzie nowy duchowy i artystyczny patron sceny przy Placu Świętego Ducha. Paradoks tkwi w tym, że wystarczy wziąć jego program, zapisany choćby w „Wyzwoleniu”, by mieć gotowy plan na teatr dziś. Do tego dobrze też przeczytać biografię autora „Klątwy”, a potem spojrzeć na niego jak na prawdziwego wichrzyciela, artystę totalnego, co znosił wszelkie podziały.
W tym również tkwi znaczenie „Wyzwolenia”, z jego budową przypominającą labirynt. Jak w nim nie pobłądzić – to pytanie dla ludzi teatru. Dobrze, że porywają się na próby odpowiedzi.