Reforma struktur administracyjnych Kościoła w Polsce sprzed 25 lat miała przybliżyć biskupa wiernym i zdynamizować życie mniejszych diecezji. Na ile to się udało?
25 marca czternaście polskich diecezji obchodzi dwudziestopięciolecie istnienia. To praktycznie jedna trzecia polskich diecezji – w sumie jest ich czterdzieści dwie, licząc z ordynariatem polowym, ale bez dwóch eparchii bizantyńsko-ukraińskich. Powołująca do życia nowe diecezje bulla Totus tuus Poloniae populus miała więc ogromne znaczenie, normalizując strukturę administracji kościelnej, której granice bardzo często wynikały dotąd z różnych zawieruch dziejowych ziem polskich.
Tym razem granice te miały być bardziej racjonalne. Starano się z jednej strony uszanować uwarunkowania historyczne, a z drugiej „przybliżyć” biskupa wiernym. Uznano, że da się to zrobić, jeśli diecezje będą miały zasadniczo mniej niż milion mieszkańców i tysiąc księży. Faktycznie, dzisiaj znacznie tę liczbę przekraczają tylko diecezje: katowicka, krakowska, łódzka, poznańska i warszawska – w każdej z nich mieszka około półtora miliona wiernych. Kilka diecezji ma około miliona mieszkańców. Więcej niż tysiąc księży (diecezjalnych, nie licząc zakonnych) jest zaś tylko w diecezjach: katowickiej, krakowskiej i tarnowskiej.
Czy widać zabory?
W komentarzach do różnych map publikowanych na facebookowym profilu „Kartografia ekstremalna” często powtarza się okrzyk: „widać zabory!” – niezależnie od tego, czy mapa prezentuje wyniki wyborów, czy średnią wielkość gospodarstw rolnych.
W większości statystyk kościelnych – np. liczby osób uczęszczających do kościoła w niedzielę, przyjmujących komunię, powołań kapłańskich czy księży na mieszkańca – też bardzo dobrze „widać zabory” (co przekłada się też na różne inne kwestie, od melodii śpiewów mszalnych po ofiarność wiernych przy różnych okazjach). Do 1992 roku takie mapy były jeszcze bardziej czytelne, gdyż granice diecezji dokładnie pokrywały się z granicami rozbiorów i II Rzeczypospolitej.
Gdy liczba powołań spada, większość diecezji boryka się z kosztami utrzymania seminarium
Po reformie sprzed 25 lat w wielu miejscach te granice są nadal bardzo wyraźne. Północna granica diecezji: krakowskiej, tarnowskiej, rzeszowskiej i przemyskiej to w dużej mierze dawna granica zaboru austriackiego. Z kolei granica między diecezjami płocką i łomżyńską a toruńską, warmińską i ełcką odtwarza nie tylko granicę rozbiorową, ale i przedrozbiorową – sięgającą czasów krzyżackich granicę między Mazowszem a Prusami. Także granica między diecezją włocławską a toruńską i gnieźnieńską to dawna granica rosyjsko-niemiecka.
Reforma z 1992 roku polegała w dużej mierze na dzieleniu starszych, dużych diecezji, tak więc także nowopowstałe często miały dość jednolity charakter (m.in. dzięki temu, że wszyscy księża byli formowani w jednym seminarium). Kilka nowych diecezji łączy w sobie jednak tereny należące przedtem do różnych starych jednostek: diecezja bielsko-żywiecka składa się mniej więcej pół na pół z części „katowickiej” i „krakowskiej”, podobnie ełcka z „łomżyńskiej” i „warmińskiej”.
Najbardziej skomplikowany jest przypadek diecezji kaliskiej, utworzonej z terenów aż sześciu różnych diecezji. Granice rozbiorowe przecinają jeszcze poza tym diecezje: sosnowiecką, sandomierską i zamojsko-lubaczowską, a zachodnia granica diecezji pelplińskiej nie pokrywa się już z przedwojenną granicą polsko-niemiecką, jak to było w przypadku dawnej diecezji chełmińskiej.
Likwidacja anomalii
Celem reformy sprzed 25 lat było nie tylko „przybliżenie” biskupów do wiernych i księży, ale także zlikwidowanie różnych anomalii, powstałych wskutek zaszłości dziejowych. Powiększono diecezję gdańską, która dotąd obejmowała tylko tereny dawnego Wolnego Miasta Gdańsk (a więc z Sopotem, ale już bez Gdyni). Uregulowano też status i granice diecezji, które korzeniami sięgały diecezji położonych na Kresach II Rzeczypospolitej, podzielonych powojenną granicą. W ten sposób przez cały czas PRL działały administracje apostolskie „w”: w Białymstoku (z części archidiecezji wileńskiej), Drohiczynie (z diecezji pińskiej) i Lubaczowie (z archidiecezji lwowskiej), zmienione dopiero w 1991 roku w diecezje: białostocką, drohiczyńską i lubaczowską.
Po 1992 roku biskupi rezydowali już w większości miast liczących ponad 100 tysięcy mieszkańców, z wyjątkiem Gdyni, Grudziądza, Wałbrzycha, kilku miast Górnego Śląska i przede wszystkim ponad 350-tysięcznej Bydgoszczy, która pozostała w granicach archidiecezji gnieźnieńskiej. Zostało to częściowo skorygowane w 2004 roku, kiedy utworzono dwie nowe diecezje: bydgoską (z części gnieźnieńskiej i pelplińskiej) oraz świdnicką (z legnickiej i wrocławskiej, z uwzględnieniem Wałbrzycha).
Każda z nowych diecezji to nowa kuria, sąd biskupi, ośrodki Caritas, w większości wypadków seminarium duchowne (nie utworzono ich tylko w Bielsku-Białej i Gliwicach, pozostawiając kleryków odpowiednio w Krakowie i Opolu). Instytucje kościelne czasem w związku z tym nadają ton skądinąd niedużym miejscowościom (szczególnymi przypadkami są tu zwłaszcza Drohiczyn i Pelplin). Chyba faktycznie w wielu przypadkach życie kościelne po utworzeniu nowych diecezji uległo zdynamizowaniu, gdzieniegdzie widoczny był np. wzrost liczby powołań kapłańskich, związany przypuszczalnie m.in. z bliskością seminarium i widocznością kleryków w jakimś miejscu.
Obecnie jednak, gdy liczba powołań spada, większość diecezji boryka się z kosztami (finansowymi i kadrowymi) utrzymania seminarium i innych instytucji diecezjalnych. Problemem są szczególnie w kilku miejscach ogromne gmachy powstałe w latach osiemdziesiątych na potrzeby dawnych, „wielkich” diecezji. Towarzyszą temu jednak godne pochwały inicjatywy międzydiecezjalne – np. archidiecezja warszawska i diecezja warszawsko-praska wspólnie organizują rok propedeutyczny dla kleryków, wspólną inicjatywą jest też akcja wielkopostnych kościołów stacyjnych w Warszawie. Także wydziały teologiczne są w większości przypadków okazją do współpracy kilku diecezji.
Ostatni taki prymas
Być może najważniejszą ze zmian wprowadzonych w 1992 roku jest jednak to, czego wprost nie widać na mapie, mianowicie zniesienie unii personalnej Gniezna i Warszawy.
Kardynał Józef Glemp przestał wtedy być arcybiskupem gnieźnieńskim, zachował jednak tytuł prymasa Polski jako „kustosz relikwii świętego Wojciecha”. W 1994 roku rozdzielono też funkcję prymasa i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Tytuł prymasa wrócił do Gniezna w roku 2009, po osiągnięciu przez kardynała Glempa wieku 80 lat. Od tego momentu nosi go już trzeci arcybiskup, Wojciech Polak (po Henryku Muszyńskim i Józefie Kowalczyku).
Nie ulega wątpliwości, że prymas Glemp był ostatnim niekwestionowanym przywódcą polskiego Kościoła. Dziś trudno o jednoznacznego lidera, gdyż kto inny jest prymasem, kto inny przewodniczącym Konferencji Episkopatu, kto inny biskupem Warszawy, czyli siedziby władz państwowych i większości mediów. Taka sytuacja ma, co prawda, miejsce w większości innych krajów, ale chyba jednak Polacy przyzwyczaili się do czasów kardynałów Hlonda, Wyszyńskiego i Glempa, gdy hierarchia wewnątrz polskiego Kościoła była jasno ustawiona, w dużej mierze właśnie dzięki połączeniu racji historycznych (przemawiających za Gnieznem) i pragmatycznych (za Warszawą).
Także dzisiaj zresztą we Włoszech przewodniczący konferencji episkopatu mianowany jest przez prymasa Italii – czyli papieża. Przewodniczącym konferencji biskupów łacińskich w krajach arabskich jest z urzędu patriarcha łaciński Jerozolimy. W Belgii przewodniczącym konferencji episkopatu jest automatycznie prymas, czyli arcybiskup Mechelen i Brukseli; podobnie jak w Polsce od 1945 do 1992 roku ma tam miejsce połączenie historycznego prymasostwa i obecnej stolicy państwowej – o tyle łatwiejsze, że dzieli je tylko 30 kilometrów.
Oczywiście można też udowadniać, że w całym Kościele tytuł prymasa w ogóle nie jest i większości przypadków nigdy nie był specjalnie ważny, ponieważ zasadniczo nie pociągał za sobą żadnej dodatkowej władzy i przywilejów. Szczytem dewaluacji tego tytułu było uzyskanie w 1305 roku tytułu prymasów Akwitanii przez arcybiskupów Bordeaux; ich władza nie wykraczała jednak poza ich własną diecezję!
W Polsce było jednak inaczej. Prymasi byli interreksami podczas bezkrólewia, za takich byli też uważani w okresie PRL. Stefanowi Wyszyńskiemu dużo trudniej by było zasłużyć na miano „prymasa Tysiąclecia”, gdyby był tylko arcybiskupem diecezji gnieźnieńskiej, bez diecezji warszawskiej i bez przewodniczenia episkopatowi (chyba, żeby i tak przebywał wciąż w Warszawie lub Łowiczu, jak prymasi Pierwszej Rzeczypospolitej – Warszawa należała wtedy do diecezji poznańskiej!).
Choć zatem w świetle teologii nie ma kogoś takiego jak „głowa Kościoła w Polsce” – głową Kościoła jest bowiem sam Jezus, widzialnym zwierzchnikiem całego Kościoła powszechnego papież, a potem głową każdego Kościoła lokalnego jego biskup diecezjalny – to historia pokazała, że w praktyce była to funkcja pożyteczna.