Czy Jarosław Kaczyński uznał głosowanie nad przedłużeniem kadencji Donalda Tuska za okazję do rozpoczęcia procesu rozwodowego z Brukselą?
9 marca w Brukseli szefowie rządów Unii Europejskiej stosunkiem głosów 27: 1 zdecydowali o przedłużeniu kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej o kolejne dwa i pół roku. Premier Beatę Szydło, do końca sprzeciwiającą się tej decyzji i zapowiadającą „unieważnienie” szczytu, zawiedli nawet Brytyjczycy i Węgrzy, którzy rzekomo obiecali poprzeć stanowisko polskiego rządu.
Reakcje większości polskich mediów i forów internetowych były łatwe do przewidzenia, bo zgodne z ich polityczną afiliacją. Podobnie jak polityków – zwłaszcza partii rządzącej – powtarzających jak mantrę partyjny przekaz. Najbardziej radykalni po obu stronach mówili albo o zwycięstwie opozycji (tak jakby miała ona jakikolwiek udział w osobistym sukcesie Tuska), albo niemieckiej, brutalnej dyktaturze w Brukseli. Minister Witold Waszczykowski zasugerował nawet, że mniejsze państwa unijne były przez Berlin szantażowane, a głosowanie jest nieważne.
Na tym tle wyjątkowo rzeczowo i spokojnie wybrzmiewa głos prymasa seniora, abp. Henryka Muszyńskiego: „Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej to przejaw zaufania, jakim darzą go przywódcy państw unijnych. (…) Podczas głosowania obserwowaliśmy solidarność Europy przeciwko stanowisku polskiego rządu. Choć wyraźnie stanowisko naszego rządu jest dziś w Unii odosobnione, jednak nie oznacza to odosobnienia Polski i Polaków”. I dalej: „Unia Europejska przeżywa kryzys, a zadaniem Polski jest budowanie i podtrzymywanie wspólnoty, a nie jej utrudnianie. Nikt nie może kwestionować tego, co jest teraz dobrem dla Polski”. Trudno o bardziej obiektywny komentarz do tego, co wydarzyło się w czwartek w Brukseli.
Polski rząd został solidarnie zbojkotowany przez wszystkich unijnych partnerów. Więcej: jego dotychczasowi sojusznicy – jak wynika z przecieków z oficjalnej kolacji – są postawą Warszawy zirytowani (najdelikatniej mówiąc). Czy dlatego, że wszyscy oni nie wyobrażają sobie, że ktoś inny mógłby zająć miejsce Tuska? Z pewnością nie. I z pewnością woleliby głosowanie bez sprzeciwów – wybór kandydata akceptowalnego także dla Polski. Rząd PiS-u jednak im to uniemożliwił. W ostatniej chwili zgłosił kandydata niespełniającego koniecznych kryteriów – Jacek Saryusz-Wolski nie jest byłym premierem, prezydentem ani nawet ministrem spraw zagranicznych. A jego zachowanie w ostatnich dniach każe wątpić, czy jest w ogóle poważnym politykiem. Zamiast długotrwałych negocjacji, konsultacji i poszukiwania pola dla kompromisów, Warszawa wybrała szantaż. Zaatakowała Berlin i Paryż, a mniejszym państwom członkowskim zasugerowała, że nie są w pełni suwerenne. Takiego zachowania nikt w Brukseli nie zapomni i nie wybaczy. I rząd doskonale to wiedział, a przynajmniej powinien.
Dlaczego zatem PiS się na takie działania zdecydował? Z chęci zemsty Jarosława Kaczyńskiego na Donaldzie Tusku? Pokonania go (wreszcie!), sprowadzenia do kraju i postawienia przed sądem? Za Smoleńsk lub choćby za Amber Gold czy Ciech? Dlatego, że prezes i premier sądzili, że w Brukseli mogą zachowywać się tak, jak w polskim Sejmie, a nikt im nie powiedział, że nie mogą? Takich motywacji oczywiście wykluczyć nie można. Ale możliwa jest inna hipoteza. Taka mianowicie, że Kaczyński uznał głosowanie nad przedłużeniem kadencji Tuska za doskonały moment do rozpoczęcia procesu rozwodowego z Brukselą. A odrzucenie kandydata PiS przez zdecydowaną większość państw członkowskich (zwłaszcza Niemcy) za znakomity pretekst do rozwodu.
Wiem oczywiście, że członkostwo w Unii zostało przyjęte w referendum, a znakomita większość Polaków nadal je popiera. Także tych, którzy głosowali na PiS. Jeśli jednak zapytać, jak CBOS w 2014 roku, dlaczego je popierają, to okaże się, że przede wszystkim ze względu na korzyści ekonomiczne. Wartości kulturowe i aksjologiczne Unii (w tym demokracja i prawa człowieka) mają znaczenie marginalne (Beata Roguska, „10 lat członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Komunikat z badań”, plik PDF).
W grudniu 2016 roku Fundacja Batorego opublikowała raport „Polacy wobec UE- koniec konsensusu” (plik PDF). „Po raz pierwszy od 1989 roku rząd i partia sprawująca władzę posługują się nie tylko i nie przede wszystkim językiem egoizmu narodowego, lecz także retoryką antyzachodnią (niekiedy bardzo ostrą), wymierzoną właśnie w te wartości i zasady, które miały być kotwicą polskiej obecności w UE, zgodnie z filozofią naszej integracji, począwszy od lat 90.” – piszą autorzy raportu i przekonująco wyjaśniają, wskazując między innymi na rosnący procent postaw „zamkniętych” i natywistycznych, dlaczego taka polityka wobec Brukseli może liczyć na poparcie sporej części polskiego społeczeństwa. Odkąd większość czasu spędzam na wsi, obok niedużego miasteczka, wiem, że się nie mylą.
W mediach „narodowych” i bliskich im politycznie frontalny atak na Unię Europejską już trwa. Na forach internetowych trwa bój o godność powstałej z kolan Niepodległej i Suwerennej. Przygotowanie do rozwodu?
A może jednak całkowite osamotnienie na europejskiej scenie, które oznacza przecież także koniec marzeń o przywództwie w Grupie Wyszehradzkiej i mitycznym „Międzymorzu”, skłoni prezesa PiS do refleksji? Na przykład takiej, że dla dobra partii nie można skazywać Polski na izolację. Przecież nawet Orbán to rozumie.