Prawo i Sprawiedliwość samo – i to wiele lat temu – pozbawiło się możliwości poważnej gry dyplomatycznej w Unii.
Rządowy pomysł, by zablokować odnowienie mandatu Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej przez zgłoszenie kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego nie uwzględnia uwarunkowań wynikających z traktatów europejskich. Polskie władze nie biorą pod uwagę specyfiki kultury politycznej Unii ani zasad zarządzania wspólnotą. Źle odczytują reakcję najbliższych sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej. Z tych powodów powstaje wrażenie, że działania polityków Prawa i Sprawiedliwości wynikają nie tyle z misternej strategii, co z bezradności.
Używając języka komentatorów sportowych, rząd ewidentnie „zakiwał się” z operacją „Saryusz-Wolski zamiast Tuska”. Ogłoszone w poniedziałek 6 marca odejście europosła z szeregów Europejskiej Partii Ludowej – nieważne, czy z inicjatywy głównego bohatera sprawy, czy szefów jego macierzystej grupy politycznej w europarlamencie – jedynie potwierdziło, że cały pomysł był dość chaotyczny, wbrew pojawiającym się tu i ówdzie opiniom o „mistrzowskim ruchu PiS”. Operację oparto na zużytej i bazującej na stereotypach narracji o „Tusku służącym Niemcom i wyobcowanym z polskości”. Trafia ona do najbardziej twardogłowego elektoratu PiS i obecna jest w komunikacji tej partii z wyborcami od wyborów w 2005 roku.
Wbrew traktatom?
Najważniejsze, czego PiS nie wziął pod uwagę, to unijne uwarunkowania instytucjonalne, wynikające z umocowania stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej w traktatach europejskich. Szczegółowe funkcje Rady i jej przewodniczącego reguluje artykuł 15 traktatów. Radę tworzą więc szefowie rządów wszystkich 28 krajów członkowskich Unii, przewodniczący Rady oraz przewodniczący Komisji Europejskiej (art. 15 pkt 2). Rada „nadaje Unii impulsy niezbędne do jej rozwoju i określa ogólne kierunki i priorytety polityczne” (tamże, pkt 1), pozbawiona jest jednak uprawień do ogłaszania aktów prawodawczych. W pracach RE uczestniczy również szef unijnej dyplomacji. Sama konstrukcja tego organu oddziałuje więc bardziej w sferze politycznego soft power i musi szeroko uwzględniać zasadę konsensusu między krajami Unii. W odróżnieniu od Komisji Europejskiej, posiada silny demokratyczny mandat – tworzą ją bowiem politycy i liderzy, których obywatele krajów wspólnoty wybrali w wolnych wyborach.
To właśnie Rada przygotowuje główne decyzje polityczne, gospodarcze i społeczne zapadające w Brukseli i stolicach 28 państw członkowskich. Przewodniczący Rady musi więc – choć jest to oczywiście zasada niepisana – mieć doświadczenie w pracy na stanowisku premiera lub prezydenta państwa narodowego; jego zadanie polega głównie na utrzymywaniu i koordynacji kontaktów między poszczególnymi członkami Rady oraz Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego. Powinien być człowiekiem elastycznym, zdolnym do kompromisu i akceptowanym nie tylko przez najważniejsze rodziny polityczne w europarlamencie: chadeków, socjalistów i liberałów, lecz także przez poszczególne państwa.
Po rozmowach Tuska z Turcją wyhamował niekontrolowany napływ uchodźców do Europy
Przewodniczący Rady nie reprezentuje państwa, z którego pochodzi ani w żaden sposób nie może działać w jego interesie (w ubiegłym roku politycy obozu rządzącego często podnosili przeciw Tuskowi zarzut niedziałania na rzecz Polski). Reprezentuje Unię jako całość, biorąc udział w ważnych negocjacjach z krajami trzecimi; rozmowy z Turcją zakończyły się w ubiegłym roku podpisaniem umowy, która mimo wszystko znacznie zahamowała niekontrolowany napływ uchodźców do Europy. Może również przedstawiać pomysły rozwoju Unii, jak zrobił to latem na konferencji z okazji 40. rocznicy powstania Europejskiej Partii Ludowej. Tusk zaproponował wzmocnienie roli państw narodowych w procesie decyzyjnym. Analogiczny postulat zgłosili niedawno premierzy krajów Grupy Wyszehradzkiej na spotkaniu w Warszawie. Jako jeden z możliwych scenariuszy widzi to również przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker.
Punkt 5 artykułu 15 traktatów precyzuje, że członkowie Rady wybierają przewodniczącego większością kwalifikowaną na dwa i pół roku, a mandat przewodniczącego jest „jednokrotnie odnawialny”. Oznacza to, że po upływie pierwszej kadencji nie trzeba ponownie zgłaszać kandydatury. Nie musi tego robić ani kraj pochodzenia przewodniczącego, ani jakakolwiek instytucja Unii. W związku z tym argumenty ministra Witolda Waszczykowskiego, że Donalda Tuska nie zgłosiło żadne państwo, nie odpowiadają rzeczywistemu stanowi prawnemu.
Artykuł 15 stanowi również, że mandat przewodniczącego mógłby zostać zakończony tylko w przypadku „przeszkody lub poważnego uchybienia” procedurą głosowania większościowego, nie precyzując jednak, na czym owe przeszkody lub uchybienia mogłyby polegać. Przez niewskazanie żadnych wskazówek co do wyboru nowego przewodniczącego po zakończeniu 2,5-rocznego mandatu, traktaty sugerują, że najbardziej praktycznym rozwiązaniem jest jednorazowe przedłużenie mandatu. W tym sensie kampania PiS na rzecz zablokowania Tuska i wyboru Saryusza-Wolskiego jest akcją bez precedensu i ekipa rządząca w Warszawie porusza w niej zupełnie po omacku.
W politycznej izolacji
Jednak grzech pierworodny tej kampanii nie leży bynajmniej w wydarzeniach ostatnich kilku dni lub tygodni. Sięga jeszcze dalej niż zaostrzenie wojny polsko-polskiej po katastrofie smoleńskiej czy podczas pierwszych rządów PiS dziesięć lat temu. Ma swoje źródło w 2003 roku, gdy Polska nie była jeszcze formalnym członkiem Unii, a PiS – szykujący się wówczas do objęcia władzy w przewidywanej koalicji z PO – zrezygnował ze statusu ugrupowania stowarzyszonego z Europejską Partą Ludową.
Tym posunięciem (tłumaczonym wówczas za pomocą „argumentu niemieckiego”; PiS nie chciał być w przyszłej Unii w jednej rodzinie politycznej z Eriką Steinbach z CSU, reprezentującą Związek Wypędzonych) partia trwale pozbawiła się realnego wpływu na kształtowanie oblicza politycznego Parlamentu Europejskiego i najważniejszych instytucji unijnych. Wpływ na to mają bowiem dwie najsilniejsze grupy polityczne w PE: chadecy (EPL, ang. EPP) i socjaliści (dzisiaj występujący pod nazwą Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów, S&D) oraz grający rolę języczka u wagi liberałowie (ALDE). Wiążąc się z egzotycznymi i amorficznymi grupami w rodzaju Unia na Rzecz Europy Narodów (UEN), przewodzoną przez gaullistowskich weteranów, czy w obecnej kadencji z Europejskimi Konserwatystami i Reformatorami (ECR), gdzie główne skrzypce grali brytyjscy torysi, PiS pozostaje od lat na marginesie PE. Nie może – jak Viktor Orbán czy Robert Fico – liczyć na parasol ochronny lub choćby delikatne wsparcie ze strony chadeków lub socjalistów. Dopiero członkostwo w jednej tych grup dałoby PiS-owi możliwość poważnej gry dyplomatycznej na rzecz wyboru nowego przewodniczącego Rady.
Obecnie Polska pozostaje jedynym tak dużym krajem Unii (nie licząc wychodzącej ze wspólnoty Wielkiej Brytanii), którego rządząca partia nie jest członkiem żadnej dużej grupy politycznej w europarlamencie.
Próba zastąpienia Tuska Saryuszem-Wolskim – politykiem bez wątpienia merytorycznym i profesjonalnym, o sporej wiedzy i kulturze, zasłużonym choćby na odcinku polityki wschodniej Unii (głównie w kwestii Ukrainy i Białorusi) – miałaby sens, gdyby PiS wstąpił do EPP. Wówczas mógłby przez kilka miesięcy prowadzić misterną i spokojną grę dyplomatyczną na rzecz tego, dość trudnego, przedsięwzięcia (biorąc pod uwagę wsparcie Tuska ze strony przedstawicieli państw „starej UE” i dużych grup w europarlamencie).
Marginalny spór
Rząd zupełnie nie wziął pod uwagę możliwej reakcji sąsiadów z V4: Czech, Słowacji i Węgier. Wystarczy krótki przegląd najważniejszych gazet z regionu, niezależnie od ich ideowej proweniencji: niemal wszystkie, od lewicy po prawicę traktują sprawę polskiego sprzeciwu wobec przedłużenia mandatu Tuska jako rzecz stosunkowo marginalną. Podkreślają, że wynika ona z osobistych animozji Jarosława Kaczyńskiego względem byłego premiera, którego oskarża o współwinę za katastrofę w Smoleńsku.
Czeski dziennik „Lidove Noviny” w wydaniu z 4 marca wskazuje, że socjaldemokratyczny szef rządu Bohuslav Sobotka zdecydowanie popiera przedłużenie mandatu Tuska. Trudno również sądzić, że na wystąpienie przeciwko macierzystym grupom politycznym popierającym Tuska zdecydują się premierzy Orbán i Robert Fico. Media słowackie i węgierskie więcej miejsca poświęcają nie na relacje Kaczyńskiego z Tuskiem, ale na ostatnie propozycje kanclerza Austrii i szefa tamtejszej dyplomacji, aby instytucje Unii zabrały jasne stanowisko wobec działań administracji prezydenta Turcji Recepa Erdogana, czy na najnowsze propozycje stworzenia „Unii dwóch prędkości”, lansowane przez Berlin i Paryż. Podkreśla się, że polskie władze, objęte przez Komisję Europejską procedurą ochrony praworządności, nie mogą liczyć na szerokie poparcie dla swoich egzotycznych propozycji.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc, że rządowa operacja nie wywoła sztormowych fal w Unii i pozostanie zwyczajną burzą w szklance wody. PiS – i być może sam Jacek Saryusz-Wolski – uzyskają bardzo niewiele w stosunku do zainwestowanych wysiłków.