Zima 2024, nr 4

Zamów

Najgorsze, gdy inni mają cię za nic. Setna rocznica urodzin Józefa Wrzesińskiego

Ks. Józef Wrzesiński. Fot. ATD Quart Monde

Zazwyczaj na problem ubóstwa proponuje się dwa lekarstwa – rozwój gospodarczy i dobroczynność. Oba zawodzą.

12 lutego mija setna rocznica urodzin Józefa Wrzesińskiego (1917-1988), francuskiego księdza, syna polskiego emigranta i Hiszpanki, dziś kandydata na ołtarze, założyciela ruchu ATD Czwarty Świat, w imię praw człowieka sprzeciwiającego się nędzy i wykluczeniu społecznemu. Ruch ATD (All Together for Dignity) działa dziś w 30 krajach na pięciu kontynentach, od 1988 r. także w Polsce.

Trzydzieści siedem lat temu, w roku 1979, miałem możność spotkać się osobiście z księdzem Józefem Wrzesińskim. Będąc rok wcześniej we Francji, poznałem tam przyjaciół, którzy byli związani z ruchem ATD Czwarty Świat. Oni dali mój telefon założycielowi ruchu, kiedy ten wkrótce potem wybierał się do Polski.

Przyjechał wtedy do naszego kraju, ojczyzny swego ojca, po raz pierwszy w życiu i — jak się okazało — po raz ostatni. Chciał się dowiedzieć, jak traktowani są u nas ludzie najubożsi — w kraju, który od zakończenia drugiej wojny światowej był rządzony przez komunistów, głoszących ideę sprawiedliwości społecznej. Okazałem wtedy ojcu Wrzesińskiemu (tak nazywają go, z szacunkiem i miłością, członkowie ruchu ATD) pomoc, na jaką było mnie stać. Dał się poznać jako człowiek niesłychanie skromny, zwyczajny. Szczerze mówiąc, nie miałem wtedy pojęcia, że jest to tak wybitna postać. Był bardzo sympatyczny, cichy, uważnie słuchał każdego swojego rozmówcy.

Przeżyliśmy też przykrą przygodę. Ojciec Wrzesiński wraz z towarzyszącą mu w podróży panią Alwine de Vos van Steenwijk, przewodniczącą ruchu, pod koniec pobytu w Warszawie zaprosili mnie i moją żonę na pożegnalny obiad do restauracji. I wtedy okazało się, że tego dnia ojcu Wrzesińskiemu ukradziono dużą sumę pieniędzy, którą przywiózł do Polski po to, żeby tutaj dać ją komuś, kto się zajmuje ubogimi. Nawet znalazł pewnego księdza, ale właśnie wtedy mu te pieniądze ukradziono. Opowiedział nam o tym fakcie niefrasobliwie, jak gdyby z obojętnością. Mnie to zdumiało — jaka w tym człowieku jest zgoda na przyjmowanie ciosów ze strony losu! Nie obraził się na polskie społeczeństwo, którego reprezentantami byli ci, którzy go okradli. A przecież  Joseph Wresinski miał w swoich żyłach krew polską, bo jego ojciec był Polakiem.

Potem, po powrocie do Francji, napisał wspólnie z Alwine de Vos van Steenwijk książkę, którą mi przysłał: Pologne, qu’as-tu fait de tes sous-prolétaires? To był rok 1982, po zrywie „Solidarności”, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy całe społeczeństwo i ja też byliśmy udręczeni sytuacją i stęsknieni za wolnością, za normalnym życiem. I ja, prawdę mówiąc, odłożyłem tę książkę na bok, myśląc sobie: Co ten ksiądz z Francji będzie mi mówił o jakichś najuboższych, kiedy my tutaj wszyscy jesteśmy biedakami pozbawionymi bezpieczeństwa, wolności, dobrobytu…

Dzisiaj, w wiele lat później, po zapoznaniu się z całym jego życiem i myślą, muszę stwierdzić z absolutnym przekonaniem: ojciec Józef Wrzesiński był prorokiem. Bo prorok to ktoś, kto mówi swojemu ludowi coś bardzo ważnego, a konkretnie wzywa go do nawrócenia na drogę sprawiedliwości. Prorocy Starego Testamentu wyrzucali ludowi Izraela, że nie przestrzega praw boskich, bo źle traktuje ludzi ubogich, przybyszów, wdowy. To było pasją proroka. Prorok wołał: Zmieńcie się! Nawróćcie się, bo inaczej będziecie nieszczęśliwi. I jeszcze jedna rzecz cechuje proroka — on idzie pod prąd, mówi rzeczy niewygodne ludziom i jest źle przyjmowany we własnej ojczyźnie. W pewnym sensie ojciec Wrzesiński został w Polsce źle przyjęty — choćby wtedy, gdy go okradziono czy ja zlekceważyłem jego książkę. Ale później przyszedł rok 1989, zmiana ustroju, i oto dziś mamy tę upragnioną, wytęsknioną wolność. Jest prawdziwym cudem historii, że tamten straszny system komunistyczny zakończył się, rozpadł — i to bez wojny, bez masakry, bez przelewu krwi. Jesteśmy wolni, jest demokracja i własność prywatna, gospodarka się rozwija, ale okazuje się, że najubożsi i wykluczeni jak byli tak są, mało tego — jest ich coraz więcej!

Zazwyczaj na problem ubóstwa proponuje się dwa lekarstwa — rozwój gospodarczy i dobroczynność. Czy faktycznie rozwój gospodarczy oznacza rozwiązanie problemu skrajnego ubóstwa? Bynajmniej! Jesteśmy dziś jako społeczeństwo o wiele bogatsi niż trzydzieści lat temu, a ubogich jest jeszcze więcej i są dużo biedniejsi niż byli, bo są wyrzucani z mieszkań, bezdomni, upokorzeni, pozbawieni często dostępu do edukacji, do opieki medycznej, itd. Drugie lekarstwo: dobroczynność – też jest zawodne. Jesteśmy krajem katolickim. Chlubimy się naszą religijnością i chcemy dawać przykład zlaicyzowanej Europie. Kościół jest w Polsce potężny i w większych miastach prowadzi ośrodki pomocy społecznej i darmowe jadłodajnie dla ubogich. Czy to jednak zlikwiduje ubóstwo, nędzę, bezdomność?

Ojciec Wrzesiński mówił: „Nie! Ani jedno, ani drugie nędzy nie zlikwiduje, trzeba pójść inną drogą”. Trzeba przede wszystkim dostrzec w ludziach ubogich godność człowieka. W każdym człowieku ubogim trzeba dostrzec taką jak my istotę ludzką, która pragnie być zauważona i uszanowana, która chciałaby móc jakoś decydować o swoim losie. Osobę,  która ma zawsze jakąś historię, ma rodziców, przodków, dzieci, ma jakieś marzenia, tęsknoty, pomysły, ma nam od siebie także coś do dania. Człowiek wydziedziczony ze wszystkiego to nie jest jakiś bezwolny przedmiot, któremu my, wspaniali, zaradni i bogaci, możemy dać byle co, przez co jeszcze lepiej się poczujemy — i sprawa załatwiona. Nie! My musimy się spotkać z najuboższym i wykluczonym jak człowiek z człowiekiem. A jak to robić, to już zależy od naszej wyobraźni.

Dobroczynność nie wystarczy

Mamy dzisiaj w Polsce szeroko rozwiniętą dobroczynność. Muszę tu jednak opowiedzieć o pewnym swoim przeżyciu. W Warszawie jest kilka stołówek dla bezdomnych, jedną z nich prowadzą zakonnicy, wspaniałe zgromadzenie, które budzi mój ogromny szacunek swoją pracą duszpasterską, posługą konfesjonału i służbą potrzebującym, m.in. uzależnionym od alkoholu. Mają swój klasztor w samym sercu stolicy. W samo południe otwierają drzwi — bezdomni i ubodzy mogą zjeść ciepły posiłek. Już mniej więcej od godziny dziewiątej rano na ulicy przed drzwiami do klasztoru zaczyna się ustawiać kolejka, wzdłuż uczęszczanego chodnika, akurat w pobliżu miejsca, gdzie zatrzymują się autobusy. Często tamtędy przejeżdżam. Co parę minut powtarza się ta sama sytuacja: zatrzymuje się autobus, z jednej strony za szybą siedzą pasażerowie, z drugiej strony stoi kolejka tych biedaków, którzy czekają na otwarcie darmowej stołówki, żeby zjeść swój jedyny posiłek dnia. I tak patrzymy sobie twarzą w twarz. Ja odwracam wzrok, bo widzę, że oni są zawstydzeni. To twarze zwyczajnych ludzi, często o ciekawych rysach, skupione, wrażliwe, inteligentne. Czekają cierpliwie i pokornie, przez kilka godzin. Wystawieni na pokaz, jakby napiętnowani. Dobroczynność płynąca z najlepszych pobudek jednocześnie ich upokarza, wyklucza. Jeden z nich mówi: „Najgorsze jest nie to, że jesteś głodny, że jest ci zimno i nie masz się w co ubrać, ale to, że inni mają cię za nic”.

Wesprzyj Więź

Ksiądz Wrzesiński pewnego dnia, w 1957 roku, został skierowany przez swego biskupa do obozowiska dla bezdomnych rodzin w Noisy-le-Grand pod Paryżem, gdzie żyło kilka tysięcy osób z dziećmi, w strasznych warunkach, w zimnie, błocie i nędzy, wśród wzajemnej agresji i przemocy. Działało tam kilkadziesiąt organizacji dobroczynnych, które rozdawały tym ludziom używane ubrania i przeterminowane, nadpsute produkty żywnościowe. Poprzednio oddelegowani tam księża nie byli w stanie zostać dłużej. On postanowił zamieszkać w obozie. Pierwsza rzecz, jaką zrobił, to wygłosił apel: „Dość z dobroczynnością! Koniec z darmowym rozdawnictwem! Możecie zarabiać i płacić”. Ludzie najpierw się oburzali: „To jakiś szaleniec! Wariat! On chce nas zniszczyć!” Tymczasem on był prorokiem.

Co zrobił jednocześnie? Zorganizował warsztaty przyuczające do różnych zawodów, pralnię, salon kosmetyczny dla pań, wspólnie z mieszkańcami obozu wybudował piękną kaplicę, z witrażami podarowanymi przez słynnego artystę. Wszystko to, aby ci ludzie mieli dostęp do cywilizacji i kultury. By wreszcie poczuli się ludźmi. Wkrótce potem wraz z kilkudziesięcioma bezdomnymi rodzinami i kilkoma młodymi zapaleńcami Józef Wrzesiński założył ruch ATD Czwarty Świat — i tak się wszystko zaczęło…

Zaktualizowana wersja tekstu, który ukazał się w miesięczniku „Więź” 2009, nr 7.

Podziel się

Wiadomość